Dom rodzinny, przyjaciele, znajomi, środowisko... To wszystko kształtuje charakter dziecka, potem młodego człowieka. Rzadko kiedy zdajemy sobie sprawę – szczególnie w młodości – że na powyższej liście jest też nauczyciel, wychowawca i pedagog.
Nie potrafię wybrać jednego nauczyciela, który szczególnie miał wpływ na moje dzisiejsze zachowanie, na dzisiejszą postawę wobec wielu nie tylko codziennych problemów, na podejmowanie decyzji. Było ich kilku. W pewnym okresie byli moimi idolami. Chciałam – gdy dorosnę – być taka jak oni.
Kiedy siadłam do pisania tego tekstu, zdałam sobie sprawę, że większość z tych osób, które bardzo cenię i o których zawsze będę pamiętać, już nie żyje. I że w objętości tekstu, który może się ukazać w gazecie, nie opiszę wszystkich. Kogo więc? Trzeba zacząć od początku, od pierwszej nauczycielki.
Pierwszą moją nauczycielką i wychowawczynią, której bardzo wiele zawdzięczam, była nieżyjąca już Natalia Berezińska. Szkoła nr 36 w Częstochowie, klasa IA. Pierwszy apel. Jesteśmy wyczytywani przez swoich wychowawców. Trafiam do młodej, ładnej pani, o bardzo krótkich, czarnych włosach, która ubrana była w brązową sukienkę. Przez jakiś czas w książkach kolorowankach wszystkie postaci rodzaju żeńskiego miały brązowe sukienki...
Jaka była podziwiana przeze mnie pani Berezińska? W kilku słowach: niezwykle surowa, konsekwentna, pryncypialna. Wzbudzała strach nie tylko u swoich wychowanków, ale też u ich rodziców. Nie było możliwości sprzeciwić się decyzji pani Berezińskiej albo nie wykonać jej polecenia. Ale za tą surowością, bezwzględnością kryła się – niezauważalnie przekazywana wychowankom – głęboka sprawiedliwość i nauka takich wartości jak: szacunek, w szeroko rozumianym znaczeniu tego słowa, do drugiej osoby (bez względu na wiek), obowiązkowość, honor, wrażliwość na nieszczęście drugiego człowieka.
Wszystko wiedziała o swoich wychowankach, ale nie na zasadzie plotkarstwa. Po prostu interesowała się, czy ktoś nie jest głodny, czy radzi sobie w nauce. Jeśli tylko dowiedziała się, że u kogoś się nie przelewa, potrafiła w sposób sobie tylko wiadomy zorganizować pomoc. Dyskretnie, z wyczuciem, tak aby nikogo nie urazić, nie obrazić, a pomóc. Angażowała w to całą klasową społeczność – od wychowanków poprzez rodziców aż po dziadków i znajomych. Gdy ktoś nie radził sobie w nauce, inni uczniowie mieli za zadanie mu pomóc i to tak, aby delikwent pojął i kłopotów już więcej nie miał. Byliśmy – my, społeczni korepetytorzy – z tego rozliczani. Gdy ktoś dłużej chorował – przydzielała kolegów z pomocą, aby jak najszybciej nadrobił zaległości. Ale gdy zauważyła, że ktoś nie uczy się z lenistwa, to drżyjcie narody. W sekundzie robiła się na twarzy czerwona, zaczynała wrzeszczeć (bo to nawet nie był krzyk), czasami dawała klapsy... Nikomu z nas nawet przez myśl nie przeszło, żeby się w domu poskarżyć, że się pani Berezińskiej podpadło. A wręcz przeciwnie, modliliśmy się, żeby ona nie powiedziała o tym rodzicom, bo by była jakaś domowa kara, np. niewychodzenie na dwór!
Nie znosiłam czytać na czas. Zawsze miałam kłopoty ze wzrokiem, więc szybkie składanie liter było dla mnie masakrą. A pani Berezińska robiła taki sprawdzian. Nic więc dziwnego, że wynik z czytania na czas miałam zawsze dużo poniżej wszelkich obowiązujących norm. Natomiast z czytania i słuchania ze zrozumieniem – najwyższy (sic! – tak, kiedyś oceniano i za to). Widziała, że się staram, ale mimo to darła się na mnie strasznie. Musiałam – nie pamiętam jak długo, ale całą drugą klasę to na pewno – czytać w domu po dwie godziny, a potem po godzinie na głos. Jak mnie to miało „usprawnić” w szybszym czytaniu? Do dziś nie mam pojęcia. Ta metoda pani Berezińskiej w moim przypadku nie sprawdziła się całkowicie. Po pierwsze, sprawiła, że na wiele lat miałam awersję do książek, bo czytanie kojarzyło mi się z czymś najgorszym na świecie. Czytałam, bo musiałam, ale po cichu. Jedyne, w czym to „na głos” pomogło, to w jeszcze lepszym zapamiętywaniu, słuchając. Od zawsze byłam słuchowcem.
Ta niechęć do czytania sprawiła, że zaczęłam mieć kłopot z ortografią. Nie czytając, nie zapamiętywałam, jak się co pisze. A dyktanda pani Berezińska robiła co tydzień. No i po pierwszym usłyszałam wrzask wydobywający się z twarzy o zabarwieniu buraka ćwikłowego: – Żeby jedna z najlepszych uczennic w klasie nie potrafiła pisać po polsku! To skandal.
W ruch poszedł wskaźnik. Za każdy błąd dostawałam nim w tyłek. A że byłam chuda – to bardzo bolało. Nakazała, aby rodzice robili mi dyktanda. No i też nie wychodziło to najlepiej. Po którymś mój ojciec powiedział, że jak się nie poprawię, to pokaże te dyktanda pani Berezińskiej, i schował zeszyt na pawlaczu. Pół nocy nie spałam. W końcu z narażeniem życia wdrapałam się na pawlacz, przejęłam zeszyt z dyktandami i... potargałam go.
Z perspektywy czasu, kiedy wspominam moją pierwszą wychowawczynię – uśmiecham się. Co prawda czytaniem „na głos” wyrządziła mi raczej krzywdę, ale za inne posunięcia jestem jej bardzo wdzięczna: pilność, sumienność, pomoc innym... Utrwalała we mnie te wartości, które miałam wpajane w rodzinnym domu, ale pomagała i pozwalała, aby spojrzeć na życie szerzej i z innej strony. I za to jej bardzo dziękuję.
Po latach, kiedy pracowałam w „Wyborczej”, doszło do zabawnego zdarzenia. Przyszła do redakcji nowa pracownica. Nigdy się nie spóźniała, zawsze była przed czasem, jak widziała, że ktoś jest głodny, dzieliła się śniadaniem. Gdy komuś była potrzebna pomoc, to się w nią angażowała i angażowała swego męża (tak działa do tej pory). I kiedyś podczas wspólnego dyżuru zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać, że w pewnych sprawach – głównie w działaniu – jesteśmy do siebie bardzo podobne. – A bo ja miałam trudne dzieciństwo – powiedziałam ze śmiechem do mojej koleżanki. – Straszna pierwsza wychowawczyni. Do dziś staję na baczność, gdy ją spotykam.
– Gorszej pani ode mnie nie miała. To ja miałam trudne dzieciństwo – zaśmiała się koleżanka. – Jak idę z moimi dziećmi i ją spotykam, to też staję na baczność.
I tak przez kilkanaście minut jedna drugiej udowadniała, że miała gorzej. Po czym okazało się, że to była ta sama pani Berezińska!
Potem okazało się, że miałyśmy tę samą lekarkę pediatrę. O zgrozo, kobietę, która uwielbiała zlecać zastrzyki i tak zaglądać do gardła, że widziała wątrobę biednego dziecka. Ale to już zupełnie inna historia... A w zasadzie historia horror!
* * *
AKADEMIA OPOWIEŚCI: „NAUCZYCIEL NA CAŁE ŻYCIE"
Do 15 września czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także o waszych mistrzach życia. Może nim być wasz szef, kolega, wychowawca. Ktoś, kto był dla was inspiracją na całe życie. Zachęcamy, byście nam o nich napisali.
Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Opowieści pod hasłem: „Nauczyciel na całe życie” o objętości nie większej niż 8 tys. znaków można przysyłać za pośrednictwem FORMATKI.
Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.
ZWYCIĘZCOM PRZYZNANE ZOSTANĄ NAGRODY:
* za pierwsze miejsce w wysokości – 5556 zł brutto
* za drugie miejsce w wysokości – 3333 zł brutto
* za trzecie miejsce w wysokości – 2000 zł brutto
Wszystkie komentarze
To jest opowieść nadesłana na konkurs... Wspomnienia autorki.