Bardzo lubiłem szkołę. I podstawową, i średnią. Wagarowałem z ciekawości, dla wygłupu. Nie czułem potrzeby uciekania ze szkoły. Miałem dobrych nauczycieli.
Byłem pierwszym rocznikiem w podstawówce, który poszedł do tysiąclatki. 1966 rok, piękna, wielka szkoła, świetnie wyposażona, z dużą salą gimnastyczną. Byłem dumny. Urodziłem się w Piotrkowie – dużej wsi pod Lublinem. Może dzieci z miast miały bardziej zaspokojoną ciekawość świata, ale dla mnie szkoła była przede wszystkim oknem na świat. A ja byłem ogromnie ciekawy, co jest za tym horyzontem.
Wychowywałem się blisko natury, miałem dużo wolności. Nikt mi nie mówił, co mam robić, niczego nie zabraniał. Sam szybko uczyłem się podejmowania decyzji i brania za nie odpowiedzialności.
Kończyłem bardzo tradycyjne liceum. Nie wybrałem szkoły w Lublinie, do którego miałem blisko, ale pojechałem w drugą stronę, do kilkutysięcznego Wysokiego. Dyrektorem tamtego liceum był przedwojenny nauczyciel. Co poniedziałek sprawdzał chłopcom długość włosów, musieliśmy się ustawiać w rzędzie. „Durniu, durniu, do fryzjera!” – miał takie powiedzenie, odsyłając ze szkoły. No to my wchodziliśmy do szkoły przez piwniczne okno. Jednak dyrektor zorientował się, no i trzeba było iść do fryzjera. Ignacy Zakościelny się nazywał.
W drugiej klasie przyszła do nas młoda dziewczyna, świeżo po studiach, została naszą wychowawczynią. Była od nas starsza o jakieś siedem–osiem lat. Uczyła matematyki, która była moją piętą achillesową. Nie poświęcałem temu przedmiotowi zbyt dużo czasu, tyle, żeby tylko przejść z klasy do klasy. Wiedziałem, że nigdy nie będę inżynierem.
Liceum to był dla mnie trudny czas. Dorastanie, do tego dochodziły osobiste problemy. Buntowałem się, zmagałem się ze światem, no i próbowałem znaleźć odpowiedzi na zasadnicze pytania.
Wtedy zakumplowałem się z naszą wychowawczynią. Rozumiała mnie, chyba dzięki tej niewielkiej różnicy wieku. Lubiłem z nią gadać. Ale nie o matematyce. Słuchała dużo muzyki, wymienialiśmy się więc płytami. Nie miałem ich za dużo, czasami kupowałem je od kogoś, kto je otrzymał lub przywiózł z Zachodu, a kosztowały majątek. Słuchaliśmy Niemena, SBB, jazzu i progresywnych zachodnich grup.
Z początku wychowawczyni miała z nami trochę problemów. W klasie było dwunastu chłopaków i mniej więcej drugie tyle dziewczyn. Próbowaliśmy jej wejść na głowę. Wygłupialiśmy się, trochę jej dokuczaliśmy. Najpierw chowała się za zasłonę, bo nie chciała pokazać, że się śmieje z naszych żartów.
Często dyskusje przeradzały się w gorące spory. Sprzeczaliśmy się. Chodziliśmy na religię, która wówczas wtedy odbywała się poza szkołą. Przekonywała, że religia to „opium dla mas” i próbowała sprowadzić nas na ziemię, namawiając do uczestnictwa w spotkaniach dyskusyjnego klubu racjonalistów. Zdecydowanie była zwolenniczką świeckiej szkoły.
Ale najważniejsze było, że nie traktowała nas z góry, jak inni nauczyciele, dla niej byliśmy partnerami. Poświęcała nam dużo czasu.
Oblałem maturę z matematyki. Kurczę, jakąś złą ściągawę dostałem. Ktoś później powiedział, że chciała, żebym został w szkole rok dłużej. Po skończeniu licem, gdy już studiowałem, odwiedziłem ją kilka razy. Nazywała się Barbara Rzymowska.
Miałem fajnych nauczycieli, ale genialnego to miałem sąsiada. Nie musiałem szukać autorytetów w szkole, bo już miałem swojego guru. Był stolarzem.
Na wsi był postrzegany trochę jak dziwak, odmieniec. W niedzielę, kiedy wszyscy szli do kościoła, on kosił trawę dla krowy. W swoim warsztacie słuchał muzyki poważnej.
Miał pierwszy we wsi telewizor, więc byłem u niego częstym gościem, zapraszał mnie do siebie. Miał też bardzo dużą bibliotekę i podrzucał mi książki.
Należał do pokolenia Kolumbów, urodził się na początku lat 20. ubiegłego wieku. Gdy miał 16–17 lat, został zabrany na roboty przymusowe do Niemiec. Przeżył też obóz koncentracyjny. Trafił tam ostatnim momencie wojny. Widział ten koszmar.
Gdy wrócił do Polski, nie założył rodziny, zdecydował, że będzie sam. Otworzył warsztat, był świetnym fachowcem i miał bardzo dużo zamówień na okna, drzwi.
Miał w sobie ogromną ciekawość świata i on mi ten świat pokazywał. Często też rozmawialiśmy o trudnych sprawach, o Bogu, śmierci…
Czytał moje wypracowania. Raz miałem opisać jesień. Przybiegłem do domu, coś zjadłem i na kolanie napisałem to wypracowanie. Mieszkaliśmy przez drogę, nawet płotu nie było między naszymi domami. Do warsztatu miałem jakieś 50 metrów. Wybiegłem z domu, pokazałem mu to wypracowanie. Przeczytał, powiedział, że jest w porządku, ale żebyśmy wyszli na polną drogę. To był wrzesień. Pokazał mi las. Powiedział: „Zobacz te odcienie brązów, żółci, czerwieni. Popatrz na te pola. Zobacz, jak są różne – i szare, i zielone, tam wciąż są jakieś buraki niezebrane. Spójrz na te kobiety pracujące w polu, zobacz, jak są kolorowo ubrane. Spróbuj to opisać”. Otwierał mi oczy. Uczył mnie sensualnego patrzenia na świat. Coś mi z tego zostało w patrzeniu na kino, bo bliższe mi są na ekranie światy wykreowane.
W liceum mieliśmy zajęcia z wychowania plastycznego, ja nie umiałem dobrze rysować. A mieliśmy namalować jesień. Przypomniały mi się słowa sąsiada i te plamy kolorowe. Pani później powiesiła te nasze malunki i powiedziała: „Mnie się najbardziej podoba Romana praca”. Byłem bardzo dumny. Nie narysowałem drzew, liści, ale tak jak ten las kiedyś zobaczyłem dzięki niemu.
Zapraszał mnie na filmy. Bergmana pierwszy raz widziałem u niego w telewizji. Próbowaliśmy o filmach Bergmana rozmawiać, ale gdy miałem 12 lat, to guzik rozumiałem. Pojąłem jednak wówczas, że kino może także mówić o sprawach poważnych. To wtedy rodziło się moje zainteresowanie filmem.
Mama urodziła mnie, gdy miała 18 lat. Później pojawiło się moje rodzeństwo. Musiała pracować, żeby utrzymać rodzinę, życie na wsi nie było wcale łatwe. Mam kochaną mamę, poświęcała mi dużo czasu i troski, ale po szkole biegłem, by spotkać się z sąsiadem.
Najfajniej wspominam zimy. Gdy miałem jakieś pięć lat, sąsiad zrobił mi narty. Wówczas zimy były mroźne i śnieżne. Często wyprawiliśmy się do lasu, on wielki mężczyzna i ja mały chłopczyk. Mama dawała kiełbasę, którą z chlebem pakowała do plecaczka. Dwadzieścia stopni mrozu, mnóstwo śniegu, a my po przebyciu pięciu kilometrów piekliśmy tę kiełbasę na jałowcu. Nie zapomnę tego zapachu do końca życia. To były niezwykłe chwile. Nauczyciele przy nim przygaśli. Nazywał się Tadeusz Poleszak. Kuba, miał taką ksywę. Nie wiem dlaczego.
Do 15 września czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także o innych ludziach, którzy byli dla was inspiracją na całe życie.
Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Teksty najlepiej przysyłać za pośrednictwem naszej FORMATKI. Najciekawsze będą publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach grupy Wyborcza.pl.
Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.
ZWYCIĘZCY DOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:
za pierwsze miejsce – 5556 zł brutto,
za drugie miejsce – 3333 zł brutto,
za trzecie miejsce – 2000 zł brutto.
Wszystkie komentarze
i ja.
Dołączam się :-)