Pamiętam, jak mama weszła kiedyś do pierwszej klasy z gałązką kwitnącego drzewa owocowego. Chociaż widzieliśmy takie gałązki już wcześniej - oczywiste, mieszkaliśmy na wsi, między piachami i lasami, nad rzeką Tanwią - to wtedy jakby pierwszy raz ją zobaczyliśmy.

O swoich nauczycielach opowiada Urszula Kozioł, poetka, pisarka, autorka felietonów i utworów dramatycznych dla dzieci i dorosłych:

– Rodzice to najlepsi nauczyciele, jakich miałam. Pracę w szkole traktowali jak misję – nie było mowy o nadgodzinach czy płatnych korepetycjach, od rana do późnego popołudnia zajmowali się młodzieżą. Po lekcjach prowadzili zajęcia teatralne, chór. Powodów do strajku nie mieli, bo pensje były wtedy tak pomyślane, że ludzie wykształceni mogli oddawać się swoim pasjom i przekazywać wiedzę. Lekcje powadzili zawsze w sposób interesujący, każda była przygodą.

Pamiętam, jak mama weszła kiedyś do pierwszej klasy z gałązką kwitnącego drzewa owocowego. Chociaż widzieliśmy takie gałązki już wcześniej – oczywiste, mieszkaliśmy na wsi, między piachami i lasami, nad rzeką Tanwią – to wtedy jakby pierwszy raz ją zobaczyliśmy. Mama opowiadała o gałązce, o nasionach i kwiatach, o owadach. Albo o tym, że jeśli na pniu drzewa owocowego widać bursztynową kulkę żywicy, gdzieś w pobliżu będzie też żuk jelonek.

O tym, że bociany – choć bez nawigacji – zawsze znajdują drogę do domu. O tym, gdzie znaleźć wilgę, a gdzie motyla bielinka. Sposób, w jaki mówiła, budził w nas świadomość niezwykłego cudu natury.

I czytać nauczyłam się dzięki przyrodzie. Uczyła mnie siostra. Otwierała gimnazjalny, ojcowy podręcznik do biologii, pokazywała lwa i literowała: l, e, w.

Ostatnio wzruszyła mnie wiadomość, że uczniowie przenoszą żaby – niedobudzone po zimie, nieostrożne – na drugą stronę drogi. Przypomniało mi to o „moich” zaprzyjaźnionych żabach i traszkach z pawimi ogonami, które towarzyszyły dzieciństwu.

***

Pierwszą klasę gimnazjum zaliczyłam na tajnych kompletach w Krzeszowie nad Sanem, gdzie zbiegliśmy przed wysiedleniem. Było nas pięcioro. Łaciny, matematyki, francuskiego i geografii uczyła nas panna Irka Badaszkówna. Już samo posiadanie podręczników było niebezpieczne, przyłapanie młodzieży z takimi książkami kończyło się dla całej rodziny fatalnie. Panna Irka mieszkała z rodziną w willi: pół oni zajmowali, a pół – niemiecki posterunek. To było niesłychanie stresujące, ale ona miała dar zjednywania sobie ludzi. Umiała tak pięknie lawirować między tymi światami, że nic złego nas nie spotkało. Oczywiście, na wszelki wypadek zawsze miałyśmy robótki na podorędziu, jakąś wymówkę.

***

A później trafiłam na wspaniały zespół profesorów w zamojskim gimnazjum. Wielu z nich kończyło studia tuż przed wojną, na przykład nasza łacinniczka była tak młoda, że gubiła się między „spóźnionymi” uczniami, którzy musieli nadrabiać lata utracone w czasie wojny.

Był i fizyk-matematyk, w którym podkochiwały się dziewuszki. Gdy były nieprzygotowane do zajęć, ratowały się płaczem. Na to on: „Bardzo proszę, proszę się wypłakać, po płakaniu oczy są ładniejsze”. Umiał w sympatyczny sposób, z uśmiechem, rozładować sytuację.

Była i Madame od francuskiego, prawdziwa dyplomatka, która nieraz wybawiała nas z niebezpiecznych sytuacji. Gimnazjum mieściło się w dawnej akademii Zamojskich. Renesansowy budynek był podzielony na gimnazjum męskie i żeńskie. Tuż obok „naszej” połowy mieścił się budynek Urzędu Bezpieczeństwa. Raz zobaczyłyśmy, jak przez podwórze prowadzony jest jakiś człowiek. Pierwszy odruch – śmiech, bo mężczyzna miał twarz wielką i fioletową. I nagle uzmysłowiłyśmy sobie, skąd ten fiolet. Jedna dziewczyna w złości cisnęła kałamarzem przez otwarte okno. Rozbił się tuż obok nich. Zaraz u pani dyrektor zjawili się ubecy.

Madame przywołała nas wtedy: „Dziewuszki, pani dyrektor może mieć wielkie problemy. Płaczcie, że grozi wam wyrzucenie ze szkoły, żeby panowie zrozumieli, jak surowa będzie reprymenda” – doradzała, żeby uratować sytuację. Udało się.

Był i pan od przyrody, prof. Stefan Miler, który jeszcze przed wojną założył szkolny ogród zoologiczny Pierwszy w Polsce, mieścił się między gmachem gimnazjum i szkolnego kościółka. Kiedy w czasie nabożeństw majowych w kościele odzywały się organy albo gdy chłopak ze starszej klasy grał na skrzypcach arie Bacha, wilki swoim wyciem przyłączały się do wspólnego chwalenia Marii.

Była i pani Zofia, nauczycielka rosyjskiego z liceum, sędzina. Wcześniej nie traktowaliśmy tego języka poważnie, bukwy nas nie ciekawiły. Ale ona na lekcjach zaczęła czytać „Pismo Tatiany” z Oniegina, kapitalny tekst Puszkina, pokazała nam też wiersze Lermontowa, Achmatowej... Wtedy zaczęłam rozumieć wspaniałość poezji rosyjskiej.

Do dziś zostało w głowie:

„Myślicie, to bredzi malaria? / to było. / Było w Odessie. / „Przyjdę o czwartej” – powiedziała Maria. / Osiem. / Dziewięć. / Dziesięć”.

Była i polonistka, nasza wychowawczyni pani Lucyna Kniaziowa, niesłychanie opiekuńcza. Jej zaniosłam swoje pierwsze wiersze. Nauczyła nas być może najważniejszego: że świat nie składa się jedynie z przyjemności i szczęścia, że jak pisał Wyspiański:

„tak by się nam serce śmiało / do ogromnych, wielkich rzeczy; / a tu pospolitość skrzeczy”.

*Urszula Kozioł

Do końca II wojny światowej przebywała na Zamojszczyźnie, uczyła się w Liceum Ogólnokształcącym im. Marii Konopnickiej w Zamościu. Studiowała polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim.

Należy do tzw. pokolenia współczesności. Debiutowała jako poetka w 1953 roku na łamach „Gazety Robotniczej”. Pracowała jako nauczycielka, najpierw w Bystrzycy Kłodzkiej, następnie we Wrocławiu. Do 1958 roku była kierownikiem działu literackiego pisma „Poglądy”, publikowała w pismach „Współczesność”, „Tygodnik Kulturalny” i „Poezja”.

Współzałożycielka Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Od 1972 roku jest kierowniczką działu literackiego w „Odrze”, gdzie ma swój cykl felietonów „Z poczekalni”.

Akademia Opowieści: "Nauczyciel na całe życie"

Rozpoczęła się III edycja Akademii Opowieści. Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także na opowieści o waszych mistrzach życia. Może nim być wasz szef, kolega, wychowawca. Ktoś, kto był dla was inspiracją na całe życie. Zachęcamy, byście nam o nich napisali.

Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Opowieści można przysyłać za pośrednictwem FORMATKI.

Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach ogólnopolskiej "Gazety Wyborczej" oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.

ZWYCIĘZCOM PRZYZNANE ZOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:

• za pierwsze miejsce w wysokości – 5556 zł brutto
• za drugie miejsce w wysokości – 3333 zł brutto
• za trzecie miejsce w wysokości – 2000 zł brutto

Komentarze
Zaloguj się
Chcesz dołączyć do dyskusji? Zostań naszym prenumeratorem
Nauczyciele z powołania to wymierający gatunek. Trafiali się tacy, ale większość była sfrustrowaną, zakompleksioną bandą, która na każdym kroku pokazywała swą wyższość, bo choć nie miała pieniędzy, miała władzę i mogła dowolnie przycinać skrzydełka uczniom, zwłaszcza takim, którzy nie byli bezwzględnie posłuszni. Jednak uważam, że właśnie z tego powodu powinni zarabiać więcej - by się nie wyżywać na dzieciakach i nie przenosić na nie swoich frustracji.
już oceniałe(a)ś
1
1
To dobrze że Szanowna Pani ma miłe wspomnienia ze szkoły. Niestety nie jest to regułą. Ja bardzo dobrze pamiętam szkołę lat 80-tych gdzie królowała przeciętność i marazm. Czasami zwykła głupota. Swoje triumfy świeciła słynna selekcja negatywna do zawodu belfra. Pamiętam także znakomicie kochane grono pedagogiczne które z dziką radością wyładowywało na swoich wychowankach własne kompleksy i flustracje. A już ulubioną rozrywką pożal się Boże mentorów było publiczne szydzenie z tak zwanych uczniów ulomnych. Jak ktoś odostawał od reszty to chętnie znecali się nad nim nie tylko rówieśnicy ale właśnie przede wszystkim nauczyciele.
I tak to wyglądało Szanowni Państwo.
już oceniałe(a)ś
1
1