Księgarnio-kawiarnia Czerwony Atrament zapełniła się słuchaczami nawet bardziej niż do ostatniego miejsca, niektórzy musieli stać, inni zdecydowali się na miejscówkę na podłodze. Taki już zresztą urok tego miejsca.
Koniecznie obejrzyjcie galerię zdjęć ze spotkania przy Kolegialnej
Spotkanie poprowadził Włodzimierz Nowak – dziennikarz „Wyborczej”, doskonały reportażysta, autor i współautor wielu książek, laureat prestiżowych nagród dziennikarskich. Sam w opowieściach wielu dziennikarzy mógłby wystąpić jako ich najważniejszy człowiek w życiu. Ale tym razem niekwestionowaną bohaterką była aktorka teatralna i filmowa Grażyna Zielińska. Gwiazda scen teatralnych i ekranów - telewizyjnych i kinowych. Aktorka Teatru Dramatycznego w Płocku, podpora święcącego tryumfy spektaklu „Klimakterium... i już”, ma na koncie występy i u Wajdy, i u Machulskiego. Mama Mareczka z „Na dobre i na złe”, babka zielarka z „Rancza”, Celina z „Pierwszej miłości”.
Kim jest Grażyna Zielińska? Przebierała się za mężczyznę, pali jak smok i... uwielbia hazard!
Nowak i publiczność słuchali zafascynowani jej opowieści, która stała się swoistym artystycznym monodramem. Żywy język w połączeniu z gestem, a nawet ruchem scenicznym, w dodatku bez krzty gwiazdorzenia spowodowały, że publiczność chłonęła wszystko z przejęciem i co chwila wybuchała śmiechem.
– Świetna osoba i świetna opowieść – podsumowywał Włodzimierz Nowak. Wyjaśnił też ideę Akademii Opowieści: – Intuicyjnie czuję, że jesteśmy narodem nie dość opowiedzianym. Tyle się w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat wydarzyło w naszym kraju, ludzie są tak bardzo poróżnieni, że mamy kłopoty z komunikacją. Jeśli nauczymy się opowiadać swoje historie, to będziemy się lepiej rozumieć i lepiej dogadywać.
* O co chodzi w Akademii Opowieści?
* Wyślij zgłoszenie konkursowe
Grażyna Zielińska rozpoczęła opowieścią o sobie. – Wiem, że mam mówić o najważniejszych ludziach w moim życiu. Zastanawiałam się przed tym spotkaniem, kto to jest w moim przypadku. I wiadomo, jak dla każdego – najbliższa rodzina, mąż, dzieci... No ale ja nie o nich będę mówić. A w ogóle to ze mną było tak – chciałam zostać aktorką od dawna, jeszcze rozumu nie miałam, ale miałam przeczucie, że się do tego będę nadawała. W szkole podstawowej, w liceum koledzy się śmiali: „Ooo, zobacz, aktorka!”. Bo ja zawsze byłam niska, o zobaczcie (tu Zielińska zerwała się na równe nogi z fotela), od tamtych szkolnych czasów niewiele się zmieniło.
– To ile ma pani wzrostu? – nie wytrzymał Nowak.
– Oficjalnie to mówię, że mam ok. 1,5 m – kontynuowała niespeszona aktorka. – Jak mam dobry humor, to przyznaję się do 148 cm, ale wtedy mąż się wtrąca – „nie kłam, bo 145”. Anka Guzik, koleżanka aktorka, z którą spotkałam się na planie serialu „Pierwsza miłość”, też mnie o wzrost zaczęła dopytywać, to jej mówię to, co wam teraz. A ona, wredota jedna, ja was bardzo przed nią przestrzegam, mówi mi – „właź na wagę” – bo tam była taka waga z miarką. No to weszłam, ona mierzy i obwieszcza wszystkim – 143! Ach ty francowata Anko, mówię do niej, mierzymy jeszcze raz. Tak się w sobie spięłam, wyprężyłam się, ile tylko się dało i ona obwieszcza – 145,5! Uważajcie na Ankę Guzik, to wredny człowiek!
Pani Grażyna robi minę, która mówi zupełnie co innego, więc wszyscy śmieją się z anegdoty. A ona kontynuuje: – Bałam się, że mnie nie przyjmą do szkoły teatralnej – nie ze względu na predyspozycje, o których też wtedy większego pojęcia nie miałam, choć chodziłam na zajęcia grup teatralnych i tanecznych. Ale o ten wzrost się bałam. Ale na egzaminach wstępnych wdałam się w dyskusję z komisją i mnie przyjęli. Zadałam szyku bardzo dobrym repertuarem.
– A co to był za repertuar? – dopytał Nowak.
– Kiedy ja zdawałam, trzeba było m.in. wyrecytować trzy wiersze, zaśpiewać dwie piosenki, w tym jedną ludową, zatańczyć. Wcześniej chodziłam na zajęcia do Młodzieżowego Domu Kultury we Wrocławiu, gdzie był doskonały instruktor. Spod jego ręki wyszło bardzo wielu aktorów... no, może nie takie mnóstwo, ale przynajmniej dziesięciu. On mi wybrał teksty. Bo wiecie, ludzie na egzaminie to „...Prosto nieba czwórkami szli...”, więc nic dziwnego, że ta komisja już słuchać tego nie mogła. A on mi wybrał humoreskę Czechowa „O marności”. Byłam średnią uczennicą w szkole, choć dużo czytałam, ale takie tam, „Zapałka na zakręcie” – dziewczyńskie książki. A tu proszę, humoreska Czechowa. Tam było sporo o jedzeniu, taka wyliczanka różnych dań – jak skończyłam, jeden z egzaminatorów mówił, że musi wyjść i coś zjeść. No i taniec. Przeważnie każdy wybierał walca, a im zatańczyłam czardasza (aktorka pokazuje, jak tego czardasza tańczyła). Pięknie wyszło, mam dryg do tańca i komisja to doceniła.
– Jak skończyłam szkołę, to marzyło mi się, że będę zaraz sławną aktorką, ale nic takiego się nie wydarzyło. Poszłam do teatru w Wałbrzychu i tam miałam zaszczyt grać w „Moralności pani Dulskiej” z panią Hanką Bielicką. Wy nie macie pojęcia, jaka to była świetna aktorka dramatyczna!
Grałam w tym Wałbrzychu, rozwijałam się, wyrabiałam pozycję i tylko się martwiłam, czy mnie ktoś pokocha. No bo ten wzrost taki mały. Ale udało się, mam męża, urodziłam syna. 30 lat temu przyjechałam do Płocka, myślałam, że na jeden sezon, ale wciąż tu jestem. Wtedy był jeszcze inny dyrektor, ale i ten obecny jest już chyba ze 27 lat – takie stare pnioki tu zostaliśmy.
Dyrektor (był rok 1996) wymyślił, że zagramy „Moralność pani Dulskiej”, a wyreżyseruje to Hanuszkiewicz. No – ja pomyślałam, jeny, ten prawdziwy?! A on faktycznie się zgodził, tyle że nazwał sztukę „Dulska”. On coś powykreślał, pozmieniał, jakieś piosenki podokładał. Myślałam, po co zmieniać, jak coś jest dobre? Całe szczęście, że tego na głos nie powiedziałam.
Przyjechał z tą swoją laską, elegancki, interesujący mężczyzna. Opowiadał nam o Zapolskiej – że to była taka skandalistka, w nylonach chodziła i tymi nylonami epatowała.
W Płocku mieszkanie Hanuszkiewicz dostał nade mną, na Skarpie. Przychodził do mnie co rano i mówił, żeby mu płatki na mleku robić. Ja – że nie mam mleka! On, panisko, na kanapie z moim mężem się rozsiadał.
No a w teatrze robił przesłuchania. Wybierał obsadę do „Dulskiej”. Miałam mieć przesłuchanie ze śpiewem, wchodzę, a tam on, nasz dyrektor, Xymena Zaniewska, pianista. Odśpiewałam swoje, wracam do garderoby i czuję tutaj, w środku, taką galaretę. „Kretynko, uspokój się!” – mówię sobie. Wtedy poczułam, jak bardzo ważne było dla mnie to spotkanie z Hanuszkiewiczem. To był wizjoner, osobowość, kto tego nie widział, był ślepcem. Przecież w 1974 r. zrobił tę słynną „Balladynę” na hondach, bardzo głośny spektakl. Prawdziwy Hanuszkiewicz, z którym można rozmawiać – niesamowite to było!
W sprawie obsady były przepychanki. Do roli Dulskiej Hanuszkiewicz wybrał mnie, a nasz dyrektor widział w tej roli jedną z koleżanek. Hanuszkiewicz mówi mu, że koleżanka jest za bardzo kostyczna, więc – nie! I tym sposobem dostałam główną rolę u Hanuszkiewicza!
Kazał nam się nauczyć tekstów, piosenek i wyjechał na dwa tygodnie. Uczciwie się przygotowywaliśmy. Potem wrócił. Był dla mnie najważniejszy, bo złapałam zaszczyt, żeby codziennie pracować z TAKIM człowiekiem! A pracowało się z nim pięknie. Miał takie ucho, że słyszał każdy fałsz. Krzyczał: „Fałsz, kłamiesz!”. Bo nie można oszukiwać publiczności. Starszemu aktorowi, jak robił „tysiąc min na tysiąclecie”, mówił: – Nie komikuj! Śmiać to się ma widownia, a nie aktor!
Do mnie uwagi też miał różne. Że moja Dulska ma np. z sąsiadkami tak pitu-pitu gadać. Mówię mu, że to istny cyrk, a on: To nie cyrk, to teatr.
Rok wcześniej robił „Dulską” w Warszawie w Teatrze Nowym, potem w Olsztynie. Czytałam recenzje – to były teatralne klapy. Nasza premiera była przyjęta doskonale. Byłam ze swojej roli zadowolona, ale bałam się, co mąż powie. Przyszedł po spektaklu do garderoby i mówi: No... dobrze. Bo rodzina mnie nie rozpieszcza, po odcinku „Rancza” zadzwoniłam do mamy, pytam, jak wyszło, a ona mi mówi: Dobrze, ale jaka ty gruba jesteś!
Hanuszkiewicz, kto chciał i nie chciał słuchać, opowiadał po „Dulskiej”, że jestem najlepszą aktorką komediową na świecie. Bardzo nie lubił samotności, więc zawsze mnie na obiad ciągnął, bo potrzebował towarzystwa. Mówiłam, że nie mam czasu, że obiad to muszę mężowi ugotować. A on na to: – To znajdź mi kogoś, kto ze mną pójdzie! Kobietę.
Zielińska zadaje szyku w stołecznym teatrze
Aktorka snuje dalej swoją opowieść: – Minęło pół roku, może rok i Hanuszkiewicz zadzwonił do naszego dyrektora – jeszcze wtedy uczciwe telefony były, a nie te komórki – że zaprasza mnie, żebym u niego gościnnie zagrała w „Balladynie”. Dyrektor na to, że nie, bo mam rolę w „Wesołych kumoszkach z Windsoru”. Dopiero po pół roku dowiedziałam się o tym. Ale we wrześniu 1979 r. Hanuszkiewicz znów dzwoni – tym razem proponował mi rolę opiekunki w „Romeo i Julii”. Tym razem w teatrze się zgodzili i ja, z torebką, z Płocka, pojechałam do Teatru Nowego grać u Hanuszkiewicza!
Przygotowali mi pokój w garderobie, a wieczorem pan Adam zaprosił mnie do restauracji na elegancką kolację! Ja z Hanuszkiewiczem na kolacji – wyobrażacie to sobie?! Zespół niezbyt dobrze mnie przyjął. Bo po co on jakąś grubą gropę ciągnie z Płocka, zwariował stary dureń? Przecież w Nowym aktorek nie brakuje.
I dlatego Hanuszkiewicz jest dla mnie tak ważny – bo o mnie zabiegał, pamiętał, zatrudnił. Ale nie miałam złudzeń, że na jego plecach ja nagle wypłynę.
Żony Hanuszkiewicza, prócz pierwszej, miały nazwiska jednosylabowe: Kuc, Ryś i Cwen. Często rozmawialiśmy ze sobą, np. o jego córce Katarzynie, która wyjechała do Ameryki i przeszła na judaizm. Jego syn Piotr skończył reżyserię, ale nie poszedł do zawodu, został informatykiem. Ojciec nie cenił go za to. Hanuszkiewicz był lwowiakiem. Jako 17-latek miał we Lwowie dziewczynę. Ciotka przyłapała ich w łóżku i trzeba się było z nią żenić. To była pierwsza żona i właśnie ona nie miała tego jednosylabowego nazwiska. Miał z nią córkę. Kiedyś słyszałam, jak z tą córką przez telefon rozmawiał. Pytam go, czemu ta kobieta była taka zmartwiona. Ona miała wtedy trochę ponad 50 lat. W młodości adoptowała dziewczynkę z domu dziecka i miała z nią kłopoty – picie, narkotyki. Hanuszkiewicz był bardzo przejęty i pocieszał córkę.
Przed spektaklem zbierał nas wszystkich i informował, że za 15 minut zacznie się przedstawienie, żadne telefony nie będą łączone, proszę nie gadać, nie śmiać się, iść do garderoby i się skupić. To była wielka magia...
Mówiłam do niego: panie Adamie, a on do mnie – Buba. To wzięło się stąd, że na studiach jeden kolega nazwał mnie Balba, może od gąski Balbinki? I tak zostało, ale jak poszłam do teatru, to było za długie do wymawiania i zostało Buba. Dopiero później się dowiedziałam, że była taka słynna prostytutka. Nawet w „Okularnikach” Agnieszka Osiecka napisała „i nie dla nich (...) ani Lala, ani Buba...”.
Graliśmy tego „Romeo i Julię”, warszawski zespół w końcu mnie zaakceptował, polubił. Potem wróciłam do nas do teatru, a koledzy, tacy trochę nabzdyczeni, pokazują mi recenzję w „Rzeczpospolitej”. Recenzja taka sobie, ale napisali, że najlepiej zagrała Grażyna Zielińska.
Słuchajcie! Nie chodzi mi tylko o to, że miałam zaszczyt pracować z kimś takim jak Hanuszkiewicz, ale warto, żeby ktoś taki po prostu był!
– Opowiem wam, jak byłam w Gruzji, rządził wtedy tam prezydent Szewardnadze, „wielki mąż stanu”. A w życie kulturalne mocno angażowała się Keti Dolidze, słynna reżyserka. Hanuszkiewiczowi przyznano w Gruzji nagrodę i go zaprosili. Pojechał, ale nie chciał sam, więc zabrał parę osób, w tym Jungowską, Kudelskiego i mnie na przyczepkę. To był rok 1997, już u nas po denominacji było, pamiętam, bo się wtedy te cztery zera odliczało. Październik. Dwa tygodnie tam siedzieliśmy. O jeny, ale tam było!
Był koncert w wielkiej hali, pan prezydent Szewardnadze siedział na widowni, występował Paco de Lucia i wspaniale tańczący Gruzini z zespołu ludowego. W pałacu prezydenta był bankiet, Hanuszkiewicz był gościem honorowym, oprócz niego także Vanessa Redgrave. Miał być też Al Pacino, ale nie przyjechał... Wzrostem byśmy do siebie pasowali.
Keti Dolidze zaprosiła tych ważnych gości do siebie na kolację, Hanuszkiewicz wziął też naszą ekipę. My jak te smętne Himalaje – zawsze za nim.
Jak byliśmy na przyjęciu w pałacu prezydenckim, to mówię: – Panie Adamie, może by tak wspólne zdjęcie z prezydentem zrobić? A on: Buba, ty się opamiętaj, to jest mąż stanu! A w ogóle to odejdź stąd!
Ale mój wzrok i wzrok Szewardnadze spotkały się, tak się czasem zdarza, i we mnie coś wstąpiło. Tak oczami i gestem mu pokazałam, że chcę sobie z nim zdjęcie zrobić. On skinął głową, więc ja się drę: – Kudelski, dawaj aparat! Leci Jungowska, leci Kudelski, cała reszta, a kto pierwszy stoi przy prezydencie i ustawia się do fotki? No – Hanuszkiewicz oczywiście! Owszem, trochę mnie na tym zdjęciu widać, ale od 20 lat Kudelskiego męczę, żeby mi w końcu te fotkę dał.
Zabrali nas na wycieczkę do Gori, Hanuszkiewicz na nią nie pojechał. W Gori jest muzeum Stalina, bo on tam się urodził. I wyobraźcie sobie, była tam salonka Stalina. Chcieliśmy wejść, ale przewodniczka, że nie można. Ale kto to zobaczy? Wlazłyśmy tam i bach! – z Jungowską rzuciłyśmy się na łóżko Stalina.
– Hanuszkiewicz lubił i cenił Łapickiego, zwłaszcza kiedy wyreżyserował „Wesele” w Częstochowie. Rozmawialiśmy też o Wajdzie, pamiętam, że on wtedy zamyślał nakręcić „Pana Tadeusza”. Pytam Hanuszkiewicza, co on na to. „Ach, co tam, niech robi” – odpowiedział tylko.
O Olbrychskim mówił z przyjaźnią. Kiedy był organizowany jubileusz Teatru Telewizji i o panie Adamie zapomniano, Olbrychski napisał list do ministerstwa, że taktownie byłoby wspomnieć, że to Hanuszkiewicz był twórcą tej unikalnej w skali świata sceny. Ten list był wywieszony na tablicy w Teatrze Nowym.
Byłam na pogrzebie Hanuszkiewicza, po nim poszliśmy na wypominki, piliśmy wino. Bez tłuczenia głową w ścianę, ale wspominaliśmy. Jak zabrali mu Teatr Nowy. Potem go rozebrali i zrobili tam Carrefour. On to bardzo mocno przeżył, bez teatru nie mógł żyć. On – król życia – odsunął się, przestał bywać. Od tego zaczął umierać. Pisałam do niego listy, że mi życie zawodowe urządził, ale jego już to nie interesowało. Zapadł się w sobie. Złościł się. Lubił Jungowską, zgodził się, żeby do niego przyszła, ale i jej szybko kazał wyjść.
Wstydził się, że przez głupich urzędników przestał być kimś. Zmarł w 2011 r.
Współpraca z Adamem Hanuszkiewiczem okazała się dla Grażyny Zielińskiej bramą do świata filmu.
– Po „Romeo i Julii”, to był sierpień 1999 r., gotuję raz zupę, kiedy słyszę – dzwoni telefon. Kobieta po drugiej stronie mówi: „Dostałam ten numer z Teatru Nowego, myślałam, że pani tam jest aktorką. Dwa lata temu byłam na premierze »Romea i Julii« i w imieniu reżysera chciałam panią zaprosić do zagrania w serialu”.
Pojechałam oczywiście. To był taki epizodzik w „13 posterunku”, kwiaciarka, co ją okradli, trzy słowa na krzyż. Wracam po zdjęciach do Płocka i sobie myślę – ale przygoda mi się trafiła! Ale za jakiś czas znów mam telefon: „Numer dostałam od pani Moniki, zagrałaby pani gospodynię księdza w serialu?”. Zgodziłam się, jadę, a tam reżyser mówi, że nie pracuje z aktorami, których nie zna. – „Ale dam pani szansę, proszę przygotować jedną scenę ze scenariusza” – mówi do mnie. I jeszcze: „Jak będę takim debilem, że nie będę umiał wytłumaczyć pani różnicy między pracą w teatrze a w filmie, to się pożegnamy”. Ja grzecznie mówię: Dobrze...
Za tydzień wracam na zdjęcia próbne – a tam cała świta, kamera, ja i ten, co ma grać młodego księdza. On spokojny, bo już go wybrali i angaż ma w kieszeni. Słyszę: Akcja! i zaczynam tę swoją kwestię – głośno, wyraźnie: „Oj, widać, że ksiądz pierwszy raz do ślubu... – STOP! Reżyser mi przerywa: „Nie musi się pani tak drzeć, żeby w ostatnich rzędach było słychać, od tego są mikrofony”.
Dał mi parę takich aktorskich rad, że ten ksiądz jest młody i nie zna parafii, a gospodyni chce dobrze, pomóc mu, podtrzymać na duchu. Ja mówię: Dobrze... Ale beton miałam w gardle. Mówię, idiotko, pokaż się, zmobilizuj. I znów: Akcja! Zagrałam tę scenę i się spodobało.
To pytam grzecznie: Czy ja dostałam tę rolę? Reżyser mówi: Oczywiście, miała pani wątpliwości?
To był serial „Miasteczko”, ponad 60 odcinków nakręciliśmy...
Niestety, o dalszych przygodach z planu filmowego publiczność już nie usłyszała, bo zwyczajnie zabrakło czasu. Żałowali wszyscy, bez wyjątku!
Mama, żona, Kurt Cobain... Najważniejsi ludzie w życiu Wojciecha Wojdy z Farben Lehre
Adam Mieczykowski: Dwa słowa, przez które nie zostałem drugim Fibakiem
Krzysztof Bandych: Stawiam na... Nie, nie na De Niro. Raczej na Siadaczkę i Kazika
Beata Jaszczak: Jacek jest gadatliwy i otwarty. Znalazł do mnie klucz
Wy też opowiedzcie nam o najważniejszym człowieku w Waszym życiu. Weźcie udział w konkursie. Szukamy opowieści, które nas uwiodą. Planujemy pomoc redaktorów i reporterów „Dużego Formatu” w przygotowaniu tekstów do druku na naszych łamach.
By pomóc w pracy nad waszymi opowieściami, wyruszamy w Polskę, by uczyć pisania. Nasi dziennikarze Mariusz Szczygieł, Michał Nogaś i Włodzimierz Nowak zapraszają na warsztaty Akademii i poświęcą waszym opowieściom dużo więcej czasu niż akademicki kwadrans.
Na Wasze opowieści czekamy do 31 marca 2017 r. Nie mogą one przekraczać 8 tysięcy znaków. Należy je wysłać za pośrednictwem formatki. Zwycięzcom kapituła konkursu przyzna nagrody pieniężne (uwaga – pierwsza nagroda to 5 tys. zł!), a ich opowieści zostaną opublikowane w „Dużym Formacie”, dodatku do „Gazety Wyborczej”.
Wszystkie komentarze