Na film „Green Book” szedłem po raz pierwszy nie w ekscytacji związanej z masowym wysypem nominacji oscarowych dla tego dzieła, ale wyłącznie z tego powodu, iż gra tam Mahershala Ali. Po raz wtóry poszedłem, bo moje uczucie do Mahershali Alego rozszerzyło się także na drugiego z aktorskiej pary – Viggo Mortensena (Aragorn z „Władcy pierścieni”). Po raz trzeci pójdę, aby utwierdzić się w przekonaniu, że życie ma głęboki sens, a intensywna przyjaźń połączyć potrafi ludzi tak odległych od siebie jak wyedukowany czarnoskóry artysta i biały niewykształcony rasista. Nawet jeśli wzruszenia, które mi zafundowano, nazbyt zdają się wyrachowane. Ja jednak pragnąłem się wzruszyć, choćby i frajersko, dojmujący niedostatek bezinteresownych wzruszeń ostatnio u siebie zauważam. To, że opowieść oparta jest na prawdziwej historii przyjaźni subtelnego muzyka Dona Shirleya i brutalnego wykidajły Tony’ego Vallelongi, niestety dodaje sprawie lukru; czysta fikcja zawsze bardziej do mnie przemawia niż scenariusz oparty na faktach – scenariusze oparte na faktach stały się prawdziwym przekleństwem kinematografii.
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze
Have my LIKE, Sir.
Ale jest b.znana przypowieść O dobrym Samarytaninie.
Samarytanin, a kto to jest? Pewnie uchodźca jaki, nosiciel bakterii. Niech sobie żyje w swojej Syrii i nam Polakom dupy nie zawraca...
Prawda, choć trudno nie ulec frustracji i nie sypać negatywnymi - co oczywiście jest bez sensu, bo nie działa.
Z tym sie w kościele nie spotkasz. Ja bym tak robiła.
A szef działu "Tech" Gazety Wyborczej mógłby wozić Richarda Stallmana lub Ebena Moglena :)
Ech.. :) ileż to ciekawych zestawień się nasuwa
ze wszystkimi ograniczeniami tego gatunku ;)