AKADEMIA OPOWIEŚCI. Zaprzyjaźniłem się z pradziadkiem, czytając jego dziennik z wojny rosyjsko-japońskiej. Brakowało mi przyjaciela, z którym można się podzielić wewnętrznymi problemami. On się dzielił ze mną, a ja z nim. To tak jak w psychoterapii grupowej: gdy inni opowiadają ci o swoich problemach, twoje stają się jakby mniejsze.

* O co chodzi w Akademii Opowieści?

* Wyślij zgłoszenie konkursowe

* Zapoznaj się z regulaminem konkursu

Rozmowa z Igorem Strojeckim

Akademia Opowieści
Akademia Opowieści Akademia Opowieści

TOMASZ URZYKOWSKI: Ile zorganizowałeś wystaw opowiadających o twoim pradziadku Leonie Barszczewskim?

IGOR STROJECKI, VARSAVIANISTA, PASJONAT GENEALOGII: Dokładnie 75 w ciągu ostatnich 12 lat. Do tego dochodzi ponad 500 moich publicznych wystąpień na temat pradziadka, w tym w telewizji, radiu, gazetach. Czasem się śmieję, że jeśli pomnożyć to przez liczbę odbiorców, o Leonie Barszczewskim dowiedziały się trzy, cztery miliony Polaków. Zostało jeszcze ponad 30 mln, więc mam co robić. Zapraszam w przyszłym roku na wystawę w Arsenale w Zamościu. Już siedem lat temu

starałem się pokazać Barszczewskiego w tamtym miejscu, ale z różnych

powodów się nie udawało. Organizuję także wystawy o innych moich

krewnych: słynnej aktorce Elżbiecie Barszczewskiej oraz psychologu i

wynalazcy Julianie Ochorowiczu, przyjacielu Bolesława Prusa.

Leon Barszczewski jest chyba jednak postacią dla ciebie wyjątkową, skoro poświęciłeś mu dwie książki, szereg artykułów.

- Napisałem też hasło o nim do słownika biograficznego "Etnografowie i ludoznawcy polscy".

Rozdajesz kalendarzyki i zapałki ze zdjęciami pradziadka. Czy to wszystko nie przybiera już pewnych form szaleństwa?

- Uważam, że Leona Barszczewskiego należy przypominać w różnej formie, w

różnych środowiskach. Wydanych przeze mnie listkowych kalendarzyków w

ostatnich latach rozdałem ponad 70 tys. W 100-lecie śmierci Barszczewskiego

były też krówki z jego portretem na papierku. A dlaczego zapałki? Stwierdziłem,

że to bardzo fajny gadżet. W środku opakowania znajduje się biogram mojego

pradziadka, również po angielsku i po rosyjsku. Zdjęcie na każdym pudełku

zapałek też jest tak opisane. Zgoda, to w pewnym sensie jest szaleństwo, ale

żeby coś pożytecznego zrobić trzeba być trochę "bez piątej klepki". Bo kto to

jest człowiek "normalny"? Taki, co siedzi przed telewizorem i pije piwo. Lepiej

chyba trochę oszaleć, można pasjonować się filmem, książkami, grami

komputerowymi, kupowaniem ciuchów, jeżdżeniem po świecie itd. A mnie

frajdę sprawia przywracanie pamięci o moich krewnych, zwłaszcza Leonie

Barszczewskim.

Jak się zaczęło?

- To było prawie 40 lat temu, w wakacje 1977 r. Mieszkałem wtedy w Turynie, dokąd moja mama, pracując w handlu zagranicznym, wyjechała na kilka lat na placówkę. Lato spędzałem w Polsce. Wtedy zapytałem ojca: "Jak jesteśmy spokrewnieni z ciocią Elżunią?". Chodziło o naszą kuzynkę - aktorkę Elżbietę Barszczewską. Ojciec powiedział, że jego babcia - Antonina z Barszczewskich - była rodzoną siostrą ojca Elżbiety. Z tego wynikało, że mój dziadek był jej ciotecznym bratem. Od tego momentu rosło u mnie zainteresowanie historią rodziny. Dowiedziałem się, że istnieją dwie linie rodziny Barszczewskich, ale nikt nie potrafił mi wtedy wyjaśnić, jak są ze sobą spokrewnione. Wiadomo było tylko, że mój dziadek pochodził z linii, w której była też Elżbieta, a babcia, która zmarła w czasie wojny, wywodziła się z drugiej linii i była córką podróżnika.

Czyli Leona Barszczewskiego. Co wtedy o nim wiedziałeś?

- Właściwie nic. Ojciec mówił dość lakonicznie, że pradziadek był podróżnikiem i rosyjskim oficerem. Specjalnie nie dbał o tę historię. Kiedy zacząłem bardziej się tym interesować, okazało się, że siostra ojca ma u siebie fotografie po pradziadku. Było to o tyle zaskakujące, że z rodzinnych pamiątek mojego ojca i jego siostry wojny nie przetrwało dosłownie nic. Zdjęcia przedstawiały grupy etniczne z Azji Środkowej, góry, trochę budowli.

Zachowały się, ponieważ u ciotki do końca swojego życia mieszkała nasza

dalsza krewna Leontyna Szweryn, zwana ciocią Lolą, która po śmierci żony

Leona Barszczewskiego - Ireny - w 1890 r. pojechała do Samarkandy, żeby

zająć się ich dziećmi. Była tam opiekunką mojej malutkiej jeszcze wtedy babci i

jej rodzeństwa, a kiedy w 1915 r. babcia wyszła za mąż za dziadka - Stefana

Strojeckiego - to Leontyna zamieszkała u nich i pomagała wychowywać ich

dzieci. To właśnie ciocia Lola przechowała wspomniane zdjęcia

Barszczewskiego. Były to wykonane przez niego odbitki różnego formatu - od 6

x 6 cm do 13 x 18 cm. Wszystkich mogło być około setki. Znajdowały się w

trzech albumach. Siostra ojca mi te albumy podarowała. Miałem może ze

20 lat i nie byłem jeszcze wtedy za bardzo zainteresowany tymi zdjęciami. Nie

zdawałem sobie sprawy, czym są te fotografie, co przedstawiają. Zdjęcia jak

zdjęcia - myślałem. Wyróżniało je tylko to, że były pożółkłe, w kolorze sepii.

Gdy zacząłem odklejać je od albumów, okazało się, że dużo z nich ma na

odwrocie podpisy po rosyjsku. Nie miałem wtedy nikogo, kto by to fachowo

odczytał. Dopiero jakieś dziesięć lat później poważniej zainteresowałem się

tym, co widać na tych zdjęciach.

Jak zdobywałeś informacje o pradziadku?

- Docierałem do ciotek, kuzynek ojca. Wiedziały trochę więcej o pradziadku.

Widząc moje zainteresowanie historią rodziny, krewni nabierali do mnie

zaufania i stopniowo przekazywali mi różne pamiątki. Zacząłem dostawać

zdjęcia, albumy. W 1980 r. zdążyłem się spotkać z ciocią Ireną. Wkrótce potem

niestety zmarła. Była córką jednej z córek Leona Barszczewskiego - Jadwigi

Barszczewskiej-Michałowskiej, która zostawiła po sobie maszynopisy

wspomnień. Spisała je pod koniec życia. W jednym z tych maszynopisów,

zatytułowanym "Wśród gór i lodowców Azji Środkowej. Opowieść o życiu i

podróżach Leona Barszczewskiego" chciała uporządkować i usystematyzować

materiały swojego ojca podróżnika. Drugi maszynopis zawiera jej własne

wspomnienia zatytułowane "Moje życie". Opisała w nich swoje dzieciństwo w

Azji Środkowej, ale główny nacisk położyła na swoją karierę jako nauczycielki,

bo już w wieku 20 lat została przełożoną szkoły w Siedlcach, którą założył jej

ojciec. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości szkoła została

upaństwowiona, a Jadwiga objęła funkcję dyrektorki Gimnazjum im. Marii

Konopnickiej w Warszawie. Maszynopisy wspomnień dostałem od jej wnuków,

a moich kuzynów, w końcówce lat 80.

Natrafiłeś na artykuły prasowe o swoim pradziadku?

- Leon Barszczewski nie miał szczęścia do autorów. Przez dziesięciolecia nikt

się nim nie interesował. Ten problem jest zresztą aktualny do tej pory. Nie ma

dziennikarza, albo naukowca, który by zechciał napisać rzetelny artykuł o

Leonie Barszczewskim. A jeśli już ktoś napisał, to na podstawie wspomnień

córki Jadwigi, zawierających dużo luk, przeinaczeń, nieścisłości w faktach i

nazwach. Po wojnie, zanim zająłem się nim na poważnie, ukazały się w prasie

zaledwie dwa obszerne artykuły - jeden pod koniec lat 50. opublikował w

piśmie "Problemy" Władysław Zabiełło, drugi na początku lat 60. zamieścił w

periodyku "Fotografia" Jan Sunderland, słynny historyk fotografii,

zaprzyjaźniony z Jadwigą Barszczewską-Michałowską. Zabiełło zaś był

przyjacielem jej męża - Zygmunta Michałowskiego.

Przed wojną nie pisano nic o Barszczewskim?

- Jeszcze za jego życia, w roku 1902, w tygodniu "Naokoło Świata" ukazały się

dwa artykuły. Jeden opowiadał o legendzie Sang-Tuda, drugi o uroczystościach

weselnych w Bucharze Wschodniej. Były pokłosiem wystawy fotograficznej

zorganizowanej w 1901 r. w warszawskim ratuszu, na której Leon Barszczewski

pokazał 70 swoich fotografii i został wyróżniony złotym medalem. Katalog

wystawy zamieścił tygodniku "Sport". Przy tej okazji Barszczewski udzielił

dwóch ciekawych wywiadów, m.in. wydawanemu po polsku w Petersburgu

czasopismu "Kraj". Przez następne lata więcej artykułów o nim nie powstało. W

okresie międzywojennym pojawił się tylko jeden tekst o życiu i działalności

Barszczewskiego. W 1933 r. napisał go dr Adam Gadomski, prawdopodobnie

zachęcony przez Jadwigę Barszczewską-Michałowską. Śmieję się trochę, że mój

pradziadek nie miał szczęścia do tego, żeby go odkryć. Może nie sprzyjał temu

okres międzywojenny. Barszczewski, bądź co bądź, był carskim oficerem. Ale

przecież po podobnych terenach podróżował gen. Bronisław Grąbczewski, który

także służył w carskiej armii, a jego zaangażowanie po rosyjskiej stronie jest

trochę dwuznaczne. Miał o tyle więcej szczęścia od Barszczewskiego, że

doczekał odzyskania przez Polskę niepodległości, został przyjęty do Polskiego

Towarzystwa Geograficznego i zdążył spisać wspomnienia. Jeszcze w latach 20

wydano o nim kilka książek, potem je wznawiano. A po śmierci mojego

pradziadka nie było nikogo, kto dogłębnie chciałby zbadać i opisać jego życie i

działalność.

Dlatego tym się zająłeś. W swoich poszukiwaniach dotarłeś do korzeni rodziny Barszczewskich.

- Gniazdo Barszczewskich znajdowało się niedaleko Suwałk, w miejscowości

Jemieliste, parafia Filipów. Rodzinna legenda głosi, że w XVI w. żyło ośmiu

braci Barszczewskich, którzy walczyli dla któregoś z królów. Siedmiu poległo, a

jedyny pozostały przy życiu dostał tytuł szlachecki i herb przedstawiający

strzałę skierowaną grotem do góry skrzyżowaną z szablą. Co ciekawe, w

rozwidlenie tej strzały wpisana jest cyfra "8" na pamiątkę ośmiu braci. Legenda

miała przełożenie na historię rodu Barszczewskich, ponieważ kiedyś mieli

zawsze po ośmioro dzieci. W miejscowości Jemieliste urodzili się dwaj moi

pradziadkowie: Jan - założyciel warszawskiej linii rodziny, i jego o cztery lata

brat Szymon, który wyjechał na Ukrainę i osiadł w majątku Aleksandrowka w

gminie Ananiw. Z małżeństwa Szymona z Adelajdą z Nowickich przyszło na

świat ośmioro dzieci: siedmiu synów i córka. Przedostatnim synem był Leon

Barszczewski. Rodzice wcześnie umarli. W wieku czterech lat Leon stracił

matkę. Jako ośmiolatek został sierotą. Trzech najmłodszych braci - Leona,

Konstantego i Ignacego - z początku wychowywała siostra. Później chłopcy

zostali wzięci pod opiekę rządową i wcieleni do szkoły kadetów w Kijowie,

żeby potem zasilić armię carską. Wszyscy trzej dosłużyli się stopnia

pułkownika. Istnieje rodzinna legenda, że czterej starsi bracia wzięli udział w

powstaniu styczniowym, za co najstarszy przez wiele lat więziony był w

Twierdzy Szlisselburskiej, a pozostałych zesłano na Syberię i ślad po nich

zaginął. Tymczasem najmłodsi robili karierę w wojsku rosyjskim.

W Jemielistem urodzili się dwaj moi pradziadkowie: Jan - założyciel warszawskiej linii rodziny i jego brat Szymon, który wyjechał na Ukrainę i osiadł w majątku Aleksandrowka w gminie Ananiw. Z małżeństwa Szymona z Adelajdą z Nowickich przyszło na świat ośmioro dzieci: siedmiu synów i córka. Przedostatnim synem był Leon Barszczewski. Jako ośmiolatek został sierotą. Trzech najmłodszych braci - Leona, Konstantego i Ignacego - wychowywała siostra. Później chłopcy zostali wzięci pod opiekę rządową i wcieleni do szkoły kadetów w Kijowie, żeby zasilić armię carską. Wszyscy dosłużyli się stopnia pułkownika.

Jak Leon znalazł się w Azji Środkowej?

- Pojechał tam dobrowolnie. Był ciekaw nowego świata, podbitego i

przyłączonego do Rosji w latach 50. i 60. XIX w. A z drugiej strony, o czym

przekonałem się podczas przygotowywania wydanej ostatnio książki "Utracony

świat. Podróże Leona Barszczewskiego po XIX-wiecznej Azji Środkowej", jako

rosyjski oficer miał konkretne zadania wywiadowcze. Zaraz po przyjeździe

został wysłany przez swojego przełożonego na pierwszą misję wojskową

polegającą na wejściu na lodowiec. Badanie lodowców było kluczowe dla

przemieszczania się wojsk carskich na tamtych terenach. Barszczewski stał się

ich badaczem uznanym w środowiskach naukowych, ale to przenikało się z jego

pracą wywiadowczą. Podobnie było z poznawaniem miejscowej ludności, jej

języka, zwyczajów, nastrojów itd. Dla relacji militarnych na tych terenach miało

to ogromne znaczenie. Zdjęcia Barszczewskiego, na których widać

mieszkańców i krajobrazy tamtych terenów miały więc częściowo wartość

wywiadowczą, częściowo zaś naukową. Swoje fotografie azjatyckie pokazał na

wspomnianej wystawie w warszawskim ratuszu w 1901 r., a sześć lat wcześniej

zdjęcia lodowców wysłał do Paryża, gdzie też dostał za nie złoty medal. Wojsko

zlecało mu zadania wywiadowcze, z kolei towarzystwa naukowe - zadania

badawcze. Działalność Barszczewskiego nie może być więc oceniana

jednoznacznie. Służąc w latach 1876-97 w garnizonie w Samarkandzie odbywał

wyprawy po całym Chanacie Bucharskim. Przemierzał Góry Zerawszańskie,

Hissarskie i Tien-szan, docierał do podnóża Pamiru, a nawet do Afganistanu.

Podczas wypraw obserwował życie ludzi, odkrywał złoża surowców i źródła

mineralne, zbierał okazy przyrodnicze i prowadził badania archeologiczne,

odkrywając starożytną Samarkandę. Zgromadził największą kolekcję

starożytności w Azji Środkowej. Były w niej m.in. przedmioty jeszcze z czasów

Aleksandra Macedońskiego. Część kolekcji Barszczewski przekazał do

współtworzonego przez siebie muzeum miasta Samarkandy. Po śmierci żony,

która zmarła w 1890 r., pozostał sam z piątką dzieci. Zdecydował, że chce być

bliżej krewnych i Królestwa Polskiego. Z początkiem 1897 r. został służbowo

przeniesiony do Siedlec. Założył tam szkołę, której przełożoną została jego

córka. Początki tej szkoły były trudne, bo Barszczewscy zostali tam w jakimś

sensie narzuceni. Pradziadek był Polakiem, ale też oficerem carskim w polskim

mieście. Rodzina mówiła z wyraźnym rosyjskim akcentem. Przemowa Leona

Barszczewskiego wyjeżdżającego na wojnę rosyjsko-japońską, wygłoszona na

dworcu do żołnierzy po rosyjsku, spowodowała, że rodzice zrezygnowali z

puszczania swoich dzieci do szkoły, którą założył. Mieszkańcy Siedlec nie

chcieli, żeby Barszczewscy rusyfikowali im dzieci.

Kiedy zorganizowałeś pierwszą wystawę o Leonie Barszczewskim?

- W listopadzie 1987 r., gdy już dostałem od rodziny albumy z oryginalnymi

zdjęciami pradziadka. Przechodziłem ulicą Złotą, wtedy jeszcze Kniewskiego,

obok Galerii Hybrydy. Pokazywano w niej fotografie wyłącznie współczesne.

Galerią zawiadywał Ryszard Bobrowski. Wszedłem i spytałem, czy nie

zechciałby pokazać zdjęć mojego pradziadka z Azji Środkowej z lat 90. XIX w.

Zrobił wyjątek i 40-50 odbitek znalazło się na tej pierwszej wystawie. W

tamtym czasie moja przyszywana ciocia pracująca w telewizji spowodowała, że

powstał reportaż o Leonie Barszczewskim. Wystąpił w nim etnograf Marek

Bero, który w 1976 r. obronił pracę magisterską o moim pradziadku. Korzystał

przy tym z maszynopisów Jadwigi Barszczewskiej-Michałowskij i szklanych

negatywów 600 fotografii Leona Barszczewskiego, wtedy jeszcze

przechowywanych w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego. Potem w

niejasnych okolicznościach wywieziono je do Krakowa, gdzie niedawno zostały

rozgrabione. W tamtym czasie w moim pokoju miałem całą ścianę nad wersalką,

aż do sufitu, wypełnioną zdjęciami przodków w antyramach. Pokazałem je

wszystkie na zbiorowej wystawie Warszawskiego Towarzystwa Kolekcjonerów

w Muzeum Niepodległości. Fotografie Leona Barszczewskiego, Juliana

Ochrowicza, Elżbiety Barszczewskiej i innych moich krewnych tam też zajęły

całą ścianę. W 1993 r. wystąpiłem w telewizyjnym magazynie kulturalnym

"Skarbiec". Mówiłem w nim o pradziadku. Trzy lata później Muzeum Azji i

Pacyfiku otworzyło wystawę o Leonie Barszczewskim, na którą wypożyczyłem

część oryginalnych odbitek i przygotowałem katalog, bo muzeum nie miało na

to pieniędzy. Po tej wystawie nazwisko pradziadka zaczęło pojawiać się w

słownikach. Kiedy w 2001 lub 2002 r. dostałem od moich kuzynów wszystkie

zdjęcia i materiały o Leonie Barszczewskim, postanowiłem, że coś muszę z tym

zrobić.

I co zrobiłeś?

- Włożyłem fotografie do segregatora i poszedłem z nimi w miasto. Chciałem je

gdzieś pokazać, zrobić wystawę. Galeria ZPAF przy pl. Zamkowym oferowała

mi wynajem sali za 10 tys. zł na trzy tygodnie. Potem poszedłem do Domu

Polonii, zapukałem do drzwi pani Magdy Rzepniewskiej, która skończyła

etnografię. Jak zobaczyła te zdjęcia, to chyba omal nie spadła z krzesła.

Stowarzyszenie "Wspólnota Polska" zdecydowało o sfinansowaniu mojej

pierwszej profesjonalnej wystawy o Leonie Barszczewskim, złożonej z 40

tekturowych plansz z jego zdjęciami. Swoją premierę miała w maju 2004 r.

Jeszcze w tym samym roku zaprosił ją do siebie, do Podchorążówki, prof.

Marek Kwiatkowski, dyrektor Łazienek Królewskich. Przed wernisażem

zaplanowanym na 7 grudnia 2004 r. coś mnie tknęło, żeby przeczytać, co mój

pradziadek zanotował na wojnie rosyjsko-japońskiej dokładnie tego dnia, tylko

sto lat wcześniej. Jego pisany po polsku dziennik z tamtej wojny dostałem

razem z innymi pamiątkami od kuzynów.

Co pradziadek zapisał 7 grudnia 1904 r.?

- "Tak. starość już czuje się, koniec już bliski, a nic dobrego jeszcze nie zrobiłem. Ludzie dziękują mi, ale za co? Bo ja wiem? Robiłem, co mogłem, robiłem, co każdy człowiek robić powinien, a oni mi dziękują!... Nie trza, żeby ja sam zeznawał, że zrobiłem coś po nauce naszego Wielkiego Nauczyciela Pana Jezusa, któren swem życiem dał nam przykład, jak i co my powinniśmy robić, ale to nam, grzesznym, nic nad siłę i nie umiemy lub nie chcemy. Będę najszczęśliwszym z ludzi, jeśli umierając, będę mógł powiedzieć przed obrazem nauczyciela: Boże łaskawy, Boże miłosierny, widzisz, że zrobiłem niewiele, ale sumiennie, starając się robić tak, jak kazałeś robić nam, sam dając temu przykład".

Czytałem potem ten tekst jeszcze z tysiąc razy i dlatego cytuję go z pamięci. Każde spotkanie poświęcone Leonowi Barszczewskiemu kończę tymi słowami. Sześć lat po ich napisaniu pradziadek popełnił honorowe samobójstwo. Został oskarżony o sprzeniewierzenie pułkowych pieniędzy, choć tego nie zrobił. Był człowiekiem głębokiej wiary. Specjalnie pojechał z Siedlec do Częstochowy, tam wynajął pokój w hotelu, poszedł na Jasną Górę, modlił się tam dwa dni, po czym wrócił do hotelu i strzelił sobie w głowę. Z jego wspomnień z wojny

rosyjsko-japońskiej wyłania się obraz ciepłego, prawego człowieka,

martwiącego się o swoje dzieci, a jednocześnie troszczącego się o żołnierzy.

Krytycznym okiem obserwował stosunki panujące w rosyjskiej armii. Pisał o

oficerach, którzy przepijali żołd swoich żołnierzy. Uskarżał się na żywność,

która do pułków docierała spleśniała. W związku z tym, konstruował w

jednostkach piece do wypieku własnego chleba. Ich budowy mógł się nauczyć w

Azji Środkowej.

Leon Barszczewski pochowany został na cmentarzu w Częstochowie, a ty sprowadziłeś jego szczątki do Warszawy, do grobu rodzinnego na Starych Powązkach.

- W połowie lat 80. zacząłem jeździć do Częstochowy na jego grób. Z naszej

rodziny nikt już go nie odwiedzał. Od kuzynów dowiedziałem się tylko, że

cmentarz leży niedaleko torów, a tak właśnie położony jest Cmentarz na Kulach.

Jak tam po raz pierwszy pojechałem, nie wiedziałem, w którym miejscu leży

pradziadek. Podszedłem do starszego pana sprzedającego znicze, który przez 30

lat był tam grabarzem. Wskazał mi kwaterę samobójców: od wejścia w lewo,

przy murze. Przy samej alejce leżał wielki głaz z wykutym nazwiskiem

Barszczewskiego. W zarządzie cmentarza chciałem zapłacić za grób, ale

usłyszałem, że nie wolno, bo za to miejsce nikt nie płacił przez 60 lat, a ja nie

jestem mieszkańcem Częstochowy. Uczuliłem mieszkającą w tym mieście

ciotkę ze strony mamy, żeby tam chodziła we Wszystkich Świętych. Nagle

jesienią 1993 r. zadzwoniła ciotka: "Ukradli ci nagrobek". Zniknął dwutonowy

głaz. Zarząd cmentarza twierdził, że nie wie, co się mogło stać. Po roku, czy

dwóch wybuchł skandal: ktoś się włamał do zarządu i spalił księgi cmentarne.

Postanowiłem zabrać stamtąd kości pradziadka. Nikt mnie nie pytał, co z nimi

zrobię. Wyraźnie się cieszyli, że będą mieli wolne miejsce na następny

pochówek.

Rok 2010 prywatnie ogłosiłeś Rokiem Leona Barszczewskiego. Powstały wtedy trzy kolejne wersje wystawy o twoim pradziadku.

- Kiedy w 2004 r. powstała pierwsza moja profesjonalna wystawa, ja byłem

zupełnym naturszczykiem. Nie wiedziałem, jak to funkcjonuje. Po prezentacji w

Łazienkach, nie było wiadomo, co z tymi 40 planszami dalej robić. Wpadłem na

pomysł, żeby z wystawą zapoznać inne muzea. Kupiłem katalog muzeów w

Polsce, zaznaczyłem w nim 40 instytucji i wysłałem do nich listy przewodnie, że

mam taką wystawę. Do listów dodałem katalogi wydane sumptem rodziny.

Dostałem tylko pięć-sześć odpowiedzi. W większości odmownych. Po

pokazaniu wystawy w spichlerzu w Płocku w 2007 r., powtórzyłem manewr z

rozsyłaniem do muzeów listów i katalogów. Odpowiedziało jeszcze mniej niż

poprzednio. Ale ja jestem cierpliwy. Czasem przez kilka lat namawiam któreś

muzeum, aż przyjmie wystawę. W przypadającą w 2010 r. setną rocznicę

śmierci Barszczewskiego Stowarzyszenie "Wspólnota Polska" zamówiła w

agencji reklamowej nową wersję wystawy. Składa się z 30 plansz z PCV z

komputerowym nadrukiem. Mimo, że jest ich mniej niż w poprzedniej wersji,

udało się umieścić na nich więcej zdjęć, duży biogram i dużo cytatów. Powstały

też dwie inne wystawy o Leonie Barszczewskim. Jedną przygotowało Muzeum

Regionalne w Siedlcach, drugą Muzeum Małego Miasta w Bieżuniu. Zdarzało

się, że w tym samym czasie, choć w różnych miastach, pokazywane były

równolegle cztery wystawy o Leonie Barszczewskim.

Leon Barszczewski stał się dla ciebie chyba kimś więcej niż pradziadkiem.

- Zaprzyjaźniłem się z nim, czytając jego dziennik z wojny rosyjsko-japońskiej i inne wspomnienia. Brakowało mi takiego przyjaciela, z którym można się podzielić wewnętrznymi problemami. On się dzielił ze mną, a ja z nim. To tak jak w psychoterapii grupowej: gdy inni opowiadają ci o swoich problemach, twoje stają się jakby mniejsze. W latach 2003-2005 miałem w życiu ciężki czas. Wtedy czytanie pamiętników - z jednej strony Leona Barszczewskiego, z drugiej bardzo emocjonalnych Elżbiety Barszczewskiej, które dostałem po śmierci jej syna Julka Wyrzykowskiego, bardzo mi pomogło. Oboje przyszli do mnie wtedy, kiedy ich najbardziej potrzebowałem.

NAJWAŻNIEJSZY CZŁOWIEK W MOIM ŻYCIU

Autorom opowieści, które będą podobały się nam najbardziej - zaoferujemy pomoc dziennikarzy "Dużego Formatu" w przygotowaniu tekstów do druku. Najlepsze opublikujemy.

W nowym roku nasi mistrzowie Mariusz Szczygieł, Michał Nogaś i Włodzimierz Nowak zapraszają na warsztaty Akademii do 12 miast w Polsce. Będziemy uczyć, jak dobrze opisać Waszego bohatera.

Do Akademii będziemy powracać w "Dużym Formacie", a szczegóły znaleźć można w naszym serwisie Akademia Opowieści.

 

Termin nadsyłania prac: od 12 stycznia do 31 marca 2017 roku.

W Akademii Opowieści:

Przykuj mnie! Opowieścią. Śmigulec pyta, jak pisać o najważniejszym człowieku w życiu

Tomasz Pietrasiewicz: 43 tys. Żydów mieszkało w Lublinie w 1939. O każdym chcemy coś napisać

Nasi autorzy przedstawiają swoich mistrzów małych opowieści: Amos Oz (Michał Nogaś) , Truman Capote (Katarzyna Surmiak-Domańska) , Franz Kafka (Krzysztof Varga) , Antoni Czechow (Lidia Ostałowska), Kurt Vonnegut (Wojciech Orliński) , Michał Zoszczenko (Magdalena Grzebałkowska)

Komentarze