Niekończące się szlaki, noclegi w schroniskach młodzieżowych, wspólne przygotowywanie posiłków i nasze zmęczone, lecz szczęśliwe i uśmiechnięte twarze na pożółkłych zdjęciach - to wszystko zawdzięczamy panu od geografii.

Uczył nas w Szkole Podstawowej nr 10 w Sopocie. Był jedyny w swoim rodzaju – skromny, uczciwy do bólu, wymagający wobec nas, ale też wobec siebie, bo zawsze doskonale przygotowany do lekcji, taki jakby lekko onieśmielony, gdy stawał przed klasą i opowiadał o dopływach prawo- i lewobrzeżnych polskich rzek. W ostatniej klasie uczył nas również przysposobienia obronnego, a najciekawszym obowiązkowym elementem tej nauki, na który wszyscy czekaliśmy niecierpliwie, było oczywiście ćwiczenie zakładania masek przeciwgazowych mających uchronić nas przed skutkami ataku, który był wówczas ponoć wciąż możliwy (choć sam pan od geografii przyznawał, że stan masek był taki, że lepiej jednak, aby do tego ataku nie doszło…).

Jednak nie to było najważniejsze – pan od geografii prowadził w naszej szkole SKKT „Rajdowniczek” (dla tych, którzy nie znają tego pojęcia, wyjaśniam, że oznacza ono szkolne koło krajoznawczo-turystyczne, taki współczesny klub obieżyświata). Był to rodzaj nagrody za dobrą naukę, bo jednym z warunków przyjęcia do koła były właśnie dobre wyniki w nauce. Iluż z nas się o to starało… Szczęśliwcy wyruszali więc z panem od geografii w drogę, kiedy tylko czas na to pozwalał – w wolne weekendy – i wówczas były to wyprawy nieodległe: czasami pięknymi morenowymi wzgórzami Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego, czasami nieco dalej, gdzie wiosną parzyły nas pokrzywy sięgające pasa, albo i tam, dokąd trzeba było zabrać ze sobą pędzel i puszkę z farbą, aby odświeżyć znaki na szlaku turystycznym. Malbork i Frombork również dzięki niemu odwiedziliśmy zapewne po raz pierwszy.

Zima nie była przeszkodą dla pieszych wędrówek – nie sposób zapomnieć choćby nocnego rajdu z pochodniami Jarem Raduni – to przeżycie jedyne w swoim rodzaju!

Jednak najbardziej czekaliśmy na te dłuższe, bo kilkudniowe wycieczki, a nade wszystko – na obozy wędrowne, które organizował latem. Niekończące się szlaki: lasem i łąką, w górę i w dół, w pogodę i w deszcz, noclegi w schroniskach młodzieżowych, w trakcie roku szkolnego po prostu będących szkołami, wspólne przygotowywanie posiłków, odpowiedzialność za przygotowanie się do referowania o ciekawych miejscach na trasie i nasze zmęczone, lecz szczęśliwe i uśmiechnięte twarze na pożółkłych już teraz zdjęciach – to wszystko zawdzięczamy właśnie panu od geografii. I choć nie ma go już z nami, to wciąż, gdy go wspominam, nadal mam łzy wzruszenia w oczach. Jedyny. Wyjątkowy. Najlepszy. Mój Pan od geografii.

AKADEMIA OPOWIEŚCI

Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także o innych ludziach, którzy byli dla was inspiracją na całe życie.
 
Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Teksty najlepiej przysyłać za pośrednictwem naszej FORMATKI. Najciekawsze będą publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach grupy Wyborcza.pl.
 
Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.

ZWYCIĘZCY DOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:

za pierwsze miejsce – 5556 zł brutto,
za drugie miejsce – 3333 zł brutto,
za trzecie miejsce – 2000 zł brutto

Komentarze
Ja nie miałem szczęścia do nauki geografii tak w podstawówce jak i w technikum.Żeby uzyskać dobrą ocenę z tego przedmiotu należało się wykazać znajomością abstrakcyjnych liczb jak np. ilością ton złowionych ryb przez Argentynę w latach 1967-1968 czy wydobyciem węgla w jakimś afrykańskim państwie.W VII klasie obowiązkowo trzeba było mieć Rocznik GUS gdzie te wszystkie dane były zamieszczone.Znajomość mapy świata do była drugorzędna sprawa i dopiero gdy skończyłem edukacje szkolną,sam,zacząłem zapoznawać się z atlasem świata co jest do dziś dla mnie przyjemnością.
Nie wiem czego dziś uczą na lekcjach geografii ale jeszcze 20 lat temu,moje dziecko w liceum wkuwało na pamięć między innymi definicje terminów typowo geodezyjnych...
już oceniałe(a)ś
2
0