Proza Vonneguta wydaje mi się kluczem do zrozumienia dzisiejszego oszalałego świata.

* O co chodzi w Akademii Opowieści?

* Wyślij zgłoszenie konkursowe

* Zapoznaj się z regulaminem

embed

To będzie jeden z moich najbardziej osobistych tekstów w tym roku. Przytoczę państwu zaraz fragment przeczytanej w liceum powieści, którą czytałem tak wiele razy – a zwłaszcza ten fragment – że znam go właściwie na pamięć.

Ta powieść odpowiada za znaczną część mojego światopoglądu, wliczając w to moje decyzje jako wyborcy, jako pracownika, jako obywatela wreszcie. Obywatela? Cha, cha...

– Szach – rzekł Khashdrahr – on chciałby wiedzieć, jeśli łaska, kto jest właścicielem tych wszystkich niewolników, których wciąż napotykamy na drodze, odkąd wyjechaliśmy z Nowego Jorku.

– To nie niewolnicy – odparł Halyard, chichocząc protekcjonalnie. – Obywatele w służbie rządu! Mają takie same prawa jak inni: wolność słowa, wolność wyznania, prawo głosowania (...).

Khashdrahr przestał tłumaczyć i zmarszczył brwi w zakłopotaniu.

– Przepraszam! Ten 'przeciętny obywatel'... Obawiam się, że w naszym języku nie mamy takiego odpowiednika...

– No – rzekł Halyard – zwykły człowiek. Jak na przykład ci, którzy pracowali na moście, czy ten w tym starym samochodzie, który mijaliśmy. Mały człowiek, niezbyt zdolny, ale poczciwy, prosty, taki zwykły, taki, jakich się co dzień spotyka...

Khashdrahr przetłumaczył.

– Aha! – powiedział szach, kiwając głową. – Takaru.

– Co on powiedział?

– Takaru – wyjaśnił Khashdrahr. – Niewolnik.

– Nie takaru – zaprzeczył Halyard, mówiąc wprost do szacha. – O-by-wa-tel!

– Aaach! – rzekł szach. – O-by-wa-tel. Uśmiechnął się promiennie. – Takaru – obywatel. Obywatel – takaru.

To fragment „Pianoli” Kurta Vonneguta w przekładzie Lecha Jęczmyka. Powieść pisana była w 1952 roku, ale jest zdumiewająco trafną przepowiednią naszych czasów. Dzieje się w nieokreślonej przyszłości, w której Ameryka przestała być państwem dającym równe szanse wszystkim „takaru”.

Postęp techniczny eliminuje miejsca pracy, z czego korzystają tylko najbogatsi. Niedobitki klasy średniej żyją w panicznym strachu, że ktoś zaraz wprowadzi na rynek maszynę, która ich pośle na bezrobocie. Jedyna różnica między naszymi czasami a powieścią Vonneguta jest taka, że u niego to wszystko jest analogowe i mechaniczne (Vonnegut nie przewidział w 1952 roku, że przyszłość będzie cyfrowa – do tego trzeba było Lema, ale już kończę tę dygresję, bo o Lemie mogę w nieskończoność).

Symbolem vonnegutowskiej krótkiej formy był najsłynniejszy cytat z jego prozy: „zdarza się” („so it goes”). Te niewinne słowa często w tych książkach towarzyszą zdaniu zawierającemu opis jakiejś niewyobrażalnej katastrofy lub ludzkiej tragedii.

Matka bohatera popełniła samobójstwo – zdarza się. Tysiące ludzi spłonęło żywcem w bombardowaniu – zdarza się. Cała cywilizacja uległa zagładzie – zdarza się.

Odkryta w liceum proza Vonneguta była dla mnie odtrutką na oficjalny dyskurs PRL sprowadzający się mniej więcej do tego, że historia to walka Dobra ze Złem, w której Dobro zawsze zwycięża. Trudno mi było w to uwierzyć, tym bardziej że tym Dobrem miała być na przykład Armia Czerwona.

Amerykanom niby było łatwiej, ale nie Vonnegutowi, który za sprawą pechowego splotu okoliczności dostał się do niemieckiej niewoli i był w Dreźnie podczas alianckiego nalotu z 1945 roku, mającego wszelkie cechy zbrodni wojennej. Jego rodacy zrzucali mu na głowę bomby zapalające, a on próbował uratować się przed morzem płomieni razem z niemieckimi kobietami i dziećmi.

Zdarza się.

Vonnegut traktował więc te narracje na temat Dobra, Zła i Wyjątkowości Istoty Ludzkiej z ironicznym sceptycyzmem, który po nim odziedziczyłem. Gdy mnie ktoś na przykład pyta o sens życia, najchętniej powołuję się na powieść „Syreny z Tytana” (1959). W tej powieści w finale okazuje się, że cała ludzka cywilizacja, od pitekantropów po rakiety kosmiczne, została stworzona przez galaktyczną usługę assistance, żeby pomóc pewnemu Tralfamadorczykowi, który rozbił się na Tytanie, księżycu Saturna, i potrzebował pewnej części zamiennej.

Żeby mu pomóc, tralfamadorska pomoc drogowa zdalnie stworzyła homo sapiens. Po dziesiątkach tysięcy lat rozwoju przemysłu ludzkość (nieświadomie) wyprodukowała wihajster potrzebny Tralfamadorczykowi, a potem (równie nieświadomie) zabrał go na Tytana pewien Ziemianin, jak wszyscy Ziemianie głęboko przekonany, że wszystkie jego decyzje życiowe zawsze brały się z jego świadomego, dobrowolnego wyboru.

Był w błędzie. Zdarza się.

Może to w ogóle tłumaczy świat, w jakim się znaleźliśmy? Nawet nie zauważyliśmy, jak jakaś nasza sonda kosmiczna zawiozła coś jakiemuś kosmicie na Jowisza czy Saturna. A teraz nasza cywilizacja spełniła już swoje zadanie, więc bez tralfamadorskiego nadzoru ulegnie stopniowej dekompozycji – stąd Trump, Putin, Brexit, Le Pen, Kaczyński i Beppe Grillo?

Proza Vonneguta wydaje mi się kluczem do zrozumienia dzisiejszego oszalałego świata. Czytają państwo ten tekst w gazecie pełnej artykułów o tym, że w polityce czy w gospodarce dzieje się coś absurdalnego.

Kolejna rzeź w Syrii? Rosja znowu kogoś najechała? W kolejnym kraju demokratycznym wyborcy są zdumieni tym, kogo właściwie wybrali? Zobaczcie, do jak wielu dzisiejszych artykułów pasuje jak ulał puenta: „zdarza się”...

W AKADEMII OPOWIEŚCI
Przykuj mnie! Opowieścią. Śmigulec pyta, jak pisać o najważniejszym człowieku w życiu
Tomasz Pietrasiewicz: 43 tys. Żydów mieszkało w Lublinie w 1939. O każdym chcemy coś napisać
Nasi autorzy przedstawiają swoich mistrzów małych opowieści: Amos Oz (Michał Nogaś), Truman Capote (Katarzyna Surmiak-Domańska), Franz Kafka (Krzysztof Varga), Antoni Czechow (Lidia Ostałowska), Kurt Vonnegut (Wojciech Orliński), Michał Zoszczenko (Magdalena Grzebałkowska)

Komentarze
Po przeczytaniu "całego" Vonneguta, przeczytajcie też "Listy" opracowanie i wstęp Dan Wakefield. Ale tylko w tej kolejności.
już oceniałe(a)ś
0
0