- Tędy cię nie przepuścimy. Idź naokoło budynku, tu jest nasza pikieta.
Młoda dziewczyna stanowczym tonem odmawia mi przejścia. Należy do związku zawodowego pracowników miejskich basenów, przyszła protestować przeciwko zbyt niskim płacom i niedoinwestowaniu obiektów, na których pracują.
Po jej gniewnym wyrazie twarzy widzę, że negocjacji tu nie będzie. Zresztą szczerze jej współczuję, że musi protestować w takich warunkach. Uliczny termometr pokazuje 35 stopni w cieniu. Zaczynam zastanawiać się, kto wpadł na pomysł organizowania wielkiej konferencji w lipcu w samym środku Hiszpanii.
Obchodzę grzecznie pikietę i wchodzę do Casa de América, zbudowanego w drugiej połowie XIX wieku pałacyku w samym centrum Madrytu, pełniącego funkcję jednego z nieformalnych domów hiszpańskiej dyplomacji. Tutaj coroczne spotkanie generalne zorganizowała Europejska Rada do spraw Stosunków Międzynarodowych, znana szerzej pod anglojęzycznym akronimem ECFR.
To jedno z najbardziej wpływowych centrów analitycznych na świecie. Ma biura w kilku europejskich stolicach, w tym w Warszawie, a od niedawna także w Waszyngtonie.
Jak dowiem się w ciągu najbliższych kilkudziesięciu godzin, szersze otwarcie na kierunek amerykański ma bezpośredni związek z tym, o czym mówić będą tu wszyscy, coraz wyraźniej: Trump wraca, trzeba się przygotować.
Zanim dojdę do punktu rejestracyjnego, marzę już o prysznicu. Stare, grube mury przynoszą ulgę, a audytorium, miejsce dyskusji plenarnych, na szczęście ulokowane jest na poziomie -1.
Organizatorzy wręczają mi identyfikator i torbę - prawie pustą. Żartobliwy nadruk mówi, że mam do niej pakować swoje zakupy, a do głowy politycznych decydentów wkładać dobre pomysły. W środku tylko jeden prezent na start - wachlarz. Drukowanego programu nie ma, wszystko cyfrowe, po zeskanowaniu kodów QR. Ekologicznie - myślę sobie. Tylko po co ta torba na sam jeden wachlarz, skoro do jej wyprodukowania zużywa się 1000 litrów wody, a każdy ma już w domu takich toreb po sufit.
Sala jest już pełna, zaczynamy od networkingowego lunchu. Widzę znajomą, macham. Ciężko mi się przebić, prawie ląduję na kelnerce roznoszącej eleganckie miseczki z guacamole z ziarnami granatu. Nikt nie siedzi, wszyscy biegają, witają się. Ale nie ma wymiany wizytówek, poznawania się, konfrontacji poglądów. Nie tutaj, nie teraz. Sala przypomina raczej zjazd absolwentów liceum, którzy dawno się nie widzieli - choć przynajmniej w części widują się kilka razy do roku.
Jedna z rozmówczyń powie mi później, że „jest tu tyle przyjaciół na metr kwadratowy, że aż nie wiadomo co robić".
Tego wrażenia wsobności, momentami wręcz klaustrofobicznej, nie wyzbędę się już do końca pobytu w Madrycie.
Koreczki i guacamole znikają z tac, a butelki z wodą ze stolików. Organizatorzy nawołują ze sceny, żeby już serio zajmować miejsca. Ekspercka brać zbiera się niechętnie, skuteczna okazuje się dopiero trzecia próba. W pierwszym przemówieniu pada sformułowanie o „zjeździe rodzinnym", którym ta konferencja ma być. W myślach biję brawo, trudno o trafniejsze określenie tego, co do tej pory widziałem.
„W Europie trwają teraz piłkarskie mistrzostwa. A ja mam wrażenie, że wszyscy robimy sobie mistrzostwa tego, kto ma większe problemy w swoim kraju"
- mówi stanowczym tonem Lykke Friis, wielokrotna duńska ministra, współprzewodnicząca rady ECFR. Nawołuje, żeby skupić się na rozwiązywaniu tych problemów, a nie tylko ich opisywaniu. Na sali cisza, ale wynikająca raczej z obojętności na to przesłanie, niż z jego powagi. Rozglądam się, większość gości siedzi w telefonach.
Na scenie pojawia się Mark Leonard, dyrektor ECFR, szerszemu grono znany z kolumn zagraniczno-analitycznych anglosaskich gazet. Mówi rzeczy ważne, ale doskonale wszystkim znane: że dzisiaj wszystko w Europie definiowane jest przez pryzmat bezpieczeństwa. Omawia wyświetlone na dużym ekranie wyniki najnowszego sondażu, z którego wynika, że Ukraińcy chcą walczyć do końca, a Europa raczej ich popiera. Z naciskiem na „raczej", bo są wyjątki. O nich jeszcze będzie głośno, kiedy na scenie dzień później pojawi się przedstawiciel gabinetu Viktora Orbána. Na razie słuchamy budującej teorii: jest dobrze, może być lepiej, przynajmniej jeśli chodzi o politykę.
Po nim Iwan Krastew, dyżurny diagnosta intelektualnego stanu zdrowia Europy. Wrzuca (ciekawą jak zwykle u niego) perspektywę, że w wojnie wywołanej przez Putina w Ukrainie nie chodzi o terytorium, tylko o ludzi. „Dlatego tyle ukraińskich dzieci jest porywanych i oddawanych do rosyjskich rodzin. Putin nie umie pogodzić się z tym, że Rosjan jest coraz mniej" - mówi. Kilka głów podnosi się znad telefonów, sala jest ewidentnie bardziej skupiona.
Dalej Krastew: „Bogate społeczeństwa się starzeją, musimy myśleć o demografii. To kluczowa zmienna w tym równaniu, a w ogóle o niej nie mówimy". Brawa, ewidentnie żywsze od poprzednich.
Teraz zawodnicy wagi ciężkiej. Poruszenie jest całkiem spore, gdy na scenie siadają odchodzący Wysoki Przedstawiciel UE do spraw Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa, Josep Borrell, i Antonio Costa, były portugalski premier, kilka dni wcześniej wybrany na nowego przewodniczącego Rady Europejskiej.
„Po co taki panel w ogóle robić. Jeden już nic nie może, drugi jeszcze nie zaczął" - słyszę zza pleców. A wysoki rangą dyplomata z Bałkanów powie mi później, że czuł się, jakby wszedł do studia CNN przed amerykańską debatą prezydencką. I nie chodzi mu o rangę wydarzenia. Co prawda przesadza, bo co prawda Borrell ma 77 lat, lecz Costa zaledwie 62, obu do Trumpa i Bidena jeszcze daleko – jednak sarkastycznych uwag o gerontokracji będzie potem cała masa.
Pytanie do Borrella o największy wyrzut sumienia jego kadencji. „Brak większego wpływu na Netanjahu" - odpowiada bez namysłu. Ale przez całą konwersację jest w bardzo dobrym humorze. W pewnym momencie sam przejmuje rolę moderatora, zagaduje do Costy jak do starego kumpla. Portugalczyk, pytany o własne priorytety w Radzie, mówi o szerszym otwarciu się na świat. Japonia, Australia, Korea, „mamy bardzo dobre relacje z Afryką, bo jesteśmy jej najbliżej".
Ma na myśli geografię, ale w kuluarach eksperci od Chin będą tym stwierdzeniem zniesmaczeni, przypominając, że Pekin w Afryce inwestuje na potęgę, a Europa kompletnie ten kierunek zaniedbała.
Kolejne pytanie do odchodzącego ze stanowiska Hiszpana: czy z Chinami dało się ostrzej? Tym razem taktyczny unik. Te relacje są głównie gospodarcze, to nie moja kompetencja. Ale tak, trzeba było się wcześniej zorientować, jak bardzo oni dominują w technologii OZE, czyli odnawialnych źródeł energii.
Największy sukces? Szybka mobilizacja w sprawie Ukrainy, "już dzień po inwazji dzwoniłem do wszystkich liderów, każdy odbierał, deklarował pomoc".
Tu Borrell uśmiecha się szeroko, wyraźnie z siebie zadowolony. W pewnym momencie odwraca się do Costy i mówi „pamiętaj, Antonio, że polityka zagraniczna i kwestie bezpieczeństwa to będzie twoja sprawa. Nie zapomnij o tym".
Część tych, którzy w międzyczasie nie zatonęli z powrotem w telefonach, strzyże uszami. Bo mamy wreszcie faux pas - to przecież niezgodne z podziałem ról,
dyplomacja i bezpieczeństwo przypadają Wysokiemu Przedstawicielowi, a nim w nowym rozdaniu zostaje Estonka Kaja Kallas. Ale jej nazwisko padnie w tej rozmowie tylko raz, na sam koniec. Pytany o gorący kartofel, który zostawia następczyni, Borrell śmieje się, mówiąc, że to prędzej cała sałatka ziemniaczana niż tylko jedno warzywo.
Demonstracyjne zignorowanie estońskiej polityczki będzie potem szeroko komentowane w kuluarach - choć zdziwienia raczej nie wywołało.
„Daj spokój, ona nie będzie miała na nic wpływu. Lubię ją, to jest świetna, zdecydowana babka, ale zapomnij, żeby pozwolili jej cokolwiek zrobić" - mówi mi znajoma z Berlina. Inny rozmówca, czarnogórski dyplomata, będzie nawet bardziej dosadny, powie mi o „kastracji tego stanowiska". „A szkoda" - dodaje - „bo wreszcie może ktoś zacząłby traktować poważnie wschodnią perspektywę w Unii. Donald Tusk sam jeden tego nie wywalczy".
Wśród gości szczytu panuje przekonanie, że Kallas miejsce we władzach Unii dostała jako nagrodę pocieszenia. Kilka miesięcy temu była wymieniana jako jedna z faworytek na stanowisko sekretarza generalnego NATO, ale wziął je wieloletni premier Holandii, Mark Rutte. On jest politykiem zjadliwym dla wszystkich, a na dodatek ma opinię człowieka zdolnego dogadać się z Trumpem.
- W przeciwieństwie do Kallas - słyszę tu, w Madrycie. Ona jest jastrzębiem, byłaby zbytnim ryzykiem, a przecież potrzeba jednomyślności. Nominacja w Brukseli była więc elementem wymiany politycznej.
Przypominam sobie własną rozmowę z Hanno Pevkurem, estońskim ministrem obrony. W marcu zapewniał mnie, że Tallin nie poprze kandydata z kraju, który teraz nie spełnia kryterium wydawania 2 proc. PKB na obronność. Holandia, z której wywodzi się Rutte, ma ten próg dopiero osiągnąć.
Estończycy musieli więc zostać spacyfikowani, choć stanowiska nie zmieniają. Na scenie pojawia się Jonatan Vseviov, przedstawiciel estońskiego MSZ - i natychmiast kradnie show. Choć siedzą obok niego dyplomaci z Brazylii i Hiszpanii i mówią nawet ważne rzeczy - jak na przykład uzasadnienie hiszpańskiej decyzji o uznaniu palestyńskiej państwowości - to w pamięć zapadają głównie słowa Vseviova.
Od razu uderza w ostry ton w sprawie Ukrainy.
„Zapominamy, jak bardzo jesteśmy bogaci. Dyskutujemy między sobą, czy wydać 0,3 czy jednak 0,25 proc. naszego PKB na pomoc Ukrainie. To są absurdalne problemy.
Moja pani premier [czyli właśnie Kaja Kallas] mówi o tym jako o zagrożeniu egzystencjalnym dla Europy i ja nie zamierzam tego przekazu zmiękczać. Ona ma rację, dość dyplomacji. Jeśli pozwolimy, żeby agresor mógł zatrzymać zagarnięte terytorium, to kim my w ogóle jesteśmy?".
Długi aplauz. Chyba najdłuższy tego dnia. Nikt inny jednak przez całą konferencję nie będzie aż tak jednoznaczny i bezpośredni jak mało znany estoński urzędnik.
Choć teoretycznie panele miały pokazywać szeroką perspektywę spraw międzynarodowych, i tak niemal każda dyskusja dryfowała w kierunku tematów europejskich - choć nie wszyscy byli nimi zainteresowani. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że zaproszeni goście z innych części świata nie mają zamiaru zajmować się problemami Starego Kontynentu, i vice versa.
Sérgio Rodrigues, przedstawiciel brazylijskiego MSZ, dostaje pytanie o „pozytywny wkład BRICS+ [termin ukuty w początkach XXI wieku od Brazylia, Rosja, Indie, Chiny i RPA - S jak „South Africa" – dla wschodzących lub odzyskujących pozycję potęg spoza Zachodu] w społeczność międzynarodową". Bez namysłu odpowiada, że „to forum wielu różnych krajów zgadzających się co do potrzeby reformy systemu międzynarodowego". - Ale co z Rosją, która pokazała swoje prawdziwe, imperialno-rozbójnicze oblicze? A Chiny? – słychać z sali. Nieważne, liczy się to, że „wszyscy chcemy zmiany".
Minister spraw zagranicznych Arabii Saudyjskiej, książę Fajsal bin Farhan Al Saud, nakreśli nową mapę wpływów na Bliskim Wschodzie. Pytany o przyszłość relacji z USA, odpowie, że „Waszyngton jest zbyt ważny, żeby go ignorować". „Mamy fantastyczne stosunki z administracją Bidena, mieliśmy dobre z ludźmi Trumpa. Będziemy pracować z kimkolwiek, kto wygra". Ponarzeka, że kampania za oceanem tak pochłania wszystkich w Ameryce, że nie ma z kim rozmawiać.
O Europie nie powie ani słowa.
Jakichś emocji dostarczy w końcu Hina Rabbani Khar, do ubiegłego roku szefowa dyplomacji Pakistanu, która wytykając hipokryzję Zachodu, już w pierwszej wypowiedzi nie bierze jeńców: „Największe zagrożenie dla światowego liberalnego porządku pochodzi z bastionów liberalizmu. Po co nam taki porządek? Po co nam przywództwo, skoro sami nie przestrzegacie własnych zasad? Nie oczekujcie, że za tym staniemy".
Pakistanka wbija szpilę za szpilą. Ukraina? Trzeba było myśleć wcześniej, ten konflikt jest pokłosiem dwóch waszych wojen - w Afganistanie i w Iraku. Zrobiliście precedens, zignorowaliście Radę Bezpieczeństwa ONZ. Sami jesteście sobie winni.
Zachodnie przywództwo? Chyba wszyscy tutaj zebrani oglądali debatę kandydatów na prezydenta USA. Sorry, to nie jest atrakcyjny model przywództwa dla nikogo.
Europa chce się zbroić? Jestem w szoku. Przez lata mówiliście nam, że wszystkie takie rzeczy jak wzrost wydatków na zbrojenia są straszne, zakazane, niemoralne. A teraz to jest u was w modzie.
Na koniec mówi głośno to, co w kuluarach przebija się od początku szczytu, zwłaszcza z ust młodszych dyplomatów i analityków. „Kto jest globalnym liderem w sprawie Sztucznej Inteligencji? Kto przewodzi w kwestii klimatu? Nie wiadomo. Po co nam taki system?" - pyta retorycznie.
Liczę. Fraza „sztuczna inteligencja" w kontekście polityki publicznej i spraw międzynarodowych (czytaj: nie jako żart prowadzących) pada ze sceny głównej raptem dwa razy przez całą konferencję. Kwestie klimatyczne są na niej praktycznie nieobecne aż do wystąpienia zamykającego, które wygłosi Teresa Ribera, hiszpańska ministra do spraw transformacji ekologicznej i wyzwań demograficznych.
Kolejne panele przyciągają coraz mniejsze zainteresowanie, mało jest pytań. Pewne ożywienie wywołuje ostatni, bo odbywa się na krytym podwórzu budynku, przy akompaniamencie wina i tapasów. Lecz choć temat jest najciekawszy ze wszystkich - dotyczy „wizji Chin" w Europie i nie tylko - to mówcom ciężko się przebić.
Ktoś złośliwy, małostkowy lub bywały mógłby pomyśleć, że słuchaczy rozprasza poczęstunek, ale nie tym razem. To upał. Patrzę na telefon, 32 stopnie, choć jest już 19:00.
Znajomy włoski analityk całkiem poważnie mówi, że boi się, że ktoś zasłabnie. Organizatorzy ustawili co prawda wiatraki, do których doczepiono rozpylacze wodnej mgiełki, ale niespecjalnie przynoszą ulgę. Paneliści dwoją się i troją, czułość mikrofonów podkręcają do maksimum - efekt umiarkowany. Goście rozchodzą się po ogrodach, kryją w chłodnych zakamarkach, coca-cola z lodem staje się towarem deficytowym. Lykke Friis próbuje ogarnąć rozgardiasz z pomocą sportowego gwizdka. O Chinach nie dowiem się prawie nic.
Pod koniec dyskusji oczywiste staje się, że wszyscy czekają na główny punkt programu. Przechodzimy spacerem do muzeum Prado, gdzie ECFR przygotował dla gości konferencji prywatne, wieczorowe zwiedzanie. To ukłon od Javiera Solany, byłego sekretarza generalnego NATO i szefa unijnej dyplomacji, dzisiaj związanego ze stołecznym muzeum. Oglądamy więc w grupach Velázqueza i Picasso, potem kolacja. Pytania o przyszłość Europy mieszają się z jękami zawodu, gdy kelnerka roznosząca ostrygi dociera w moje okolice z pustą już tacą.
Hiszpańska dyplomatka wysokiego szczebla zagaduje mnie o sytuację w Polsce. Jest mocno zdziwiona, gdy mówię jej, że prokuratorzy czasów Ziobry trwają na stanowiskach.
Nie może nachwalić się Radka Sikorskiego. „Wiesz, polityka to kwestia wiarygodności i charyzmy. Dlaczego mamy tak mało Sikorskich?" - pyta, a ja rozkładam ręce.
Staje obok nas niemiecki działacz trzeciego sektora. Rozmawiamy o niedawnych konsultacjach międzyrządowych w Warszawie, pierwszych od sześciu lat. Zauważa, że nie pamięta sytuacji, w której to polski premier miałby więcej inicjatywy od niemieckiego kanclerza. „I dobrze" - mówi, popijając świeżo skrojoną szynkę Serrano kieliszkiem wina. „Sobie na to zasłużyliśmy. Scholz jest całkowicie niezdolny do podejmowania decyzji, ma chyba ujemną charyzmę. Nie liczcie, że z Berlina wyjdzie jakikolwiek impuls".
Oboje, Niemiec i Hiszpanka, nadal są oburzeni zignorowaniem pozycji Kallas w pierwszym panelu. Ale temat szybko schodzi na dalszy plan, bo zbliża się 23:00. Za chwilę zamkną się lokale wyborcze w Wielkiej Brytanii.
Ci, którzy zostali jeszcze w Prado, ewidentnie czekają na wyniki wyborów na Wyspach. Stajemy w kółku, każdy z telefonem w ręku. Rośnie frustracja, bo o 23:02 BBC wciąż nie wyświetla rezultatów exit poll. Dowiadujemy się o nich dopiero z WhatsAppa jednego z uczestników. Laburzyści wygrali, ale entuzjazmu nie ma. Wszyscy w grupie koncentrują się na 13 mandatach, które ma otrzymać Nigel Farage, twarz Brexitu, i jego narodowo-populistyczna partia Reform.
Rozchodzimy się do hoteli. Wreszcie jest poniżej 30 stopni. Choć tylko trochę.
Brytyjskie głosowanie przechodzi do historii już następnego dnia - również dlatego, że wszyscy mówią o Orbánie. Viktorze, który właśnie ląduje w Moskwie, żeby spotkać się z Putinem. I Balazsu, też Orbánie, obecnym tutaj dyrektorze biura politycznego w węgierskiej kancelarii premiera. Panel dotyczy przygotowania Europy na powrót Trumpa, odbija się od niedawnej publikacji ECFR opisującej możliwe scenariusze polityki zagranicznej Republikanów. Orbán bez skrępowania prezentuje pozycję Budapesztu, wywołując gigantyczne oburzenie na sali. W skrócie brzmi ona następująco:
Wojna w Ukrainie to nie jest nasza wojna. Ukraińcy nie walczą za Węgrów.
Według naszej analizy tego konfliktu nie da się rozstrzygnąć na polu bitwy. Trzeba doprowadzić do negocjacji, a do tego potrzebne jest zawieszenie broni. Dlatego mój premier spotyka się z obiema stronami konfliktu, żeby zebrać informacje o warunkach potrzebnych do spełnienia, żeby wstrzymano ogień na froncie.
Potem dodaje, że w interesie Europy jest sprawę rozwiązać jak najszybciej, bo zaraz do władzy wróci Trump i zostaniemy z tym wszystkim sami.
Katarzyna Pisarska, szefowa Warsaw Security Forum, próbuje go kontrować. Prosi, by wymienił trzy powody, dla których według Węgrów warto być w Unii - i niech nie mówi o pieniądzach, o tym wszyscy wiemy.
Nie dostanie odpowiedzi. Balazs Orbán rzuci okrągłe formułki o „trzech tysiącach lat integracji europejskiej".
Po panelu czuć wzburzenie. Czarnogórski dyplomata podchodzi do mnie i mówi: „zapamiętaj te słowa. Oni jeszcze za to zapłacą. Ta przyjaźń z Putinem wyjdzie im bokiem".
Inni gorączkowo zaczynają otaczać Antonio Costę. W korytarzach furorę robi dość sensacyjna plotka: powstaje inicjatywa, by odebrać Węgrom unijną prezydencję.
Kilka dni później plotka nabierze wagi - brukselski serwis POLITICO napisze, że w unijnych instytucjach badane są ścieżki prawne mogące doprowadzić do usunięcia Węgrów i rozpoczęcia polskiej prezydencji już jesienią tego roku.
Wychodząc, słyszę rozmowę dwóch zachodnich dyplomatów. Pierwszy pyta: „Czy odebranie prezydencji jest w ogóle możliwe?". Drugi odpowiada, stanowczo: „Mam to w dupie, czy jest. Nie wiem ile jeszcze będziemy tolerować Orbána, który śmieje się nam w twarz".
I dodaje: „Brexit też miał być niemożliwy. I zobacz, co się stało".
Mateusz Mazzini (ur. 1990) - reporter, socjolog, latynoamerykanista. Absolwent Oksfordu, studiował także w Kordobie i Bilbao oraz na University College London. Pisze o krajach Ameryki Łacińskiej, globalnego Południa, wydarzeniach na zachodzie i południu Europy oraz o europejskiej skrajnej prawicy. Nominowany do Grand Press za reportaż prasowy w 2020 r. Autor książek „Koniec Tęczy. Chile po Pinochecie" oraz „Włochy prawdziwe. Podróż śladami mafii, migracji i kryzysów". Współprowadzi program "Wider View" w TVP World.
Redagował Marek Markowski
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze
Najpierw trzeba by, dodać stosowną ustawę, na ktorą oczywiście wszyscy musieliby się zgodzić, z Orbanem włącznie oczywiście.
Lepiej nie, bo bedziemy mieli Rosje fizycznie w srodku Europy . Europa musi jedbak cos z tym glabem zrobic .
Najlepiej, jak nasi przeciwnicy byli głupi, niestety jednak Orbanowi daleko do bycia głąbem.
Chyba jednak wolę mieć rosję jawnie w Europie, niż pod przykrywką w UE. Parafrazując Aldo Raine’a: "Lubię rosjan w mundurach. Można ich z daleka rozpoznać."
Dobrze że Wyborcza ma jeszcze takich Mazzinich.
Szybciej!
...a tak poza tym to trochę słabe, że na europejskiej konferencji jedyna mądra to Pakistanka :(
(dobrze że chociaż ona)
Obawiam się tylko, że, jeśli taki mechanizm zostanie uchwalony, to za czas jakiś może on dotyczyć Polski.
Czy możesz sobie wyobrazić powrót katoprawicy (wszystko jedno- pisowskiej, konfederackiej czy obu w sojuszu)? Bo ja swobodnie mogę. A wtedy (znowu) jedyną nadzieją będzie, że konieczność częściowego chociaż utrzymywania zgodności z prawami UE powstrzyma ich przed rozwaleniem państwa i zapewnieniem sobie władzy dożywotniej. Wypierpol tę nadzieję zniszczy.
Chociaż może realna groźba wykopania z UE w końcu uruchomi Węgrów i wykopią Orbana.
A nie twój stary naciągany cap fiutin?
Klasycznego whataboutyzmu nie nazwałbym mądrością.
Szkoda, że tylko jedną łapkę można tutaj dodać.
A co takiego mądrego powiedziała?
Ale jeden wystarczy, bo jakby tak dziesięciu zaczęło spontanicznie chlapać ozorami...
Spierd Alan
Dużo się boi, ale nie wszyscy.
Tyle że boją się różnych rzeczy. Jedni buta Rosji, a inni niedoboru szynki parmeńskiej.
Polityków czynnych cechuje to, że zazwyczaj mówią na okrągło i oble, politycy odchodzący czasami zaczynają mówić szczerzej, ale wszyscy wiedzą, że już nie mają na nic wpływu; eksperci zaś wiedzą wszystko o wszystkim, i każdemu chcą o tym opowiadać. W większości przypadków bardziej opisują i tłumaczą rzeczywistość, niż są w stanie podać propozycje rozwiązań.
Ok, miewają takie spotkania sens: poznają się kolejne pokolenia gadających głów, można spróbować wyczuć co wisi w powietrzu, przetestować jakiś pomysł polityczny, puścić plotkę, mierzyć temperaturę spotkania, chociaż w tym przypadku zdaje się, że największe znaczenie miała temperatura otoczenia.
Tym niemniej, z treści tego i podobnych spotkań można próbować sformułować następujące spostrzeżenia dotyczące politycznej teraźniejszości:
Po pierwsze, Europa rzeczywiście nie jest pępkiem świata. Pomimo, że Unia Europejska ma ostatnio nieco lepszą prasę na świecie, to jednak gospodarczo chyba nie będzie w najbliższych latach ekspansywna, nawet jeśli zachowa obecny poziom innowacyjności.
Po drugie, Europę i Zachód naprawdę stać na znacznie większy wysiłek zbrojny po to, by powstrzymać i odstraszyć Rosję. To na razie nie jest jeszcze problem globalny, dla Europejczyków jednak najważniejszy, fundamentalny, nawet jeśli próbują temu zaprzeczać. Nie możemy w Europie liczyć na to, że ktoś obroni nas za nas samych.
Po trzecie, na agresji Rosji na Ukrainę najbardziej zyskują Chiny. To im w głównej mierze zależy na przeformułowaniu obecnego porządku międzynarodowego, który w większym stopniu opierałby się na dominacji niż na współpracy.
Nieco tylko szarżując, można postawić tezę, że wojna w Ukrainie to proxy war Chin z Zachodem.
I niekoniecznie trzeba smażyć się w trzydziestostopniowym Madrycie, by to stwierdzić.
dlaczego tylko Chiny, zobaczmy jaka jest polityka Indii, czekających na drugim brzegu rzeki i pozdrawiających czule Putina. Bezwzględnych wobec mniejszości jak ChRL. Skorumpowanych a zatem bliskich turanskim władcom z Kremla. Nikt Węgier z UE nie będzie wyrzucał, to mrzonki, wrogów należy trzymać blisko. Wystarczyłoby zdusić gospodarkę węgierską, no ale nie po to są tam inwestycje z państwa nad Szprewą, którego nazwy nikt nie wymówi, żeby cokolwiek zmieniać. Czekać...może się wyjaśni. Tusk, Sikorski i Kallas grają role zapalczywych kondotierów, których wystawi się na pierwszą linię, a stara dyplomacja mocarstw zgodnie z utartymi schematami dokona podziału wpływów. Niemniej w.takim myslieniu, na szczęście , jest pulapka; Polska z Czechami, Baltami i państwami nordyckimi stanowi już poważna masę i przeciwwagę dla takiego rozumowania.
Jeśli jednak Europa wyrwie się z militarnego marazmu, dogadamy się i zadbamy o obronność, to jeszcze pożałują.
Czy autorowi chodziło o to, że Rutte jest "strawny"/ "akceptowalny dla wszystkich", czy "bardzo złośliwy"/ "pełen jadu" (bo tak definiowany jest epitet "zjadliwy")?
Lekkostrawny
Zachęcam do korzystania ze słowników. Np. w słowniku PWN polecam sprawdzenie znaczenia nr 6 dla wyrazu „zjadliwy”.
Pierwsze słyszę żeby "zjadliwy" miało coś wspólnego z "jadem".
W nominalnym znaczeniu wyłącznie. Żartobliwym - mawiamy czasem, jeśli potrawa nie jest jakaś zachwycająca lub udana, że jest "zjadliwa", tzn. da się ją zjeść od biedy ;)