Apel Smoleński zaczyna się wyrywać spod kontroli i żyć własnym życiem. Ofiary wypadku lotniczego zostają wspomniane, gdzie tylko się da - nieważne, czy to rocznica strajku, wywózki do obozu czy powstania. Nazwiska ludzi, którzy zginęli niedawno, powoli zastępują nazwiska tych, którzy stracili życie siedemdziesiąt, sześćdziesiąt czy prawie osiemdziesiąt lat temu.
Powoli trudno odróżnić, o kogo chodzi, ofiary hitlerowskich prześladowań w drodze do obozu przepuszczają pana prezydenta i prezydentową, w powstaniu walczy kilku ministrów, w poznańskim Czerwcu biorą udział członkowie Kancelarii Prezydenta. Nazwiska się mieszają, zdarzenia zestawione ze sobą sprawiają, że robi się coraz dziwniej.
Cierpienie ludzi walczących za ojczyznę, prześladowanych czy pragnących lepszego życia pojawia się nagle obok wypadku i tragedii tak innego pochodzenia, że trudno cokolwiek powiedzieć. Ale nazwiska się czyta i wydaje się, że czytać się je będzie tak długo, aż zleją się w jedno, aż wrosną w ten krajobraz kolejnych obchodów na zawsze.
Już dawno wszyscy zapomną dlaczego, kto i jak. Może zostaną niedługo już tylko te nazwiska z samolotu, wyczytywane trochę magicznie na ślubach, chrzcinach i pogrzebach, niczym gusła odstraszające złe duchy i demony przeszłości.
Tak moi drodzy, Apel Smoleński stał się w ostatnich miesiącach przedziwną magiczną formułą, która przepisuje całą historię i ogranicza jej ofiary do tych kilkudziesięciu nazwisk. Przedziwna to rzecz taki Apel. Raz spuszczony ze smyczy może jeszcze długo żyć. Aż w końcu zacznie się odczytywać sam.
Katarzyna Czajka pisze bloga Zwierz Popkulturalny
Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie
Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.
Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze