KOD PROMOCYJNY TO: AKADEMIA1
>> Darmowa kwartalna prenumerata
Babci nie lubiłam. Przede wszystkim dlatego, że dostałam po niej na drugie to paskudne imię – Stanisława. Podobnie zresztą jak mój brat. Napadałam wściekle na moją mamę i ciotki, żeby przestały wreszcie o niej opowiadać. Tak było codziennie: „Co by mama powiedziała” albo „A jak by mama to zrobiła”. Dla nich była drogowskazem, życiowym kręgosłupem. Dla mnie długo przykładem upokorzenia kobiet. Jakaś krewna przyniosła mi kiedyś na uczelnię rodzinną fotografię, są na niej: babcia i jej mąż, ich cztery córki i jeszcze jedna pani. Zapytałam: czy to jest kochanka dziadka? Krewna się zawahała: – My na nią mówiliśmy „przyjaciółka domu”.
Moja mama i jej trzy siostry – to dzięki nim wiem, skąd się wzięłam, dlaczego jestem taka, jaka jestem. Ale to nie byłoby czytelne bez historii ich matki.
Przez lata butnie uważałam, że babka powinna była od dziadka odejść, zamiast pokornie znosić pijaństwo, przemoc i zdrady. A przecież nawet jej nie znałam, bo umarła przed moimi narodzinami.
Wyszła za mąż, kiedy miała 17 lat, i od razu z niewielkiej wsi koło Grodziska Mazowieckiego przeniosła się z mężem do Warszawy. Dzisiaj 20 minut drogi, ale na przełomie XIX i XX wieku to było jak wyprawa na inną planetę. Taka młodziutka i od razu cios – dwie pierwsze córeczki umierają przy porodzie. Potem zdrowy chłopiec, ale i ten umiera, bo mąż każe karmić dziecko piersią mimo jej grypy. A grypa zabija. Podobno śmierć trzeciego dziecka była powodem, dla którego dziadek zaczął pić. Sądzę raczej, że jako urzędnik bankowy w mieście mógł się wreszcie poczuć panem, więc stawiał kolegom przy każdej okazji.
Przepijał wszystko, a kiedy wracał do domu, wszyscy chowali się ze strachu po kątach. Nie przypadkiem moja matka wybierała swoich partnerów wyłącznie wśród abstynentów.
A babka? Sprzątała, szyła i pokornie utrzymywała dom z tego, co sama zarobiła. Potrzeb było sporo, bo po trzech pierwszych tragediach urodziła jeszcze cztery dziewczynki.
W Akademii Opowieści. Zbigniew Wodecki: Sukcesy oszałamiają, człowiek myśli, że jest mistrzem świata
Najstarsza, Natalia, była wiedźmą, choć gdyby babka miała pieniądze na kształcenie dzieci, zapewne zostałaby wybitną lekarką. O ziołach wiedziała wszystko i leczyła nimi chętnie. Z pewnością spłonęłaby na stosie, gdyby się urodziła w czasach, kiedy to jeszcze praktykowano. Trafiła jednak na początek XX wieku, była więc „tylko” niedoceniana.
Przed wojną Natalia miała narzeczonego. To była miłość na całą Starówkę. Dlatego nie dowierzała wróżce, że tego ślubu nie będzie. Jak to? Wszystko już było gotowe, data wyznaczona: 15 września 1939 roku. I kochali się z Jankiem tak mocno... Do dziś myślę, że gdyby nie dociekliwość ciotki i głupia wiara we wróżenie z gwiazd, może by ta wojna nie wybuchła?
Ślub się oczywiście nie odbył, a Janek już z wojny nie wrócił. Nie zginął, ale jakimiś kolejami wojskowego losu dotarł aż na Tasmanię. Chciał sprowadzić Natkę, oczywiście, ale to się nie udało. Nie wiem już dokładnie dlaczego – najpewniej nie było jej stać na tę podróż.
Została więc sama, aż do 60. urodzin, kiedy jednak postanowiła wyjść za mąż. Była z pokolenia, które kobietę bez męża uważało za niepełnowartościową, i chyba chciała sobie jeszcze zasłużyć na ludzki szacunek. Byłam świadkiem na tym ślubie i pamiętam, że mój ojciec powiedział w kościele na głos: – Już ksiądz bardziej do niej pasuje niż ten chłop.
I miał rację. Dziesięć lat później rozwodziłam moją ciotkę. Dlaczego dziwne? To nie był zły człowiek ten jej mąż, tylko taki po prostu nijaki. Skupiał się na konfiturze i zupach, a ona jednak była wiedźmą.
Bo też i ciotki potrafiły gotować! Ich sernik z prawdziwym kajmakiem, z mleka z odrobiną cukru i prawdziwą wanilią, którą nie wiem skąd zdobywały w tych latach 60. i 70., był słynny na całą okolicę. Kolejny majstersztyk – marynowane grzybki – padał z kolei najczęściej moim łupem. – Monisiu, pamiętaj, nie jesteś sama przy stole – to słyszałam od mojej mamy najczęściej. Albo ogórki konserwowe, dżemy, pieczone schaby i zupy: ogórkowa, pomidorowa, rosół. Czuję ich zapach do teraz. Co z tego, kiedy niczego się od nich nie nauczyłam, bo mi zawsze podsuwały gotowe.
Dzięki ciotkom funkcjonowałam w – jak to się mówi – rozszerzonej rodzinie. We trzy żyły w mieszkaniu po swoich rodzicach, przy Lwowskiej 10. Uwielbiałam tam być, zostawać z nimi na noc. Przez całe dzieciństwo miałam takie poczucie, że one są dla nas – dla mnie i mojego brata. Ciotki były też blisko kościoła, ale w taki uczciwy, dobry sposób. Nie pamiętam, żeby mnie kiedykolwiek krytykowały czy „prostowały”. Oczywiście musiałam z nimi biegać na te wszystkie nowenny o piątej nad ranem, ale z ciotkami to było bardzo przyjemne. No i ciotki jako pierwsze miały telewizor.
Nigdy bym nie powiedziała, że były samotne. Raczej samodzielne. Zawsze otoczone chmarą życzliwych ludzi.
Druga siostra. Wyglądała jak Marlena Dietrich – szczupła, długie nogi. Jej perlisty śmiech dźwięczy mi w uszach do dziś. Natalia grała na mandolinie, a Irena śpiewała do tego piosenki Wiery Gran. Imieniny Ireny były stałym punktem w roku liturgicznym naszej rodziny, jak również całej okolicy. Do malutkiego mieszkanka na Lwowskiej przychodziło wtedy kilkadziesiąt osób i każdy przynosił kwiaty. Do tradycji należało, że po wyjściu gości ciotki ustawiały wokół stołu te wszystkie kwiaty, jak przy katafalku, a na stole kładła się Irena i składała ręce. Robiły jej zdjęcie, żeby była ładna pamiątka z przyszłego pogrzebu. Kurczę, nie mam tych zdjęć, gdzie one się podziały.?
Przed wojną miała chłopca, którego odbiła jej koleżanka. Mówiła mi, że jeszcze długo potem uginały się pod nią nogi, gdy go widziała na Lwowskiej. Romantycznie. Kiedy się jednak dowiedziałam, że on miał w sumie ze trzy żony, szybko postanowiłam – nigdy nie będę żyć niezrealizowaną miłością, skoro i tak w prawdziwym życiu to się przeradza w prozę.
Irena zawsze bardziej dbała o innych niż o siebie. Co zresztą ma ścisły związek z losem kolejnej z sióstr – Krystyny. Irena przyjęła na siebie zadanie opieki nad Krystyną na całe życie. I nigdy tego nie traktowała jako ciężar.
Zobacz: Akademia Opowieści: Czy Bisz nie boi się publicznie opowiadać o najważniejszej osobie w swoim życiu?
To było malutkie mieszkanko: jeden pokój, kuchnia, toaleta, brak łazienki. Nawet dla moich trzech ciotek wydawało się ciasne, a zaraz po wojnie żyła w nim, niech policzę: babka z mężem i trzema córkami, moja mama z synem, swoją teściową i siostrą zmarłego męża wraz z jej mężem. I jeszcze brat dziadka, Janek, ze swoją żoną. A, był też wielki pies. Nigdy się nie dowiedziałam jak to było możliwe. Mama zawsze odpowiadała: takie były warunki.
W pokoju stały dwa tapczany i rozkładana amerykanka, niewielki stół, półka z książkami, obrazy, fotografie i oczywiście kapliczka Matki Boskiej. Kiedy po śmierci ciotek likwidowaliśmy Lwowską, mój mąż znalazł w jakiejś puszce po kaszy zwitek banknotów. Udało się z tego wykształcić dwie osoby z dalszej rodziny. Myślę, że ciotki byłyby zadowolone.
Najmłodsza. To o nią najbardziej martwiła się babcia, zanim w wieku 54 lat umarła na zawał. Był powód. To się stało w 1944 roku, Krysia miała 11 lat – bombardowanie Starówki. Nie wiem już dokładnie, dlaczego akurat ona uległa temu wypadkowi. Czemu nie było przy niej nikogo – może reszta rodziny gdzieś pracowała? W każdym razie Krysię przysypało, a kiedy po dziesięciu dniach wydobyto ją ciągle żywą, potraktowano to jako cud. Niestety, cudu nie wystarczyło na więcej niż zachowanie życia. Rozwój umysłowy Krysi zatrzymał się w tamtym momencie i już zawsze zapisywała swoje zeszyty do piątej klasy, do szóstej nigdy nie przeszła.
Po wojnie Krysia została odwieziona do Tworek, chyba w nadziei na wyleczenie. Siostry pojechały ją odwiedzić i wyprowadziły na spacer na szpitalnym wózku. To Irena uchyliła kocyk, którym pielęgniarki okryły pacjentkę, i zobaczyła odleżyny. Nikomu nic nie tłumaczyły, pojechały tym wózkiem do domu. Krysia nigdy nie wróciła do szpitala.
Pamiętam, że w kuchni przy Lwowskiej zawsze grało radio. Tam spędzała całe dnie, ze swoimi nieodłącznymi zeszytami i książkami. Udawała się samodzielnie jedynie do kościoła św. Barbary, cukierni na Mokotowskiej i z psem na pola, gdzie jeszcze nie stała Politechnika, oraz trzy razy w tygodniu do biblioteki.
Moja mama. Jako jedyna z sióstr założyła rodzinę, zresztą dwukrotnie. Jej pierwszy ślub odbył się w czasie wojny. Mój brat robił o to pretensje przez całe życie. Właściwie nie o ślub, ale o to, że zaszła w ciążę, co naraziło jej dziecko – czyli mojego brata we własnej osobie – na narodziny i życie w niekomfortowych warunkach. Na przykładzie mojego brata okazuje się w istocie, jak niekomfortowe warunki narodzin determinują jednak życie człowieka. Przez „niekomfortowe” rozumiem narodziny na oddziale doktora Mengele w Oświęcimiu.
To było już po powstaniu warszawskim. Mamę i jej męża z jego rodziną wysłali do obozów. Kobiety do Oświęcimia, mężczyzn do Mauthausen. On zmarł miesiąc przed wyzwoleniem, jego ojciec dwa tygodnie później. Kobiety ocalały.
Wbrew oczekiwaniom dzieci w Oś-więcimiu rodziły się zdrowe. Niestety, szybko umierały, najczęściej na dyfteryt, czasem ogryzione przez szczury, gdy jakaś wycieńczona matka nieuważnie przysnęła. Moja mama miała 22 lata. Wykarmiła swojego syna i dwoje innych dzieci. Więźniarki nadawały jej dziecku imiona tych, które zmarły, żeby nie uległy zapomnieniu. Brat miał więc kilka imion, nie tylko to po babce. Po wojnie, w 1946 roku, wygrał konkurs na najmilsze dziecko Polski, dzięki temu mamą zajęli się lekarze. W tym sensie mojemu bratu zawdzięczam swoje życie. Bo po wojnie w mojej matce kochało się wielu mężczyzn, ale wybrała mojego ojca, bo tylko on nie pił i nie lubił alkoholu.
W Akademii Opowieści. Anna S. Dębowska: Dziadek kochał operę. Mam to po nim
W końcu przestałam się czepiać imienia Stanisława. Moja babka przecież dokonała w swoim życiu skoku cywilizacyjnego. Nie wiem, czy ja miałabym siłę. Pomimo pijaństwa dziadka i ekstremalnie trudnych warunków życia umiała stworzyć dzieciom ciepły dom i dać miłość. To się babci na pewno udało: jej córki kochały się i wspierały wzajemnie przez całe życie.
Moja mama przekazała mi ciekawość świata i pęd do wiedzy – w domu dużo ważniejsze było poczytać, niż podać obiad. Czy to znowu z powodu babki, która w dzieciństwie sprzątała nie za pieniądze, ale za naukę czytania?
Swojej pierwszej córce dałam imię po mamie – Maria. Druga nie pozostawiła mi wyboru – urodziła się dokładnie w tym samym dniu i o tej samej godzinie co ciotka Natalia, tyle że 80 lat później. Moje Natalie zdążyły się jeszcze poznać, zanim ciotkę wysłali na tamten świat lekarze, bo uznali, że 85 lat to za dużo, żeby leczyć.
Irena umarła na czerniaka w wieku 70 lat, Krysia oczywiście kilka miesięcy po niej – były w końcu nierozłączne.
Muszę jeszcze coś wyjaśnić. Zdecydowałam się opowiedzieć o babce Stanisławie i jej córkach, bo były dla mnie najważniejsze, choć w sposób nie od razu oczywisty. A przecież są osoby, o których powiem: sens mojego życia. To moje córki, ich mężowie, wnuczka oraz mąż. Nie mogłabym też pominąć przyjaciół. Tym bardziej że mam trudność w nawiązywaniu głębokich relacji – nie przez przypadek moją przyjaciółkę znam dosłownie od żłobka. Jest więc Tania, jest Witek, ale pewnie Renata czy Grażyna by się poczuły dotknięte, gdybym je pominęła, i miałyby podstawę.
„Gazeta” ma taki cel: ludzie rozpoznawalni opowiadają o swoim życiu. No i zgoda, choć przyznam, że nie lubię być w tej grupie. To nie fair wobec tych, którzy są wielcy, a pozostają poza zasięgiem wszelkich świeczników. W związku z tym obrałam sobie w ich imieniu taki cel: opowiem o bliskich mi kobietach. Być może moja opowieść będzie jedyną okazją, żeby o nich publicznie wspomnieć.
Prof. Moniki Płatek, wysłuchała Aleksandra Pezda
CV: prof. Monika Płatek
– prawniczka, nauczycielka akademicka, feministka, profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Warszawskiego
Stałeś się dzięki niemu lepszy, mądrzejszy, bardziej wartościowy. Kim on jest, co dla ciebie znaczy?
Opowiedz nam o nim, razem napiszmy jego historię. Może to właśnie twój bohater będzie tak interesujący, że pozna go cała Polska. Daj mu szansę, zasługuje na to.
Aby pomóc w pracy nad waszymi opowieściami, wyruszamy w Polskę, by uczyć pisania. Chcemy bohaterów pełnych życia, z krwi i kości. Takich, o jakich milczą podręczniki, a przecież dla was najważniejszych. Nasi dziennikarze Mariusz Szczygieł, Michał Nogaś i Włodzimierz Nowak zapraszają na warsztaty Akademii i poświęcą waszym opowieściom dużo więcej czasu niż akademicki kwadrans.
Serwis: AKADEMIA OPOWIEŚCI
Prace do 8 tys. znaków przyjmujemy do 31 marca 2017 r. I nagroda będzie miała wartość 5 tys. zł, II – 3 tys. zł, III – 2 tys. zł
Wszystkie komentarze