Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także o innych ludziach, którzy byli dla Was inspiracją na całe życie.
Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Teksty najlepiej przysyłać za pośrednictwem naszej FORMATKI. Najciekawsze będą publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach grupy Wyborcza.pl.
Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.
ZWYCIĘZCY DOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:
za pierwsze miejsce – 5556 zł brutto,
za drugie miejsce – 3333 zł brutto,
za trzecie miejsce – 2000 zł brutto.
Przypomniałem sobie refren piosenki, którą często śpiewaliśmy przy ognisku na wielu harcerskich obozach:
Życie jest krótkie jak dziecka koszula, rula tirula ti hej
Harcerstwo było moją pierwszą w życiu pasją. Pochłonęło mnie całkowicie na kilkanaście lat. Choć późniejsze upolitycznienie i sformalizowanie harcerstwa już z końcem lat 60. spowodowało odejście z ZHP wielu znakomitych instruktorów.
Miałem to szczęście, że moimi przełożonymi byli doświadczeni instruktorzy z przedwojennych lat, kiedy harcerstwo było prawdziwą szkołą życia i patriotyzmu dla młodych ludzi. Po 1956 roku wielu z nich wróciło do ZHP po latach stalinowskich rozliczeń. Niestety, nie na długo, ale zdążyli zasiać ziarno w odpowiedniej glebie.
Przyrzeczenie harcerskie złożyłem w ruinach zamku w Tenczynku, wezwany tam systemem alarmowym 8 kwietnia 1959 r. Otrzymałem najpiękniejszy harcerski krzyż. Ile znaczeń kryje on w sobie, jaką przynosi satysfakcję, do czego zobowiązuje, odpowiedzi na każde z tych pytań udzielałem sobie przez cały okres przynależności do ZHP.
Pierwszym drużynowym naszej 75. KDH był hm. Stanisław Pauli, dusza-człowiek. Poświęcił całe życie pracy w harcerstwie. Nie miał czasu na żadne inne przyjemności, na życie prywatne, bo wszystko podporządkował potrzebom Związku. Wzór cnót, chodzący ideał instruktora. Z czasem odsuwany na boczne tory przez karierowiczów obejmujących posady w hufcach i chorągwiach. Pamiętam pierwszy obóz w Jaszczurowej.
Był lipiec 1959 r. Komendantem mianowano Jacka Dyrasa phm, nasz Pauli pełnił funkcję oboźnego. Rozwinęliśmy męski obóz na wzór „szkoły przetrwania”. Amerykańskie namioty z demobilu, prycze bez jednego gwoździa, kuchnia polowa z polnych kamieni i surowa dyscyplina. Zajęcia od rana do nocy i „przemycona” opozycja, Katyń, Monte Cassino – "Czerwone maki", "Pierwsza Brygada" itd. Nic o wschodnim sojuszniku!
Najlepszym przykładem tej „walki” z ustrojem były wieczorne gawędy Bolka Leonharda. Harcerz z lat 30., lekarz z zawodu. Gawędy Bolka czarowały! Drugiego takiego gawędziarza nie spotkałem w życiu. Płonące ogniska, ciemny las, zaczarowany Bolek i nasze wielkie oczy, otwarte gęby z zachwytu i emocji. Do domu wróciłem odmieniony na duszy i bez butów – tak bardzo urosłem. Rok później, w lipcu 1960 roku, już jako zastępowy udałem się do Turawy koło Opola na obóz żeglarski. Dwadzieścia lat później powrócę w te rejony i osiedlę się na stałe w Opolu. Obóz był niepowtarzalny i nie dla mięczaków. Na komendanta obozu wyznaczono komendanta hufca hm. Rolewicza. Przedwojenny rotmistrz kawalerii, powstaniec warszawski, dwukrotnie ranny, człowiek legenda.
Niestety, z obozu harcerskiego uczynił obóz wojskowy z pruską dyscypliną i wszystkimi jej skutkami. Namioty rozbijaliśmy na wyspie Jeziora Turawskiego. Zbudowaliśmy kuchnię, oznaczyliśmy miejsca do czerpania wody do picia, dalej do mycia. Przy końcu wyspy wykopaliśmy dół przykryty kratownicą przeznaczony na areszt, nadzorowany przez Harcerską Służbę Wewnętrzną. Groza! Kiblowali tam niektórzy koledzy. Na przystani cumowano metalowe pontony i wiosłowe DZ-ty. Wokół jeziora − las i żadnych ośrodków wczasowych. Poznaliśmy dwie wioski – Turawę i Dylaki, których mieszkańcy porozumiewali się bliżej nieznanym nam językiem, gwarą Śląska Opolskiego. Tam po trzydniowym „biegu” wokół jeziora, wykonując postawione zadania, zdobyłem wymarzony stopień Ćwika i złotą lilijkę na krzyżu.
Pozostał do zdobycia stopień ostatni − Harcerz Orli. Trzy doby w deszczu pod pałatką samotnie całą dobę z kompasem przemieszczałem się do wyznaczonych punktów kontrolnych. Było mi bardzo ciężko, miałem wtedy 14 lat. Na koniec „biegu” zorganizowano wyjazd na Górę św. Anny, gdzie odbył się apel ku czci powstańców śląskich. Obóz zakończył się w dramatycznych okolicznościach.
Bez środków do życia, poważnie zagrożeni przetrwaliśmy na wyspie niespodziewaną i groźną powódź. Na wierzchołkach drzew pobudowaliśmy bocianie gniazda. Ewakuacja na brzeg jeziora była niemożliwa. Po ustąpieniu wody, kilku dniach strachu i głodówki dostarczono nam jedzenie. Wieści o naszej robinsonadzie dotarły do Krakowa i Warszawy. Nie znam szczegółów ale hm. Rolewicza zastąpił na stanowisku phm. Ryszard Nidecki, już upolityczniony.
Po wakacjach mianowano mnie przybocznym 75. KDH. W tamtych latach przez ZHP przewinęły się tysiące dzieci i młodzieży. Nie było drugiej tak licznej organizacji z autentycznie dobrowolnym udziałem. Możliwości wyjazdu na darmowe atrakcyjne wakacje, obcowanie z naturą, dobra zabawa, zdrowa rywalizacja, spontaniczność, pozytywne wzorce ukształtowały nasze postawy na całe życie. Przy niebywałej różnorodności cech osobowych, talentów i zainteresowań potrafiliśmy skupić się wokół jednego celu i wspólnego bycia razem. W dużym stopniu miało to wpływ na moją wrażliwość estetyczną. W wieku 17-18 lat pełniłem odpowiedzialne funkcje: drużynowego, szczepowego, komendanta obozu. Pod swoją kuratelą miałem zawsze kilkudziesięcioosobową grupę młodszych kolegów. Raz jeden naraziłem ich zdrowie i życie, ale to już z „woli” matki natury.
Z obozu w Jabłonce poprowadziłem 30-osobową grupę na Babią Górę z noclegiem w Markowych Szczawinach. Rano przy pięknej pogodzie zaatakowaliśmy szczyt. Szlak znałem doskonale. Na szczycie nastąpiło załamanie pogody, wichura, gradobicie i niemiłosierny huk piorunów. Traciłem wiarę w pomyślny powrót, już zacząłem rozmyślać nad grożącym nieszczęściem. Na twarzach „gołowąsów” widziałem sterczący zarost. Przerażenie trudne do opisania, bezradność i prośby do Pana Boga o ratunek! Ale mieliśmy szczęście, Anioł Stróż czuwał nad każdym z nas. Po przejściu nawałnicy zarządziłem powrót do schroniska, gorąca herbata i spanie.
Nikt się nie rozchorował, na drugi dzień wróciliśmy w komplecie do obozu. Góry zawsze piękne, ale i zawsze groźne, nauczyłem się o tym pamiętać.
We Frydmanie mieliśmy przez trzy lata dwumiesięczne zgrupowania Komendy Hufca. Było tam kilka samodzielnych podobozów – żeńskich i męskich. Na takim zgrupowaniu było jednocześnie około 200 osób. W jednym roku pojechaliśmy do Frydmana całą czwórką rodzeństwa. Obozowiska były umiejscowione między Dębnem a ujściem Białki do Dunajca, urocze miejsce z widokiem na Gorce, Tatry i Pieniny, wiadomo, że to Spisz, zawsze piękny i gościnny. Tam zaprzyjaźniłem się z Krzysiem Materną, razem „popisywaliśmy” się przy ognisku. Ponownie spotkaliśmy się po 18 latach na punkcie widokowym Zamku w Książu. We Frydmanie, w lipcu 1963 roku, nastąpił decydujący przełom w moim życiu.
Któregoś wieczora udaliśmy się z Maćkiem Marcinkowskim na kontrolę wart w żeńskim podobozie. Tam dostrzegłem w świetle księżyca czuwającą przy namiocie najpiękniejszą, tajemniczą druhnę wartowniczkę. Dech mi zaparło, brunetka, cud natury, oniemiałem z wrażenia. Nie należałem do nieśmiałych chłopców wobec dziewcząt, ale ta harcerka onieśmieliła mnie całkowicie. Pierwszy raz w życiu uległem takiej fascynacji drugą osobą.
Dopiero po jakimś czasie dojrzałem, że naprawdę zakochałem się w tej dziewczynie. Strzela 50 lat od tamtego obozu na Spiszu i kontroli wart. Już wielokrotnie odwiedzaliśmy to miejsce. Po tylu latach mogę śmiało dowieść, że dzięki harcerstwu otrzymałem w życiu najwięcej.
Odwzajemnione uczucie na dziesiątki lat, ze wszystkimi następującymi po sobie radościami i smutkami. Choć już wiek nie ten i czasy inne, do końca mych dni pozostanę wiernym sympatykiem skautingu.
Czuwaj!
Wszystkie komentarze