* O co chodzi w Akademii Opowieści?
* Wyślij zgłoszenie konkursowe
* Zapoznaj się z REGULAMINEM
Ks. Kazimierz Sowa: Kiedyś sądziłem, że niewiele. Jako licealista, potem kleryk często o tym myślałem - że nie potrafię w rodzicach odnaleźć cech typowych dla mentora. Myliłem się, teraz to widzę. W sferze życiowej nauczyłem się od nich pewnego rodzaju kultury pracy. Takiego: “możesz wydać tylko tyle, ile zarobisz, i nigdy na cudzej krzywdzie”.
- No wiem, o co pani chodzi - o te datki na śluby i pogrzeby zapewne? Akurat ja mam w tej kwestii komfortową sytuację w porównaniu z moimi kolegami. Oni się muszą tłumaczyć, czy nie kupili sobie czegoś za pieniądze, które należą do parafii. A ja zarabiam jako dziennikarz. Dlatego jak ktoś zaczyna narzekać i mówić o pieniądzach za sakramenty, proponuję: kiedy i w jakiej intencji odprawić mszę? Zero kosztów, wystarczy mi tylko powiedzieć...
Już rodzice mnie przyzwyczaili do życia w rygorze. W domu się nie przelewało, ale też nigdy nie żyliśmy na kredyt. A właściwie raz - pamiętam taką sytuację. Ojciec wziął z kopalni pożyczkę, a potem nagle zmieniła się rzeczywistość i w nowej Polsce jej raty zaczęły gwałtownie rosnąć. Mama wtedy zachowała się jak rasowy minister finansów - oznajmiła nam, że nie kupimy sobie nic poza niezbędnymi rzeczami, dopóki nie spłacimy tej pożyczki. I tak zrobiła. W sprawach domowych tak naprawdę to mama decydowała.
W Akademii Opowieści: Cztery siostry. Prof. Monika Płatek o najważniejszych osobach w życiu
Ale mam też od rodziców inną naukę, dotycząca wymiaru bardziej duchowego. Chodzi o typ religijności, bo to się wynosi z domu. A dla księdza to rzecz podstawowa, powiedziałbym - najważniejsza.
W moim domu obowiązywała więc religijność tradycyjna, wręcz naiwna, tak bym ją nazwał. Jednak w rozumieniu pozytywnym, kiedy mamy do czynienia z dziecięcym zawierzeniem, bez szczególnych wątpliwości i stawiania trudnych pytań.
- Tak bym nie powiedział. Religijność moich rodziców była prosta, ale naturalna oraz pozbawiona dewocji, co nie zawsze idzie w parze. Uczyli dzieci postępowania religijnego, było to jednak naturalną częścią rodzinnego życia. Obserwuję teraz rodziny moich braci - powielają ten wzór, więc nie jest to tylko wyłącznie moje spostrzeżenie czy tylko moje dziedzictwo.
Widzieliśmy ojca, który się modlił, czytał Pismo podczas świąt. Mama z kolei pilnowała nas w tym, no i zawsze obowiązywało: w niedzielę trzeba iść do kościoła. Nawet na letnich koloniach.
- Nie, nigdy. Ale nie wiem, jak bym sobie radził dzisiaj, gdybym miał swoje dzieci, a one by przeżywały taki bunt. Czasem przychodzą do mnie po rady w tej kwestii różni znajomi. To duże wyzwanie, nie jestem w tym specjalnym ekspertem przecież. W moim domu było prosto - rodzice jasno ustawili te sprawy w kategoriach obowiązku. Dzisiaj to już może nie zadziałać, świat jest dużo bardziej skomplikowany. A zmuszać do wiary nie wolno, jest nawet takie powiedzenie: "Modlitwa przymuszona Bogu niemiła”.
Oczywiście teraz moja wiara ma inny charakter niż ta z dzieciństwa, jest nadal szczera, ale bardziej intelektualna. Dbam o to, bo księdzu łatwo byłoby uciec w rytuał, zrobić z niego zasłonę. Znam zresztą takich księży, którym wystarczy tylko sztafaż zewnętrzny.
- Rozczaruję panią - to jest właśnie najłatwiejsze.
- Nie ma takiej osoby, o której mógłbym powiedzieć, że była najważniejsza w moim życiu - takich osób było więcej. W końcu już w XVI w. John Donne pisał: "Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą, każdy stanowi ułomek kontynentu”. Dlatego poza rodzicami muszę wspomnieć o najstarszej siostrze mojego taty - cioci Marysi. Do dziś mamy bliski kontakt, ciocia teraz ma 87 lat i do dziś jest moją najlepszą fanką: wycina wywiady, słucha audycji, ogląda moje programy. Kiedy zacząłem pracować w radiu, wszystkie jej koleżanki zaczęły go słuchać. Swoje książki też jej musiałem wysyłać, była ich recenzentką.
Część rodziny jest przekonana, że to za jej przyczyną zostałem księdzem, i dużo w tym prawdy.
- Bo przez lata była gospodynią na plebanii, a ja tam spędzałem często wakacje. Dzięki temu wchodziłem do środowiska, które było zamknięte dla przeciętnego chłopaka w moim wieku. To mi imponowało. Poza tym plebania wtedy nie była tym samym co dzisiaj, kiedy internet otwiera wszystkim dostęp do świata, do informacji. Dla mnie w latach 70. była oknem na świat, wiązała się z dostępem do czegoś, co określiłbym jako wyższą sferę. Nie w sensie finansowym oczywiście, ale w sensie horyzontów. Wyobrażam sobie tego Kazka, jakim byłem wtedy: mam osiem czy dziesięć lat, cały mój świat to małopolska wieś Bobrek. Plebania była dla mnie miejscem atrakcyjnym, z towarzystwem dużo bardziej interesującym niż spotykane gdziekolwiek indziej. Wykształceni dorośli pozwalają mi ze sobą jeść posiłki, mogę im towarzyszyć podczas rozmów. A opowiadają o podróżach, o tym, jak wygląda Rzym, znają języki obce. Podsuwają mi też książki do czytania, nie tylko powieści, ale historyczne, na których bardzo mi zależało, a których nigdzie indziej wtedy nie było, potem także dzieła filozoficzne. To był inny punkt odniesienia, dla mnie wówczas fascynujący.
- Ha, ha, ha - nieraz cioci mówię, że Michałowa jest napisana na jej życiorysie. No, wypisz wymaluj nasza ciocia Marysia! Pamiętam, kiedy w 2002 r. dostała order Pro Ecclesia et Pontifice (Dla Kościoła i Papieża). Sam go odbierałem, bo czasem przewoziłem przesyłki pomiędzy warszawską Nuncjaturą Stolicy Apostolskiej do Krakowa. Odbieram te dokumenty z ciotki orderem, a ksiądz sekretarz, który mi je wydaje, wylicza: Mam tu dwa zwolnienia z celibatu, jedno stwierdzenie nieważności małżeństwa, nominację na prałata i order... o, dla baby! To musi być jakaś gospodyni. No i zgadza się, to moja ciocia Marysia - dostała ten sam order co Rzepliński. Potem na uroczystości podczas wręczania - siedzą proboszczowie, księża, biskup, rodzina - mówię: Ciocia pisze właśnie książkę ze wspomnieniami z parafii. Zapadła głęboka cisza…
- Ale skąd, blefowałem. Zorientowali się dopiero, kiedy powiedziałem, że pierwszy nakład nie będzie dostępny, bo go wykupią ci księża, z którymi pracowała na plebanii.
- Mądra gospodyni na plebanii, z pewnym dystansem do swojej roli, musi nosić w sobie kawał historii Kościoła, przynajmniej tego lokalnego.
Ale ciocia Marysia jest i zawsze była bardzo dyskretna. Nigdy nie komentowała publicznie tego, co się działo na plebanii. Kiedy ks. Isakowicz-Zaleski napisał “Księża wobec bezpieki”, znaleźliśmy tam nazwisko jednego z księży z ciotki parafii. Powiedziała tylko: On nie wie, jakie były te rozmowy.
Nie mówiła, jak było, po prostu nic więcej nie skomentowała.
Jako dziecko kręciłem po tej jej plebanii i widziałem to, co najlepsze w tym „zawodzie”, ale i to, co najgorsze: problemy życiowe, alkohol, zagubienia.
- To był raczej powód do wspólnego wstydu parafii. A nie do wytykania palcami. A ciotka raczej podawała im rękę, próbowała pomóc. Patrzyła na życie plebanii z innej perspektywy. Myślę, że ona zwłaszcza dla młodych księży była trochę jak zastępcza matka, a bywało, że również jako echo głosu sumienia. Kilka razy skomentowała jednak: Jeśli sam nie chce sobie pomóc, to co ja mogę. Czasem mi mówiła: Pamiętaj, żebyś mi nie był taki jak on. Rozumiałem, że ksiądz jest człowiekiem ze swoimi wadami, wzlotami i upadkami, więc wiele to we mnie nie zniszczyło.
- Ciotka nie eksperymentowała, to była zwykła tradycyjna kuchnia, przy okazji większych uroczystości trochę bardziej elegancka. Ale czasem ktoś przywoził jakieś oryginalne wiktuały z podróży zagranicznych. Dzięki temu pierwszy raz w życiu jadłem żabie udka i pleśniowy ser. W szkole mi koledzy nie chcieli uwierzyć. Fuj, po co jeść coś spleśniałego? A ja smak tamtych serów i żabich udek pamiętam do dziś.
Też ją o to pytałem. Po raz pierwszy została zatrudniona na plebanii jako młoda dziewczyna, bo była jakaś uroczystość, a gospodyni się rozchorowała. No i po tej uroczystości Marysia już tam została na jakieś 60 lat. Z czasem zaczęła traktować swoją pracę jako służbę - tak mówiła: Gdybym miała rodzinę, nie mogłabym już tak dużo pracować, a to był dom na kilku księży, ktoś musiał tym wszystkim zarządzać, prowadzić, organizować. Sądzę, że to jej wypełniało bardzo dużo czasu. W końcu przyjęła taki styl życia jak księża, z którymi na co dzień przebywała. I nigdy się na to nie skarżyła.
Zobacz też: Jacek Jaśkowiak w Akademii Opowieści: Jacek Kaczmarski był tolerancyjny dla swoich ułomności
- Miała raczej dostęp do władzy niż władzę. Była bardzo wpływowa. Cała rodzina coś jej zawdzięcza - jedni pomoc materialną, inni różne wstawiennictwa, również niebagatelne. Nawet wśród odległych gałęzi rodziny z ciocią Marysią zawsze się bardzo liczono. Żadne wesele czy większa uroczystość nie mogły się bez niej obejść - jeśli obcinano listę gości z przyczyn oszczędnościowych, ona z niej nigdy nie wypadła. To ją pytano, do jakiej szkoły posłać dziecko. A ciotka radziła i to naprawdę mądrze. Na wsi był taki trend, żeby kształcić praktycznie - a niech idzie do zawodówki, wyuczy się fachu i pracuje. Ciotka stawiała zawsze na poszerzenie horyzontów, wspierała, jeśli ktoś chciał iść na studia. Przed moimi egzaminami na prawo też załatwiła mi korepetycje i podręczniki.
- Nigdy nie naciskała. To ja w końcu zrozumiałem, że to mnie bardziej pociąga niż studiowanie prawa. A kiedy już zdecydowałem, zapowiedziała mi: W seminarium będę cię odwiedzała tylko raz w roku, na imieniny. Żeby nikt nie myślał, że ja cię tu wsadziłam, i żebyś ty nie pomyślał, że ja cię tu trzymam.
- I dotrzymała słowa, chociaż mieszkała pod Krakowem, a obok seminarium miała koleżankę, którą często odwiedzała. Sytuacja była taka: rektor seminarium był jej bardzo dobrym znajomym, ponieważ wcześniej spotkali się na plebanii, gdzie była gospodynią, proboszcz katedry na Wawelu - też jej wielki przyjaciel, kanclerz w kurii czy rektor Uniwersytetu Papieskiego w Krakowie - to samo. To było takie ciśnienie, że powiem szczerze, ucieszył mnie ten jej pomysł z odwiedzinami raz w roku.
Ale ta jej decyzja stała się dla mnie ważna także z innego powodu - tak formacyjnie. Od razu zdobyłem taką świadomość, że sam za siebie odpowiadam i sam muszę podejmować najważniejsze decyzje w moim życiu.
KONKURS Z NAGRODAMI:
Kim jest najważniejszy człowiek w twoim życiu?
Stałeś się dzięki niemu lepszy, mądrzejszy, bardziej wartościowy. Kim on jest, co dla ciebie znaczy?
Opowiedz nam o nim, razem napiszmy jego historię. Może to właśnie twój bohater będzie tak interesujący, że pozna go cała Polska. Daj mu szansę, zasługuje na to.
Aby pomóc w pracy nad waszymi opowieściami, wyruszamy w Polskę, by uczyć pisania. Chcemy bohaterów pełnych życia, z krwi i kości. Takich, o jakich milczą podręczniki, a przecież dla was najważniejszych. Nasi dziennikarze Mariusz Szczygieł, Michał Nogaś i Włodzimierz Nowak zapraszają na warsztaty Akademii i poświęcą waszym opowieściom dużo więcej czasu niż akademicki kwadrans.
Serwis: AKADEMIA OPOWIEŚCI
Prace do 8 tys. znaków przyjmujemy do 31 marca 2017 r. I nagroda będzie miała wartość 5 tys. zł, II – 3 tys. zł, III – 2 tys. zł
Wszystkie komentarze