Więcej o Akademii Opowieści przeczytasz TUTAJ
* Wypełnij zgłoszenie konkursowe
* Zapoznaj się z REGULAMINEM
– To ktoś, kogo nigdy tak naprawdę nie poznałem. Ktoś, o kim niewiele wiem, ale którego obecność towarzyszy mi od bardzo wielu lat. Pewien chłopiec żydowski.
– Chodzi o kogoś innego. Nie wiem nawet, jak to dziecko się nazywa. Miałem wtedy może dziesięć lat, chodziłem do podstawówki. Na matematyce nauczycielka opowiedziała klasie historię z czasów swojej młodości. Widziała, jak w Kamionce pod Lubartowem niemiecki żandarm prowadził młodego Żyda. Za chwilę miał go rozstrzelać. Przyglądała się temu grupa Polaków. Na oczach wszystkich ten chłopczyk osiwiał. Za chwilę zginął. Wiele lat po tej lekcji spotkałem się ze znajomymi z dawnej klasy, pytałem ich o tę opowieść. I tu zaskakująca rzecz. Nikt jej nie pamiętał.
– Wracała do mnie na różnych etapach mojego życia. Nagle czułem jej obecność. Choć było i tak, że wyrzuciłem ją z pamięci na lata. Dopiero jak zaczęliśmy działać tutaj, w Bramie Grodzkiej w Lublinie, wróciła z całą mocą. Było to dla mnie w jakiś sposób niewytłumaczalne. Dopiero po latach poskładałem to sobie w pewną całość i wszystko się domknęło.
Ale tym, co wpłynęło na to, co i jak tutaj robimy, był pewien ważny fakt. Długo myślałem o tej historii jak o niezwykle tragicznym wydarzeniu. Po prostu. Nie myślałem o tym chłopcu jak o dziecku żydowskim. Dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie to, że musiał zginąć, bo był Żydem. Po prostu.
No a potem faktycznie pojawiła się historia Henia Żytomirskiego. Ośrodek odwiedziła jego ciocia Neta Żytomirska-Avidar, miała ze sobą album. Co roku ojciec robił Heniowi zdjęcie. Ten album zobaczyłem przypadkowo u kogoś z naszych pracowników na biurku. Zacząłem go przeglądać. Ostatnie zdjęcie, z lipca 1939 roku, pokazuje Henia na schodach gmachu w centrum miasta. Uśmiechnięty chłopiec, wakacje. To ostatnia fotografia. Potem nie ma już nic, koniec. Cholernie mnie to uderzyło.
To było w okolicy 2000 roku, działaliśmy już jakieś dziesięć lat. I do tej pory raczej nie opowiadaliśmy o Zagładzie. Koncentrowaliśmy się na życiu. Zbieraliśmy relacje o tym, jak wyglądało w Lublinie życie w dzielnicy żydowskiej do 1939 roku.
– Teraz już wiem, że się nie da. I pewnego dnia dotarło to do mnie bardzo mocno. Poza mną nikt już nie pamiętał historii chłopca z Kamionki, który osiwiał, zrozumiałem, że jak czegoś nie zrobimy, ona po prostu zniknie. Tak samo jak zniknie historia Henia Żytomirskiego.
Wysłaliśmy maila do Instytutu Yad Vashem, opisaliśmy, co wiedzieliśmy, Kamionka, akcja Reinhardt, 1942-43 rok, kilkuletni chłopiec. Może uda się czegoś dowiedzieć? Odpisali, że brak danych, że nie są instytucją od robienia cudów. Dużo mnie to nauczyło. Że to my powinniśmy odtwarzać losy, szukać nitek, liczyć na cud.
– Oczywiście. Chcieliśmy, żeby ta historia, jak i inne, które opowiadamy, jakoś ludzi obeszła. Ale najpierw były listy. Prosiliśmy młodych ludzi, by napisali do niego parę słów. I to było świetne, bo te listy były czymś bardzo szczerym. Kiedyś do koperty ktoś włożył kwiatek.
– Wstyd się przyznać, ale przez mordobicie.
– Studiowałem fizykę na UMCS. Druga połowa lat 70. Mieliśmy praktyki w Lubelskich Zakładach Naprawy Samochodów. No i był tam z nami taki jeden kolega, ćwiczył taekwondo. Trenowałem kiedyś podnoszenie ciężarów, trochę boks. No to ten kolega mówi: „To co, może się sprawdzimy?". Dwa razy mi tego nie trzeba było powtarzać.
Zaczęliśmy się tłuc. Przyglądała nam się grupka studentów. Kibicowali. W jakiś sposób w tej walce mi się powiodło. Po wszystkim podchodzi do mnie jeden z widzów i mówi: „No nieźle. A wiesz, my mamy taki teatr studencki i potrzebujemy właśnie takich wysportowanych jak ty. Może byś przyszedł na próbę?". Ja mu na to: „Człowieku, przecież ja w życiu w teatrze nie byłem".
– Rzeczywiście. Raz z klasą byliśmy w Warszawie, balet czy jakaś opera. Pamiętam, że z kolegami strzelaliśmy do aktorów z procy.
– Z ciekawości. Miałem na sobie dres. Tym gościem, co mnie zaprosił, był Antek Mierzwiński, a teatr to Grupa Chwilowa. Zmienił moje życie. Nagle w nim eksplodował. Teatr stał się dla mnie wszystkim.
W roku 1980 robiliśmy „Martwą naturę", wtedy po raz pierwszy poczułem się współtwórcą, pracowaliśmy metodą kreacji zbiorowej. Ważnym elementem tego przedstawienia była poezja Josifa Brodskiego. Dla mnie spotkanie z nią było rodzajem wstrząsu. Ta historia odrzuconego poety, który musi emigrować, który nie mieści się w systemie, trafiła w moje emocje. Ten spektakl wrócił do mnie 20 lat później. Przygotowując go, potrzebowaliśmy mnóstwa płaszczy jako rekwizytów. Daliśmy ogłoszenie do prasy z prośbą, by ludzie przynosili nam stare i niepotrzebne. Mieliśmy dyżury i odbieraliśmy płaszcze. Do mnie przyszła pewna pani. Przyniosła beżowy jesienny płaszcz. Miał go na sobie jej brat, gdy 22 lipca 1944 roku został rozstrzelany przez Niemców w więzieniu na Zamku Lubelskim. Siostra wyprała go z krwi, trzymała przez lata. Czuła, że powinna go nam oddać, bo jej brat zawsze chciał być aktorem.
Płaszcz zagrał w przedstawieniu, używałem go. Wciąż go mam. Jest tutaj, w miejscu oddalonym o sto metrów od więzienia, w którym zaczęła się jego historia.
Gdyby nie tamte praktyki, nie ta bójka, być może dziś uczyłbym fizyki w jakieś szkole. Zresztą te studia to też wcale nie były dla mnie czymś oczywistym. Bo ja mocno chuliganiłem. Czułem się obcy i nieakceptowany, chciałem pokazać, że potrafię.
– Oficer LWP. Dostał przydział do jednostki do Lublina. Mieszkaliśmy na robotniczym osiedlu. Nie mogłem się odnaleźć w szkole, wolałem podwórko i kumpli. Kończyłem już podstawówkę, na zastępstwo na języku polskim przyszła nauczycielka z innej klasy. Wtedy pierwszy raz w życiu usłyszałem w szkole coś dobrego na swój temat. Powiedziała, że wypracowanie, które napisałem, było niezłe, coś z „Pana Tadeusza". Chciałem iść do technikum, wysłali mnie na badania do poradni, żeby udowodnić mi, że się nie nadaję. Że przynoszę wstyd szkole. Pamiętam drwiące śmiechy w klasie. Dość szybko dostałem etykietkę słabego ucznia, z którego i tak nic nie będzie. I uwierzyłem w to. Chciałem akcji, adrenaliny. Przy Zemborzyckiej jest zakręt, zwalniają tam pociągi. Kumpel wyszedł z poprawczaka, chciał łatwo zarobić. Poszedłem z nim dla zabawy. Jak pociąg zwalnia, otwiera się wagon, wskakuje do środka i to, co jest, wywala na tory. Przyjechał pociąg, zwolnił. Już mieliśmy skakać, spłoszyli nasz sokiści. Wielkie szczęście, jak dziś o tym myślę.
W pierwszym miesiącu mojej nauki w technikum elektronicznym pobiłem dwóch uczniów. Cały czas byłem nabuzowany, wiedziałem, że trzeba dać w mordę, by cię szanowali. Jeden z tych chłopaków trafił do szpitala. Do szkoły przyjechała milicja. Wtedy pomógł mi ojciec, jakoś załagodził sprawę. Po tym przyszło otrzeźwienie. Kim chcę być? Jak skończę? Może zabrzmi to jak banał, ale książki uratowały mi życie.
Do dziś jestem bardzo wdzięczny paniom z biblioteki w Klubie Garnizonowym. Opiekowały się mną. Podsuwały Gombrowicza, „Literaturę na Świecie".
– Temat Żydów dla mnie w ogóle nie istniał. Jako dziecko chodziłem z babcią do jej znajomej, mieszkała w domu na terenie dawnego getta na Majdanie Tatarskim, ale ja wtedy nie miałem o tym pojęcia. W domu się o tym nie mówiło. Ani w sensie pozytywnym, ani negatywnym. W drugiej połowie lat 80. w moim środowisku pojawił się rodzaj fascynacji kulturą żydowską. Zaczytywałem się w książkach Grigorija Kanowicza. Ale to wszystko nie budowało mojej tożsamości, nie miałem jakieś głębszej refleksji. Nawet mimo że kiedyś mieszkałem blisko Majdanka. To miejsce budziło we mnie grozę, ale nie wiedziałem, że zginęli tam głównie Żydzi.
– A skąd. Przyszliśmy tu z innymi grupami teatrów alternatywnych, bo tu powstało Lubelskie Studio Teatralne. I to miejsce było po prostu straszne. Jak padał deszcz, to padał też w środku, tynk odpadał płatami, grzyb na ścianach, no i żule. Długo mieliśmy w korytarzu wejściowym kratę. Raz mnie okradli w biurze i raz też goniłem złodzieja. Z czasem wtopiliśmy się w otoczenie. Ci, co stali w bramach i pili wino z gwinta, zaczęli mi się kłaniać, staliśmy się swoi. Zostaliśmy tu, bo ja chciałem robić już wtedy własny teatr, moje drogi i Grupy Chwilowej się rozeszły. Chciałem czegoś nowego.
Był 1990 rok, miałem 35 lat. Byłem zaangażowany w podziemie wydawnicze, w „Solidarność" i czułem, że właśnie skończył się pewien etap. Chciałem być kimś, kto narodził się na nowo, odciąć się od tego, co było. Wymyśliłem nazwę: Teatr NN – Teatr Nomen Nescio, „nieznanego imienia". Pojawił się Władek Panas, profesor literatury, wykładowca KUL. Biadoliłem, że siedzimy w tej ruinie, że brud i smród. Na to on: „A gdzie jeszcze jest teatr w bramie?".
To niezwykłe miejsce. Punkt dzielący chrześcijańską i żydowską część Lublina. Zaraz za bramą była dzielnica, w której mieszkali Żydzi. Tej dzielnicy już nie ma. Mieszkańców wymordowano, domy wyburzono, resztę przykrył beton.
Dzielnicy już nie ma, ale ona tkwi w podświadomości tego miasta. Potykamy się o nią, ale nic z tego nie wynika. Niedawno remontowali szalet publiczny, tu zaraz za bramą. Koparka zaczęła pracę, odkryła nienaruszone piwnice domu żydowskiego, zasypano je. Kiedy zaczynaliśmy działać w bramie, poszedłem do muzeum historii miasta. Interesowała mnie historia jego żydowskiej części. Ale niczego się nie dowiedziałem, bo nic tam nie było.
Z czasem dotarło do mnie, że to nie ja dziś jestem tym NN, tylko właśnie lubelscy Żydzi. I że niemoralne jest robić teatr obok miejsca, w którym rozegrała się tak potworna tragedia, nie traktując jej jako punktu odniesienia. Nie traktując jako punktu odniesienia chłopczyka z Kamionki, który prowadzony na śmierć osiwiał.
Zanurzyliśmy się więc w tę tragedię. Wiele lat trwało, nim zrozumiałem, że zagłada Żydów to nie tylko ich fizyczne unicestwienie.
– Tak. Dla mnie to jest istota Holocaustu, wyrasta wprost z jądra zła.
– Tego nie wiem, wiem za to, że będziemy się przeglądać w Holocauście przez stulecia.
– Jakieś trzy lata temu, na błoniach, zaraz za Bramą Grodzką, bawiła się grupka dzieci. Były strzały, gonitwa, wojna. Kolega pyta: dzieci, w co się bawicie? One: w zabijanie Żydów. Widzimy więc czasem też pewnie obojętność.
– To była jedna z nielicznych chwil, gdy poczułem strach i bezradność. Pewnie trochę jak Żydzi w latach 30., gdy wybijano im okna. Potem była jeszcze atrapa bomby na parapecie. Historia niemal surrealistyczna. Człowiek wraca do domu i widzi pod swoją klatką radiowozy, taśmę policyjną i tłum gapiów. Jak na jakimś filmie. Podchodzi bliżej i okazuje się, że chodzi o niego.
Była też wielka gwiazda Dawida wymalowana na moim bloku i uprzejma rozmowa z sąsiadami. No głupia sprawa, ale może by pan ją tak zamalował?
Ale wie pan, zawsze miałem też wystarczająco dużo wsparcia, by czuć, że nie jestem sam. Przyjaciół, ale też obcych ludzi. Po tej historii z cegłami ci panowie, którzy popijają wino w bramie, podchodzili do mnie i mówili: niech się pan trzyma. Od lat mamy też wsparcie prezydenta miasta Krzysztofa Żuka.
– Prezydent pytał o to, bo takie pytanie wystosował do niego jeden z radnych. Radny miał mieć informacje, zgodnie z którymi fundacja zapłaciła nam, byśmy sprawdzili, które budynki w Lublinie mogliby odzyskać spadkobiercy ich żydowskich właścicieli. Kompletny nonsens.
Często, kiedy odwiedzają nas wycieczki żydowskie, dostajemy pytania: – Dlaczego to robicie? Pewnie jesteście Żydami? Od polskich gości też czasem słyszymy: – Pewnie jesteście Żydami.
Bo tak się utarło. Polacy powinni mówić o Polakach, Żydzi o Żydach, Ukraińcy o Ukraińcach. A my przełamujemy schematy. A przede wszystkim to, co robimy, ma też wymiar praktyczny. Lata temu założyliśmy teczki każdemu z domów dzielnicy żydowskiej, jest ich już ponad tysiąc, w każdej są informacje o lokatorach, stanie budynków, wszystko, co udaje nam się znaleźć. Mamy tysiące godzin nagrań wspomnień osób, które pamiętają czas przedwojenny i okupację.
– Na początku byłem uwiedziony przez narrację przyjaznego Lublina. Nasi rozmówcy, których nagrywaliśmy, głównie Polacy, nie wspominali o konfliktach narodowościowych, „Polakom i Żydom żyło się razem dobrze". Teraz jestem już realistą. Mieliśmy choćby problem z naszą bazą danych dotyczących „Sprawiedliwych", zdarzało się, że rozmówcy chcieli pozostać anonimowi. Często też były sytuacje, że starsza osoba zgadzała się na rozmowę, ale już jej dzieci nie. Lepiej nie mówić nic. A jeżeli chodzi o wspomnienia Idy Gliksztajn, to właśnie je opracowujemy, książka wyjdzie w przyszłym roku. Dla mnie wciąż najważniejsze jest, by wydobyć z niepamięci jak najwięcej.
– Tak wielu, jak tylko się da. Robimy projekt „Lublin. 43 tysiące". Ktoś mógłby powiedzieć, że jesteśmy szaleni. 43 tysiące Żydów mieszkało w Lublinie w 1939 roku. Każdy z nich będzie miał u nas swoją teczkę, o każdym chcemy coś napisać. Cokolwiek. Jest na przykład relacja, Polka widzi pociąg, który wiezie lubelskich Żydów do obozu zagłady. W zakratowanym okienku jednego z wagonów miga jej twarz mężczyzny, ma podbite oko albo wcale go nie ma, obok widać twarz dziecka. Wycinamy ten fragment relacji. Jedna teczka jest dla mężczyzny z podbitym okiem, druga dla dziecka.
– Ja uważam, że i jedno, i drugie. Chcemy uratować choćby cień. Może uda się znaleźć coś więcej. Bo zdarzają się rzeczy absolutnie niezwykłe, takie, które trudno wytłumaczyć. Przyszła do nas kobieta, mieszkanka Lublina, chciała ze mną rozmawiać. Zaczęliśmy, to ja jestem NN, powiedziała. Wariatka, pomyślałem. Mijałam to miejsce wiele razy – powiedziała o Bramie. Ale nigdy nie miała odwagi wejść. Aż w końcu odważyła się. Jako dziecko ukrywała się w mieszkaniu, w którym mamy teraz salę wystawienniczą. Przywiozła ją tu ze Lwowa obca kobieta, zabrała z dworca, gdzie spała z grupką innych dzieci.
Nie wie, kim są jej rodzice, nie pamięta ich. I wciąż powraca do niej sen. Śni, że są za kotarą, podchodzi, by ją odsłonić, i wtedy zawsze się budzi.
Narysowała nam plan pomieszczenia, w którym się ukrywała. Tu stało łóżko, tu szafa, tu krzesła. Odtworzyliśmy ich kontury na podłodze. I dostawiliśmy przesuwaną kotarę. Taką jak ze snu.
Miesiąc temu rodzina z Paryża przekazała nam dwa listy. Otrzymali je w czasie wojny. Oba zostały nadane z Lublina. Żydowska rodzina pisała do krewnych we Francji. Szczególnie poruszający jest drugi z listów, z wiosny 1943 roku. Jego nadawca martwi się o żonę i dziecko. Zostali wywiezieni z Lublina. Wie tylko tyle, że gdzieś na Kresy. Nie ma pojęcia, że do obozu zagłady w Bełżcu. Gdy pisał list, pewnie już nie żyli. Niezwykłe jest to, że oba listy zostały wysłane z naszego dzisiejszego adresu, z ulicy Grodzkiej. Takie rzeczy dzieją się ciągle. Wszystko układa się w całość i domyka.
– Jakiś czas temu dostaliśmy księgę, którą ktoś znalazł na śmietniku. To rejestr urodzin obywateli żydowskich w Kamionce w latach 1925-36. Ten chłopczyk mógł wcale stamtąd nie pochodzić, może ukrywał się w okolicy? Ale jeżeli urodził się w Kamionce, to w tej księdze jest jego nazwisko.
– Mam wrażenie, że my, Polacy, mało o sobie wiemy. Pokazały to ostatnie wybory parlamentarne. Mam wrażenie, że mój świat się kończy, a tego, który się zaczyna, nie bardzo rozumiem. Być może takie proste pytanie, o najważniejszego człowieka w życiu każdego z nas, pozwoli nam się lepiej zrozumieć.
Rocznik 1955, absolwent fizyki na UMCS. Reżyser i dyrektor Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN", znanej na świecie instytucji kultury prowadzonej przez miasto Lublin. Ośrodek działa od 1998 r. i zajmuje XVIII-wieczną bramę, zwaną niegdyś Bramą Żydowską, która w przeszłości łączyła chrześcijańską i żydowską część miasta. Pietrasiewicz jest organizatorem ośrodka i głównym twórcą jego programu, którego znaczną część zajmuje kwestia pamięci o żydowskim dziedzictwie Lublina (ośrodek prowadzi też np. Izbę Drukarstwa, turystyczną trasę podziemną czy przygotowuje interaktywne przewodniki po mieście). Pietrasiewicz jest laureatem wielu nagród, m.in. Nagrody im. Jerzego Giedroycia, Nagrody im. Ireny Sendlerowej czy Nagrody POLIN.
Przykuj mnie! Opowieścią. Śmigulec pyta, jak pisać o najważniejszym człowieku w życiu
Nasi autorzy przedstawiają swoich mistrzów małych opowieści: Amos Oz (Michał Nogaś), Truman Capote (Katarzyna Surmiak-Domańska), Franz Kafka (Krzysztof Varga), Antoni Czechow (Lidia Ostałowska), Kurt Vonnegut (Wojciech Orliński), Michał Zoszczenko (Magdalena Grzebałkowska)
Wszystkie komentarze