To historia o moim spotkaniu ze wspaniałymi ludźmi - Nauczycielami, którzy sprawili, że pokochałem literaturę i związałem się z nią już na zawsze. Miałem niesamowite szczęście być kształconym przez świetnych pedagogów, znawców i miłośników literatury polskiej i języka polskiego.

Byłem chłopcem nieśmiałym. Szczupły, cichy blondynek, zapatrzony w ogród za oknem i w park na horyzoncie – takim siebie dziś widzę. Moi koledzy i przyjaciele grali w piłkę, biegali, jeździli na rowerach, a ja próbowałem im dorównać i jakoś mi to nie wychodziło. Później, owszem, wygrywałem wszelkie możliwe osiedlowe turnieje jazdy na rowerze, gnałem, aż kurz wirował w wakacyjnym powietrzu.

Do ostatnich dni lata korzystaliśmy z suchych i piaszczystych uliczek, by ścigać się i popisywać przed naszymi pierwszymi fascynacjami miłosnymi. Dziewczęce warkocze tylko dla nas, młodych, dumnych wojowników, gotowych na wszystko, pod sierpniowym niebem kołysały się w biegu, gdy młode niewiasty w spódniczkach i sukienkach biegały za swoimi faworytami.

Osiedle, na którym spędziłem dzieciństwo i młodość aż do ostatniego roku studiów, to Stawki, leżące między Podgórzem a Rudakiem. W 1938 r., pierwszego dnia kwietnia, te trzy dzielnice włączono do Torunia, przedtem Podgórz miał odrębne prawa miejskie. Mój dziadek, Michał, zbudował dom na ulicy Białej na Stawkach, było to jeszcze przed przyłączeniem Podgórza do Torunia. Ojciec mój urodził się na Podgórzu – już w dzielnicy Torunia, nie w mieście Podgórz. Mieszkał tu i na Stawkach, na ulicy Licealnej zbudował dom.

Już w samej nazwie ulicy zawarta jest informacja o sąsiedztwie – była nim szkoła średnia, liceum nr 3 w Toruniu, mieszczące się na granicy parku, przy ulicy – dawniej Marchlewskiego, a obecnie Hallera.

Uczył nas kochać literaturę

Przy liceum znajdowała się Szkoła Podstawowa nr 14 i tu zaczyna się nasza właściwa opowieść. Historia o moim spotkaniu ze wspaniałymi ludźmi – Nauczycielami, którzy sprawili, że pokochałem literaturę i związałem się z nią już na zawsze. To opowieść o szkole podstawowej i szkole średniej, bo miałem niesamowite szczęście w obu tych miejscach być kształconym przez świetnych pedagogów, znawców i miłośników literatury polskiej i języka polskiego.

Jest 1980 r., mama prowadzi mnie do zerówki, mam sześć lat. Przestraszony, nie wiem, co mnie czeka. Oderwany od ulubionych książek, od baśni i bajek, rzucony na głębokie wody spotkań z dorosłymi i rówieśnikami, których pierwszy raz na oczy widzę. Przerażony drogą w parku, szelestami w dzikich krzakach, ciemnych labiryntach ogromnej dżungli, trzymam mamę za dłoń mocno, mocno. Wielki żółty budynek, obok jeszcze większego gmachu z czerwonej cegły – co mnie tu czeka? Chcę do domu!

I tak strumień czasu popłynął... Dziewięć lat wędrówki tą samą drogą, czasem dla urozmaicenia dłuższą, dookoła, każdy zakątek parku znany, przyjazny, drzewa kołyszące się, dające ukojenie, spokój przed hałasem miasta po drugiej stronie rzeki. I z tych dziewięciu lat pobytu w żółtym i czerwonym budynku pięć lat spotkań z panem Wojciechem Wielgoszewskim. Od pierwszych dni września do czerwcowych godzin słonecznych.

Pamiętam, gdy ujrzałem po raz pierwszy pana od polskiego, który od tej chwili stał się moim ukochanym nauczycielem, wzorem przekazywania wiedzy, kultury, opanowania, spokoju i wyrażania radości. Tak, tak – uczył nas kochać literaturę, czytać pasjami wiersze, grube cegły – przerażające rozmiarami powieści i wyrażać radość – cieszyć się życiem, dzieciństwem, młodością, miłością, przyjaźnią, światem. Parkiem wokół nas, rzeką, miastem, kościołami, kamieniczkami Torunia.

Pokazywał, jak czytać na głos teksty literackie, jak mówić poezję. Dawaliśmy przedstawienia, działaliśmy w kółku teatralnym. Pamiętam, kiedy zobaczyłem pierwszy raz pana Wojtka – szczupły, niewysoki, z wąsem, zaczesane na bok brązowe włosy, eleganckie ubranie. I dłonie – delikatne, stworzone do tego, by gestami dodawać piękna mówionym słowom. A słuchać chciało się naszego nauczyciela godzinami. Nikt się go nie bał, a równocześnie wszyscy czuli przed nim respekt, był szanowany i lubiany, ogromnie lubiany. Najgorsze łobuzy cieszyły się, że mają lekcje języka polskiego z panem Wielgoszewskim. Łagodny, ale kiedy trzeba było uspokoić jakiegoś pędraka, wystarczyło, że spojrzał i pokiwał głową.

Najpiękniejsze były lekcje, kiedy czytał nam na głos książki. Wszyscy zamierali, słuchali w ciszy i skupieniu, nawet drzewa w szkolnym ogrodzie za oknami zaglądały ukradkiem do sali, by posłuchać, kto tak wspaniale mówi. Bo wydawało się, że to pan Wojtek opowiada jakąś historię, a nie czyta z książki.

Dziesięcioletni ja, zasłuchany, wśród innych dziesięciolatków opierających dziecięce główki na rękach, patrzący gdzieś przed siebie albo na nauczyciela, rozmarzony, a tuż obok Ona – moja pierwsza, chłopięca miłość, jasnowłosa Arleta. To dla niej układałem piosenki, dla niej grałem w szkolnych przedstawieniach, dla niej pisałem opowiadania i powieści o przygodach Andrzeja i Darka. Dzięki panu od polskiego wiedziałem już, jak wyrażać radość i smutek, miłość i lęk przed śmiercią.

To wtedy właśnie pokochałem wiersze Gałczyńskiego, czytał nam je pan Wojtek, uczyliśmy się ich na pamięć, recytowaliśmy. „Kronika olsztyńska” mówiła we mnie, gdy spędzałem wakacje po czwartej klasie, z kolegami biegając po parku, „Rozmowa liryczna” płakała latem i zimą, kiedy tęskniłem za Arletą. A jak mamie chciałem powiedzieć te najważniejsze słowa, recytowałem „Spotkanie z matką”. I wiele lat były ze mną zdania: „Tyś jest wiatr i symetria, złoty deszcz i harmonia. / Europę jak skrzypce trzymasz w swych niezmordowanych dłoniach, // Niobe, córo Tantala, / Niobe, żono Amfiona”. Szedłem przez młodość, a wiersze te były ze mną. „O, Radości, iskro bogów!”.

I po latach, kiedym czytał poezje Hölderlina i te jego słowa w liryku Siewkowskiego: „o tak // radości wiele / dane jest Śmiertelnym”, wyruszałem w poszukiwanie utraconego czasu, bo przypominały mi się – park, domek na drzewie na półwyspie w parku, szkolne żółte i czerwone mury, spacery między drzewami, po wrześniowych liściach, zbieranie kasztanów i słowa z „Niobe” o radości, iskrze bogów. I ten płomyk, chwila szczęścia pod przymkniętymi powiekami, kiedy obrazy suną przed oczyma jak na dawno nieoglądanym filmie, przynosił poczucie spokoju i zdziwienia, że to już minęło.

On i smutni panowie

Po kilku latach, kiedy jako student po trzecim roku polonistyki trafiłem na praktyki do pana Wojtka, miałem możliwość powrotu do dawnych chwil. Teraz patrzyłem, jak pan od polskiego uczy, jak kolejne pokolenie młodych ludzi siedzi zasłuchane i zapatrzone w szczupłego mężczyznę czytającego wiersze. I On uczył mnie, jak przekazywać wiedzę, jak mówić o literaturze i gramatyce, jak sobą dawać radość poznawania. To wtedy, na praktyce, dowiedziałem się, że pan Wojtek został nauczycielem przypadkowo.

Chciał być dziennikarzem, ale „smutni panowie” zaproponowali mu, by zapisał się do partii, On odmówił i wylądował w szkole. Tak oto został, na przekór losowi, wspaniałym nauczycielem. I od tej pory wytrwale uczył. Potem opuścił żółty i czerwony budynek, opuścił park, Stawki, gdzie tyle lat pracował. Znalazł pracę w gimnazjum i liceum po drugiej stronie Rzeki, tuż przy Kościele Garnizonowym. Jesienią roku 1999 zaprosił mnie, bym przeczytał kilka swoich wierszy jego uczniom. Uczyniłem to, zaszczycony propozycją, z radością. Mój Nauczyciel zaproponował, byśmy mówili odtąd sobie po imieniu, z chęcią i z dumą przyjąłem pomysł.

Wojtek filmował moje spotkania z uczniami, wręczył mi kasetę, na której napisał: „Pawłowi, który poruszył w uczniach struny wrażliwości poetyckiej i z ucznia stał się mistrzem, dalszej przychylności Muz życzy Wojtek. Toruń, 3 XII 1999. X Liceum Ogólnokształcące w Toruniu, 22 X 1999 r., Gimnazjum nr 11 w Toruniu, 1 XII 1999 r.”.

To Twoja zasługa, Wojtku, że jestem poetą, to dzięki Tobie czytałem na balkonie, pisałem piosenki i wiersze!

Tak oto pożegnał Wojtek nasze stare strony. Kilka lat wcześniej ja opuściłem mury szkoły i ruszyłem na podbój drugiej strony Rzeki. Piętnastoletni młodzieniec, który po latach mógł powiedzieć o sobie słowami ukochanego Cendrarsa: „W tym czasie byłem młodym chłopcem / Miałem zaledwie szesnaście lat a już nie pamiętałem dzieciństwa”. Nie chciałem pamiętać dzieciństwa, chciałem siłą wedrzeć się do krainy dorosłych, zawładnąć światem. Pisałem teksty do piosenek zespołu rockowego, który założyłem w tym czasie, grałem na gitarze i jeździłem z kolegami na koncerty. Nadszedł czas Technikum Budowlanego. Szkoła ta nauczyła mnie twardego życia, pracy fizycznej, budowania, malowania, rysowania, projektowania – domów, sklepów, bibliotek, kościołów. Fascynował mnie teatr – to też zasługa Wojtka.

Płynęły chmury nad Toruniem

I w szkole tej miałem przez pięć lat możliwość słuchania głosu pani Krystyny Karpińskiej-Jóźwiak. Uczyła nas, zbuntowanych chłopców, cierpliwie i cicho, nigdy nie podnosiła głosu, była łagodna i dobra. To chyba najlepsze określenie – nasza Pani od polskiego była dobra. Wymagała tyle, ile było trzeba, nigdy mniej ani więcej, ale mówiła zawsze dużo, dużo więcej ponad program. Film był jej pasją, wiele cennych informacji zdobyliśmy dzięki pani Karpińskiej o współczesnym kinie.

Zresztą dziedzin, pośród których poruszała się nasza Pani ze znawstwem i elegancją, było dużo. Oczywiście literatura, malarstwo, teatr, historia, historia sztuki, polityka, bieżące wydarzenia społeczne. A były to lata 1989-1994, czas gorący, czas zmian, którymi wszyscy żyliśmy. Pani Profesor prowadziła nas w tym zdarzeń labiryncie i historii, która na naszych oczach się wydarzała.

Słyszałem już wówczas – piąte przez dziesiąte – że nasza Pani jest poetką, ale nigdy nie wystarczało mi odwagi, by z Nią na ten temat porozmawiać. Na początku piątej klasy zaniosłem pani Jóźwiak zieloną teczkę, solidnie wypchaną papierami. W niej – sto wierszy... Pani po kilku dniach oddała mi teczuszkę i z łagodnym uśmiechem na moje nieśmiało pytające spojrzenie o to, co sądzi o tych lirykach, powiedziała: „No wiesz, Paweł. Z wierszami jak z fotografią – na sto złych może trafić się jedno zdjęcie dobre. Ale pisz, pisz”. I zamiast złamać pióro, dalej próbowałem składać słowa w zdania...

Płynęły chmury nad Toruniem, czytałem Gombrowicza, Miłosza, Grochowiaka, Szczypiorskiego, Brylla. Ostatnia klasa szkoły średniej – długie włosy, spacery, gitara w kącie. Po maturze zdałem na polonistykę. Ze mną – mój kolega z technikum. Rok wyżej był inny kolega z budowlanki. Sądzę, że to w dużej mierze zasługa pani Karpińskiej – trzech chłopców z jednej szkoły średniej, i to z technikum budowlanego, studiowało filologię polską. Wakacje – praca, czytanie Prousta, góry. Pierwszy rok – dużo czytania, pierwsze wieczorki poetyckie, w maju – debiut w „Gazecie Toruńskiej”. Upalny sierpień we Francji, wreszcie mogę chodzić ulicami Paryża, myśląc o ukochanych poetach i pisarzach. Wchodziłem w przyszłość jak w różane krzewy...

Na studiach organizowałem wieczorki poetyckie, z koleżankami i kolegami czytaliśmy wiersze znanych i mniej znanych poetów. Spotkania z liryką odbywały się pod hasłem „Słowom – nuty, nutom – słowa”. Cykl wieczorków zainicjowało spotkanie z poezją pani Krystyny Karpińskiej-Jóźwiak – było to 8 marca 1996 r. Wieczorek od tytułu zbiorku wierszy Poetki otrzymał tytuł „Nie wiem”. Autorka liryków skończyła polonistykę w Toruniu, pisała pracę magisterską u profesora Hutnikiewicza, debiutowała w 1956 r. w „Głosie Koszalińskim”, podczas studiów należała do grupy poetyckiej „Wymiary”. Zbiór wierszy „Nie wiem” opublikowała w 1982 r.

W ten marcowy wieczór czytaliśmy krótkie liryki pani Krystyny; myślałem o tym, w jaki sposób one powstały, co powołało je do życia – jakie wydarzenia, przeżycia, uczucia i jaki ładunek emocji jest w nich zawarty. Wiosna powoli głosiła swoje królestwo, zapraszała nas do siebie, nad głowami, w ciemnym powietrzu w chłodnej piwnicy Domu Muz wirowały słowa z wierszy mojej Nauczycielki:

***

Rzuciłam słowo
i wyrósł między nami las
zapłakałam,
wytrysło jezioro.
Już nie mam siły powrócić do siebie,
odprysk zwierciadła
z okrutnej baśni
poranił naszą dobrą wolę.

I znów, podobnie jak z Wojtkiem, koła czasu zatoczyły pełen cykl – chodziłem na zajęcia z metodyki do pani Karpińskiej, oglądaliśmy lekcje w liceum, potem je omawialiśmy. Jak przedtem Wojtek, tak potem pani Jóźwiak uczyła mnie być pedagogiem.

Miałem szczęście do nauczycieli. Opisałem dwoje najbliższych, najwspanialszych, tych, którzy sprawili, że i ja zostałem polonistą, a przecież wielu było takich, którzy przekazali mi swoją wiedzę z różnych dziedzin. Musiałbym też powiedzieć o nauczycielach fatalnych, żałosnych, okropnych, a i takich nie brakowało. O nich jednak mówić nie warto.

Do pełnego jednak obrazu mych wspomnień ludzi ważnych dla mnie, nauczycieli, którzy mnie ukształtowali, muszę dodać jeszcze jedną Osobę: profesora Janusza Kryszaka. Pełnił on nade mną opiekę naukową przez osiem lat mych studiów – cztery na studiach magisterskich i cztery na doktorskich. Jednak jest dla mnie przede wszystkim Poetą, od którego wiele się nauczyłem.

Swego czasu otrzymałem egzemplarz antologii wierszy poetów studiujących na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu w latach 1945-2000 – „Rozkwita pamięć pomiędzy wierszami”, znajdują się w niej wiersze pani Krystyny Karpińskiej-Jóźwiak, profesora Kryszaka, są i dwa moje liryki. Sądzę, że w ten sposób mogę podziękować moim drogim Nauczycielom – być obecnym przy nich tu i teraz, w ich życiu oraz w jednej książce – jako ich uczeń, który swoimi wierszami daje świadectwo uczestnictwa we wspólnej sferze fascynacji literaturą, uczestnictwa w losie, który nas połączył.

W 1999 roku opuściłem Stawki i wyemigrowałem za Rzekę. Dziś wspominam, jak siedziałem zapatrzony w ogród za oknem i w park na horyzoncie. Myślę o moich nauczycielach, o nadchodzącej dla nas wiośnie, o kolejnych pokoleniach uczniów, studentów. O tych, którzy piszą teraz wiersze. Myślę o sobie – o moich uczniach, co dobrego im dałem, czego nauczyłem?

* Dr hab. Paweł Tański

Historyk literatury, krytyk literacki, poeta, pracownik Instytutu Literatury Polskiej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Niedawno opublikował „Nowe sytuacje polskiego rocka. Teksty – głosy – interpretacje” oraz tomy wierszy: „kreska” i „glinna”.

Akademia Opowieści „Nauczyciel na cały życie”

Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także na opowieści o waszych mistrzach życia. Może nim być wasz szef, kolega, wychowawca. Ktoś, kto był dla was inspiracją na całe życie. Zachęcamy, byście nam o nich napisali.

Regulamin akcji jest dostępny na stronie internetowej TUTAJ. Opowieści przysyłajcie za pośrednictwem naszej FORMATKI INTERNETOWEJ.

Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.

ZWYCIĘZCOM PRZYZNANE ZOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:

za pierwsze miejsce w wysokości – 5556 zł brutto
za drugie miejsce w wysokości – 3333 zł brutto
za trzecie miejsce w wysokości – 2000 zł brutto

Komentarze
Wreszcie dowiedzieliśmy się prawdy.
Dziennikarzami zostawali ci którzy nie odmówili.
już oceniałe(a)ś
6
1
Bredzisz Pan , musiałeś mieć dwóch wprowadzających i napisać prośbę , nastepny kombatant co w wieku 11 lat obalal komune , obalacze
@zenek60
Mój znajomy nie musiał... Wszystko załatwił za niego Sekretarz POP. Tutaj też by tak było!
już oceniałe(a)ś
1
0
@refektarz
a towarzysz staż kandydacki odbył ?
już oceniałe(a)ś
1
0