Zna³em wszystkie trzy, stworzy³y unikalny ¶wiat, nie do podrobienia - opowiada w kolejnej ods³onie Akademii Opowie¶ci historyk Andrzej Lechowski.

– To zrządzenie boskie, że siostry Frankiewiczówny: Zofia, Helena i Jadwiga pojawiły się w Białymstoku. Urodzone w Stanisławowie (obecnie Ukraina), wykształcone w Warszawie… a tu raptem Białystok. I całe szczęście dla nas – mówi historyk, wychowanek szkoły prowadzonej przez siostry.

AKCJA "Nauczyciel na całe życie"

– Ojciec widział talenty trzech córek, bardzo chciał, by skończyły studia w Warszawie. I tak się stało: siostry trafiły do niezwykłego miejsca: Warszawskiego Konserwatorium Muzycznego. Z jednej strony była to uczelnia kultywująca XIX-wieczny typ kształcenia, z drugiej – ścierały się w niej rozmaite nurty i nowoczesne estetyki. Sam fakt, że w 1927 roku jej dyrektorem został Karol Szymanowski, o czymś świadczy. Najstarsza Zofia i młodsza Helena zaczynają pobierać nauki u pedagoga tej uczelni – Aleksandra Michałowskiego, znakomitego pianisty i kompozytora.

A po paru latach w ich biografii pojawia się Białystok. Pierwsza przyjeżdża Helena (1908-1980). Początkowo idzie do szkoły Zofii Wolańskiej-Michałowskiej – zbieżność nazwisk z ich wykładowcą z konserwatorium przypadkowa, nie ma tu koneksji – która prowadzi szkołę muzyczną im. Chopina. Helena zaczyna uczyć gry na fortepianie. Potem w Białymstoku zjawia się Zofia (1906-1999), aż wreszcie najmłodsza Jadwiga (1911-1996).

Można by zapytać: skąd wziął się im ten Białystok? Decyzja przyjazdu wydaje się irracjonalna.

Tropem może być fakt, że w Białymstoku w 1922 roku uczniowie Michałowskiego, Jerzy Żurawlew i Jerzy Lefeld, otwierają szkołę muzyczną. Szkołę firmuje sam mistrz Michałowski. Słowem: o Białymstoku musiało się u Michałowskich mówić. A nauczyciel mógł o nim ze swoimi wychowankami rozmawiać.

Strategia

Może też zdecydował zakorzeniony w siostrach pęd pozytywistyczny? Może myśl, że lepsze będzie sprawdzenie się na nowym gruncie, choćby w Białymstoku, niż opływanie w bankietowe sukcesy w Warszawie?

Przyjeżdżają. A po kilku latach pracy u Wolańskiej Helena w 1936 roku postanawia stworzyć Prywatny Instytut Muzyczny Heleny Frankiewicz. Wszystkie trzy musiały o tym długo rozmawiać. To jest też rzecz niezwykła: zawsze wszędzie były we trzy, działały we trzy. To rzadkość, która przywołuje taką refleksję: zawsze trzeba mieć kogoś obok siebie. Jedni mają współmałżonków, inni przyjaciół, one, trzy niezwykle inteligentne i wrażliwe kobiety – miały siebie. Sukcesów jednostkowo się nie osiąga. One były ze sobą razem całe życie. I były siebie pewne. Stać więc je było na taką rozmowę i taką decyzję.

Wiedziały: chcą poświęcić majątek i życie jednej dziedzinie: kształceniu muzycznemu.

Wtedy, w połowie lat 30., jest już z nimi ojciec. Zajmują kamienicę na Sienkiewicza 14, III piętro. Helena wstawiła tam podwójne, nowoczesne na owe czasy, dźwiękochłonne drzwi. Szkołę nazywają Instytutem Muzycznym. Jedni powiedzą: megalomania. Ja bym był ostrożny z oceną. Bo gdy w 1938 roku w tym miejscu, dzięki samozaparciu sióstr, powstaje przedszkole muzyczne, to jest to naprawdę niezwykła jak na owe czasy, sprawa. To rezultat przemyślanej strategii: siostry są pewne, że kształcenie muzyczne powinno być permanentne i nowoczesne: od przedszkola po dyplom zawodowej szkoły muzycznej.

Czy chodziło o kształcenie artystów? Też. Ale nie tylko, przerobiłem to na sobie, ucząc się w tym miejscu kilkanaście lat, w Instytucie pracowała też moja mama. Tak naprawdę siostrom chodziło o coś innego: o kształcenie wrażliwości. Potraktowały to jako zadanie. Myślę, że gdyby nie były muzykalne, byłyby fachowcami też w innej dziedzinie. I też pracowałyby w niej od postaw.

Helena była świetną organizatorką, miała cechy dowódcy. Zofia: ciepła, urocza osoba, i świetna pianistka. Jadwiga doskonale odnajdywała się w edukacji umuzykalniającej. Szybko podzieliły zadania.

Tablica informacyjna z 1944 roku
Tablica informacyjna z 1944 roku Fot. Ze zbiorów Muzeum Podlaskiego

Łaska sekretarza

Przed dwie okupacje szkoła nie funkcjonowała, ale siostry, z których dwie pracowały wtedy w urzędach niemieckich i miały kenkarty – były zdeterminowane. Nie zarzuciły kształcenia, robiły to potajemnie. Wiedziały, że musi być jakaś więź ze środowiskiem, bo tylko więź może pomóc przetrwać. I nie myliły się.

Mamy w Muzeum Podlaskim niezwykłą pamiątkę: kawałek dykty, 30x40 cm, a na niej skreślona informacja: prywatny instytut muzyczny zaczyna zapisy na rok 1944/45. Kawałek dykty prawdopodobnie pochodził z fabryki dykty Pichlera, którego córka Helena, w instytucie sióstr prowadziła buchalterię. Siostry się więc nie poddały, była w nich wiara: zaczynamy od nowa.

Po kilku latach przychodzi dramatyczny moment – to 1951 rok, gdy dochodzi do upaństwowienia szkoły. Dokumenty pokazują bezduszny styl myślenia władzy: „zawiadamiamy, że szkoła została upaństwowiona, a obywatelkę mianujemy kierownikiem tej szkoły”. Do tego są wydane świadectwa moralności, że siostry mogą pracować w oświacie.

Dziś to dokumenty historyczne, ale musiał się kryć w nich wielki dramat. Wyobrażam sobie, jak wszystkie trzy patrzą na te papiery i myślą o paradoksie: zostawać z nominacji jakiegoś sekretarza kierownikiem własnej szkoły… Z jednej strony policzek, a z drugiej – cóż, innej możliwości nie ma. Dzisiaj łatwo powiedzieć: podpisały lojalkę. A takich Frankiewiczówien były wtedy tysiące, które musiały coś zdecydować. Kalkulowały: albo, albo. W sumie udało im się to miejsce ochronić. W latach 50. szkoła jest już państwowa, choć dalej ze sznytem przedwojennego instytutu.

Pudło Heleny

Pamiętam ten czas i sam, i z opowieści mamy.

To było niezwykłe miejsce: enklawa, odrębny świat, gdzie obowiązywały pewne zasady, maniery. Nie zakon klasztorny, nie. Było miejsce na sztubackie wygłupy. Dzieci, tak jak i dziś: 120 głupich pomysłów na minutę. Ale nawet one były świadome wyjątkowości tego miejsca. Jak szedłem ze swojej podstawówki nr 23 z Kościelnej, na Sienkiewicza 14, to przechodziłem z jednego świata w drugi. W pewnym sensie fundowało to trochę specyficzne rozdwojenie jaźni, ale życzyłbym innym takiego. W instytucie obowiązywała przyzwoitość, pełne poświęcenie.

Oniemiałem, gdy zobaczyłem pudło zeszytów zapisanych przez Helenę Frankiewicz. Przychodziła na egzaminy wszystkich uczniów, zapisywała: kto, co, na jakim instrumencie gra, czy uczeń zrobił postępy, w czym jest lepszy, w czym mniej, na co zwrócić uwagę. Interesowała się też sytuacją rodzinną dzieci i starała się pomóc, gdy była taka potrzeba. Nakierowanie sióstr na uczniów nie dotyczyło tylko kształcenia, ale było wielowymiarowe, zindywidualizowane, zadania były stawiane wedle możliwości ucznia.

Stąd w szkole mógł się uczyć i wybitny kompozytor, Jerzy Maksymiuk, który zasłynął w świecie, i historyk Andrzej Lechowski.

Stąd w szkole byli nauczyciele, którzy dochowali się wybitnych uczniów, byli też rzemieślnicy.

Ale przede wszystkim była Helena Frankiewicz. Ona dawała temu niezwykłą energię i tworzyła wyjątkowy świat.

Jadwiga Frankiewicz (z prawej strony) prowadząca zajęcia z rytmiki. Lata 60. XX w.
Jadwiga Frankiewicz (z prawej strony) prowadząca zajęcia z rytmiki. Lata 60. XX w. Fot. Ze zbiorów Muzeum Podlaskiego

Wyższa szkoła jazdy

To się potem z czasem zaczęło rozmywać – to, co w latach 50. trzeba było pazurami bronić, w latach 70. zmieniało się kompletnie. Swoje zrobił Gierek, potem tzw. białostockie przyspieszenie.

Wtedy na Podleśnej powstała szkoła muzyczna [dziś Zespół Szkół Muzycznych - red.] – to już naturą rzeczy, choć zjawiło się nim grono też nauczycieli od Frankiewiczówien, był już inny świat. Ale istotna jest kontynuacja, bez niej nie ma postępu.

Ze wzruszeniem patrzę dziś na to, co robi dyrektor Zespołu Szkół Muzycznych Adam Juchnowicz, syn Edmunda. Edmund od lat 50. był w białostockim środowisku muzycznym, a w latach 70. – dyrektorem tej szkoły, której szefuje teraz właśnie Adam.

To ten sam kod kulturowy. I w tym właśnie leży ogromna zasługa sióstr Frankiewicz: one wytworzyły kod i środowisko. Umiejętności można nauczyć każdego. Ale wpoić zasady i stworzyć środowisko – to jest już wyższa szkoła jazdy.

Gdy spotykam teraz ludzi związanych kiedyś ze szkołą sióstr – a przez szkołę przy Sienkiewicza przeszły setki młodzieży – mamy wspólne doświadczenia, wspólny wzorzec i myślenie o autorytetach. Tak jak dziś wystarczy rzucić hasło: Klaps i teatr Antoniny Sokołowskiej, z którego wyszły rzesze i aktorów i ludzi innych profesji, i wszystko jasne; tak samo można powiedzieć o świecie sióstr Frankiewicz.

Ja miałem swoje siostry, inni mieli pewnie też takie siłaczki w innych zawodach – lekarze mają choćby prof. Sławińskiego. To już – legendy, które wyśmienicie robią swoją robotę. W czasach, w których łatwo nie jest, w których brakuje nam pewnych uniwersalnych zasad, gdy szukamy kotwic i odniesień – myślenie o ludziach z takim etosem pracy jest niezwykle ważne.

Za skórą legendy

Byłem w świecie zasad sióstr Frankiewiczówien kilkanaście lat i do dziś bardzo dużo mu zawdzięczam. To nie suche wspomnienie ze sztambucha, ale wspomnienie, które cały czas przekłada się na życie.

Najpierw prowadzono mnie kilka lat do przedszkola muzycznego w Instytucie. Nie przepadałem za tym, prawo dziecka. Potem siedem lat muzycznej szkoły podstawowej, następne kilka lat szkoły średniej. Spędziłem więc w tym miejscu w sumie blisko dwie dekady. A teraz w średniej szkole muzycznej jest moja Natalka, więc związek naszej rodziny ze środowiskiem funkcjonuje więc nadal. To są naprawdę niezwykłe więzi. Nie każdy musi potem zostać muzykiem, ale duch sióstr istnieje.

Żałuję, że w nazwie Zespołu Szkół Muzycznych nie ma nazwiska Frankiewiczówien. Sławy obecnemu patronowi Paderewskiemu by to nie ujęło, a ogrom pracy sióstr dla Białegostoku by podkreśliło.

Jak je zapamiętałem?

Helena, przychodząc na egzaminy, mocno tremowała. Sztywniał i uczeń, i cała komisja. To był czystej wody autorytet, choć zero krzyku. U Zofii się nie uczyłem, ona była pianistką, a ja grałem na skrzypcach. Natomiast byłem uczniem Jadwigi, która prowadziła zajęcia umuzykalniające. Nie byłem rozkosznym chłopcem, za punkt honoru przyjąłem wyprowadzanie jej z równowagi, choćby małpimi minami. Byłem więc często wyrzucany z klasy, ale jakoś zdawałem. Miała ze mną krzyż pański. Pamiętam, że gdy skończyłem już edukację u Jadwigi, mama od niej usłyszała: „Halusiu, jestem taka szczęśliwa, że twój Andrzej skończył już edukację”. Mogę mieć więc przynajmniej taką satysfakcję: zalazłem legendzie solidnie za skórę.

AKADEMIA OPOWIEŚCI

Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także o innych ludziach, którzy byli dla was inspiracją na całe życie.

Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Teksty najlepiej przysyłać za pośrednictwem naszej FORMATKI. Najciekawsze będą publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach grupy Wyborcza.pl.
 
Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.

ZWYCIĘZCY DOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:

za pierwsze miejsce – 5556 zł brutto,
za drugie miejsce – 3333 zł brutto,
za trzecie miejsce – 2000 zł brutto.

Komentarze