Nie ma co się oszukiwać – szkoła jest straszna. Tłum dzieciaków o głębokim przekonaniu, że dziećmi już dawno nie są. Krzyk, tupot setek trampek, ogłuszający hałas dzwonka i wszechobecny bałagan. Tutaj sądny dzień mamy codziennie. I z tego chaosu musi wyłonić się nasz świat.
Nie ma co się oszukiwać – jest ciężko. Wydaje się, że tłumaczenie „wybryków” nastolatków hormonami i „trudnym czasem” spłyca i marginalizuje problem. Ale te parę lat naprawdę problemem być może. Jasne, nie powinniśmy uogólniać, niektórzy czują się świetnie, wiedzą, kim są i kim chcą być; mają wszystko poukładane w głowach i na biurkach; znajdują czas i miejsce na wszelakie aktywności i rozrywki.
Ja do takich nie należałam. Zasadniczo zmęczona i stosunkowo nieśmiała, za to lubująca się w przesadzonej samokrytyce, wolałam przemykać korytarzami, zadając sobie pytania z rzędu „kim jesteśmy?, dokąd zmierzamy?” z typowym dla licealnego wieku dramatyzmem i afektacją. Nie ma co kokietować, z polskiego zawsze byłam dobra. Zwyczajnie lubię słowa. Ich dwuznaczności, nacechowania, kolokacje, symbolika zawsze mnie fascynowały. Nawet trochę pisałam – szalenie patetycznie, ale z zapałem. Nigdy jednak nie przyszło mi by do głowy, że to może być coś więcej niż grafomania. I wtedy przyszła Ona.
O Pani Profesor krążyły plotki. Miała być straszna. Zero spóźnień, drobiazgowe pytania, testy nie do przejścia, cięty język – tak zwana żyleta. Początki były ciężkie. Bałam się odzywać, hamowana strachem przed przeszywającym wzrokiem gorgony. Reszta klasy miała chyba podobnie, bo przez pierwsze parę zajęć panowała grobowa cisza, jakbyśmy już dawno grupowo zostali przemienieni w kamienie. Z poczucia obowiązku niepewnie wzięłam na siebie ciężar czynnego uczestniczenia w lekcji. Okazało się to być moją najlepszą decyzją w całej karierze szkolnej.
Od powolnych, bardzo ostrożnych i poprawnych podręcznikowo formułek przeszłam długą drogę do mówienia Pani Profesor tego, co myślę. Może to się wydawać śmieszne, ale naprawdę otworzenie swojej wrażliwości przed „obcym dorosłym” postawionym jeszcze tak bezsprzecznie wyżej, jak ma to miejsce w skrajnie zhierarchizowanej polskiej edukacji, nie jest wcale łatwe. Nie będę ukrywała, że w tym wypadku dużą rolę odegrało to, że z Panią Profesor łączyły nas podobne światopoglądy (jej dojrzały i zdecydowany, mój raczej raczkujący) i poczucie estetyki, jak i ogólna niechęć reszty klasy do wchodzenia w dyskusję. Skończyło się tak, że zajęcia zamieniły się w naszą rozmowę, przerywaną od czasu do czasu wymuszaniem odpowiedzi od innych, którzy robili wszystko, co mogli, żeby jej nie udzielać. Tak przebrnęłam przez pierwszą klasę.
Drugi rok miałam w planach przetrwać tak samo, trzeci w sumie też. Przez siedem godzin w tygodniu interpretowanie wierszy, dyskutowanie o psychologii postaci, szukanie symboli i kontekstów, rozszyfrowywanie metafor. Polski był lekcją, na którą jako jedyną czekałam, tak jak uczniowie czekają zazwyczaj na wf. I taka sympatyczna sielanka mogłaby trwać jeszcze te dwa lata, gdyby na samym początku roku szkolnego Pani Profesor nie rzuciła w moim kierunku przerażającego hasła: olimpiada. Na początku próbowałam się sprzeciwiać. Nie byłam najgorsza, ale olimpiada to zupełnie inny poziom, w mojej byłej szkole owiany jakimś rodzajem dziwacznego kultu. Nie było dyskusji. Napisałam pracę, przeszłam dalej i się zaczęło. Z natury pesymistyczna zostawałam niemal po każdej lekcji na swoistą terapię, a tak naprawdę rozmowę. Zaczynając od omawiania różnych zawiłości teatralnego świata, przez narzekanie na kolegów z klasy, po (wyolbrzymione i zalane łzami) problemy miłosne.
Przed ostatnim etapem przychodziłam tylko, żeby z nią porozmawiać. Przez pewien czas była jedyną osobą, która potrafiła mnie uspokoić i zmusić do opanowania paniki. W czasie samego pobytu w Warszawie wisiałam uczepiona telefonu, a po wyjściu z konkursu do niego również płakałam. Jak się okazało – niesłusznie, co Pani Profesor mówiła od początku. Była jedną z pierwszych osób, które pozwoliły mi uwierzyć, mozolnym tłumaczeniem jak dla wołu, że to, co tworzę, może być coś warte.
Maturalna klasa zawsze jest jednym wielkim szaleństwem. Dla mnie też była, mimo zyskanego wcześniej zwolnienia z egzaminów z polskiego. Nie pozwoliłam więc zrezygnować Pani Profesor z roli terapeuty. Mimo tego, że na jej zajęcia w zasadzie mogłam nie chodzić, to robiłam to dla relaksu. Nie dlatego, żeby literatura wojenna, przewidziana w podstawie programowej na większość trzeciej klasy, należała do przyjemnych, ale sama obecność na zajęciach pozwalała mi odpocząć. Była to jedyna i niepowtarzalna okazja, żeby wyrwać się z ciągu równań matematycznych, dat i słupków wyrazów w językach obcych. Poza tym stanowiło to dla mnie tak najzwyczajniej możliwość porozmawiania z kimś, kogo się po prostu, po ludzku lubi.
Teraz studiuję kierunek, który pozwala mi pisać. W ostatni weekend odbyłam podróż na trasie Warszawa – Białystok, żeby pójść z Panią Profesor na kawę i plotki.
Moja Pani Profesor to Anna Kamionowska z I Liceum Ogólnokształcącego im. Adama Mickiewicza w Białymstoku.
Akademia Opowieści: "Nauczyciel na całe życie"
Rozpoczęła się III edycja Akademii Opowieści. Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także na opowieści o waszych mistrzach życia. Może nim być wasz szef, kolega, wychowawca. Ktoś, kto był dla was inspiracją na całe życie. Zachęcamy, byście nam o nich napisali.
Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Opowieści można przysyłać za pośrednictwem FORMATKI.
Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach ogólnopolskiej "Gazety Wyborczej" oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.
ZWYCIĘZCOM PRZYZNANE ZOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:
• za pierwsze miejsce w wysokości – 5556 zł brutto
• za drugie miejsce w wysokości – 3333 zł brutto
• za trzecie miejsce w wysokości – 2000 zł brutto
Wszystkie komentarze