Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także o innych ludziach, którzy byli dla was inspiracją na całe życie.
Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Teksty najlepiej przysyłać za pośrednictwem naszej FORMATKI. Najciekawsze będą publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach grupy Wyborcza.pl.
Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.
ZWYCIĘZCY DOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:
za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto,
za drugie miejsce – 3333 zł brutto,
za trzecie miejsce – 2000 zł brutto.
****
Dzięki sukcesowi w olimpiadzie chemicznej szkołę średnią mogłem sobie wybrać dowolną, bez egzaminów. Postawiłem sobie wysoko poprzeczkę: klasa mat.-fiz. w VI LO im. Jana Kochanowskiego w Radomiu.
W mojej klasie, pełnej zdolnych, ścisłych umysłów, przedmioty humanistyczne były traktowane jak zło konieczne. Nie było nikogo, kto zamierzał się do nich przykładać. Niezwykle trudną misję uczenia nas języka polskiego powierzono pani Czesławie Jakubskiej. Jak się okazało, to ona stała się dla mnie Nauczycielem – Mistrzem, sprawiła że sam zostałem bohaterem dynamicznym mojego licealnego rozdziału życia, a później wszystkich kolejnych. Początki były ciężkie. Dawałem się we znaki swoją niesubordynacją.
Siadałem w jednej z ostatnich ławek i gadałem jak najęty. Nie robiłem tego po złości. To były pierwsze tygodnie w szkole, początki nowych znajomości. Utrzymywanie kontaktów towarzyskich było ważniejsze od głównych cech dramatu antycznego. Skutkiem tego procederu było trwałe przesadzenie mnie do pierwszej ławki, wraz z innym mnie podobnym. Moja odległość od dorobku humanistycznego Polski i świata zmalała dosłownie i w przenośni. Od zawsze trzymałem się zasady, że najważniejsze jest wywołanie jak najlepszego pierwszego wrażenia u nauczyciela. Ta obserwacja ze szkoły podstawowej i wyciąganie z niej wniosków przyniosło mi wiele korzyści. Tym razem spaliłem się na samym starcie, jak falstartujący bezmyślnie, rozsadzany kipiącą energią sprinter.
Zacząłem zajęcia z polskiego niczym klub z ekstraklasy, któremu komisja ligi przyznała na starcie ujemne punkty za niespełnienie warunków licencyjnych. Gorzej być nie mogło… a jednak w pewnym sensie poczułem ulgę. Od początku wyczuwałem, że tej kobiecie należy się szacunek. Na początku lubiliśmy ją za to, że… zdarzało jej się często spóźniać na lekcje. Przyjaźniła się z innymi pracownikami szkoły – pielęgniarką, bibliotekarką. Zwyczajnie, traciła poczucie czasu w rozmowach, wykazywała się w nich serdecznością i życzliwością. Zawdzięczaliśmy jej też wiele wyjazdów i wyjść do teatru czy kina. Każda okazja, żeby opuścić mury szkoły, była błogosławiona. Mieliśmy wiele lekcji, które polegały na tym, że po wizytach w takich świątyniach sztuki spędzaliśmy je na rozmowach o nich. Pani Czesława dawała nam dużo swobody w wyciąganiu wniosków. Stwarzała nam warunki do tego, żeby myśli wychodziły od nas.
Naturalnie, było wiele prób nabijania się, chytrych sposobów wykorzystania fabuły spektaklu do rozśmieszenia klasy, tylko że wszystkie one były zgrabnie i inteligentnie ripostowane albo wykorzystywane do dalszego drążenia tematu przez naszego pedagoga. Nigdy wcześniej żaden nauczyciel nie prowadził z moją klasą lekcji w taki sposób. Pani Jakubska nie bała się, że nie zdąży z materiałem. Poświęcała całą lekcję na dyskusję o spektaklu czy filmie. Nie trzymała się ściśle programu. Nie była jednym z tych nauczycieli faszystów, którzy z uporem maniaka powtarzają, że: „Słowacki wielkim poetą był”.
Dzięki sposobowi jej pracy my sami do tego dochodziliśmy. Zapoznawaliśmy się z tym Słowackim, tak jakby był naszym kolegą z klasy. Powoli odkrywaliśmy, że gość ma papiery na pisanie i robi to z sensem i ciekawie. Gdy sprytnie zasiane w nas ziarno literackiej i teatralnej pasji zakiełkowało, wchodziliśmy na wyższy poziom. Pani Profesor proponowała chętnym przygotowanie prezentacji z lektur nieobowiązkowych i na temat ich autora. Zgłosiłem się do przedstawienia klasie „Jaśniepanicza” Joanny Siedleckiej. Z uwagi na prowokacyjny charakter Gombrowicza przybliżyłem moim kolegom i koleżankom jego postać ubrany w marynarkę, czerwony krawat i krótkie spodenki. Opowiedziałem o nim na tyle barwnie i ciekawie, że stał się on, nie tylko dla mnie, duchowym krewnym. Zrobiłem to trochę tak jak Ciamciara, bohater powieści młodzieżowej E. Niziurskiego „Sposób na Alcybiadesa”. W obliczu trudnego wyzwania, jakim było opowiadanie uczniom na wycieczce z Elbląga o Dekercie na Starym Mieście w Warszawie, wszystko mu się przypomniało i sam siebie zadziwił. Należał on do krnąbrnej klasy, opornej na wiedzę, która szukała sposobu na nauczyciela, aby zaliczyć przedmiot niskim nakładem pracy. Efektem było to, że w swoich staraniach na przechytrzenie nauczyciela stawali się ekspertami od historii.
Gdy byłem w liceum, wspaniale się czułem na lekcjach pani Jakubskiej, bo uwalniałem swoją wyobraźnię. Byłem wniebowzięty, że nie musiałem przyswajać kolejnej porcji wiedzy encyklopedycznej o literackich epokach czy życiorysów pisarzy. Mimo wszystko to robiłem, bo w dziwny sposób rodziła się we mnie ambicja, żeby napisać dobrą recenzję. Żeby była dobra, poznanie okoliczności i tła historycznego, w jakich powstało dzieło czy spektakl, było niezbędnym warunkiem! Moja polonistka w niezauważalny sposób zamieniała przymus wykuwania w pasję odkrywania! Miałem szansę spotkać na swojej edukacyjnej drodze prawdziwego Alcybiadesa.
To, że mogę przywołać te wspomnienia w Akademii Opowieści, stanowi dla mnie wspaniałą okazję do wyrażenia wdzięczności mojej polonistce. Dziękuję jej za świetnie wykonaną pracę, spryt, odwagę w zaszczepianiu mi i mojej klasie myślenia, wnioskowania, rzetelności wraz z angażowaniem do tego wyobraźni. Taka jest Rzeczpospolita jako jej młodzieży chowanie. Jestem przekonany, że S. Staszic może sobie w spokoju odpoczywać w zaświatach i zupełnie nie troszczyć się o losy Polski, dopóki w szkołach są tacy nauczyciele jak Profesor Jakubska.
Wszystkie komentarze