Boże Narodzenie. Stoimy w siedem osób na Lichtenbergu [jeden z dworców we wschodnim Berlinie], widać, że tłok będzie nieprawdopodobny. Podstawiają Gedanię, jeden z nas, dobrze ustawiony, wskakuje jako jeden z pierwszych do wagonu i zajmuje cały przedział. Czekamy, żeby wsiąść, ale ludzie tak walczą przy wejściu, że w rezultacie prawie nikt wsiąść nie może. No to ja proponuję, żebyśmy najpierw podali nasze bagaże przez okno. Zrobione, minuty mijają, a walka wciąż trwa. No to mówię: "Wchodzimy przez okno, bo inaczej zostaniemy!". (...) W połowie akcji podchodzi jakaś pani i prosi: "Pomóżcie mi też przez to okno, muszę być jutro w pracy!". (...) Wreszcie jedziemy, dwie godziny jazdy plus godzina trzepania, Szczecin Główny - tak wspominał podróże między NRD a Polską w połowie lat 80. polski student uczelni technicznej w Ilmenau k. Erfurtu.
Pociąg Gedania powszechnie nazywano "Przemytnikiem", bo większość pasażerów jechała objuczona torbami z towarem na handel. Enerdowcom Polacy sprzedawali kupowane na warszawskim bazarze Różyckiego lub w peweksach dżinsowe i skórzane kurtki, a kupowali od nich m.in. roboty kuchenne, pościel, bieliznę, zabawki, buty i rodzynki. Para salamandrów kosztowała 200 enerdowskich marek (jedna czwarta pensji po obu stronach granicy), ale na bazarze w Polsce szły z dwukrotną przebitką. Wprawdzie czasem na granicy celnicy konfiskowali pasażerom nawet cały towar, ale na wyprawach za Odrę i tak zarabiało się znacznie więcej niż na etacie.
Do połowy lat 60. Polacy prawie w ogóle nie znali NRD, bo jeździli tam znacznie rzadziej niż do innych krajów bloku wschodniego. Gdy jednak we wschodnich Niemczech zaczęło brakować rąk do pracy, oba państwa zawarły międzyresortowe porozumienia i polscy robotnicy znaleźli zatrudnienie za Odrą. Płacono im według najniższych stawek, ale nie narzekali, bo szybko się zorientowali, że w miejscowych sklepach kupią rzeczy, o których w Polsce można tylko pomarzyć: damska bielizna i elektronarzędzia liczyły się bardziej niż pensja.
W 1970 r. do NRD wyjechało 92 tys. Polaków, w następnym - już 124 tys., ale przełomowy okazał się kolejny rok, gdy do przekraczania granicy zachodniej wystarczał już tylko dowód osobisty. Miało to na celu, jak rytualnie zapewniały władze obu krajów w zawartej 25 listopada 1971 r. umowie: "dalsze pogłębianie przyjacielskich i braterskich stosunków".
W rzeczywistości rządząca w NRD ekipa Ericha Honeckera obawiała się, że po podpisaniu w 1970 r. przez Polskę i RFN układu o normalizacji stosunków i uznaniu granicy na Odrze i Nysie Bonn i Warszawa zaczną się dogadywać ponad jej głowami także w innych kwestiach. Władze w Warszawie liczyły też na to, że dzięki prywatnemu importowi z NRD nastąpi zapełnienie luk na rynku deficytowych towarów. Nastąpi to szybciej niż na drodze oficjalnego importu, a rząd nie wyda na to nawet feniga.
Nie wszystkim się to jednak podobało, mieszkańcy przygranicznych miast obawiali się masowego najazdu Niemców na i tak nie najlepiej zaopatrzone polskie sklepy. Narzekali też drobni wytwórcy - według dziennikarza branżowego pisma "Rynek i Usługi" rząd, zamiast popierać prywatny import, powinien pomóc rodzimej produkcji: To lekceważenie rzemiosła i usług. Czy jest bowiem sens, by rzemieślnicy spod Białegostoku czy Rzeszowszczyzny taszczyli z Berlina, Lipska czy Drezna imadła, wiertła itp. przedmioty? Wystarczy, że chłopi z niemal całej Polski wywożą z Berlina kosy, bo u nas zaniechano ich produkcji - argumentował autor artykułu.
Również do masowych wizyt Niemców władze pogranicznych miejscowości odnosiły się chłodno, uważając, że są przedwczesne, bo od zakończenia II wojny światowej upłynęło zbyt mało czasu. Wszystkich cieszy przyjaźń z NRD i otwarcie granic dla wzajemnych odwiedzin, ale czy konieczne są niemieckie napisy informacyjne na polskich drogowskazach czy budynkach? Tak długo czekaliśmy na zamazanie niemieckich wyrazów na polskiej ziemi - pisał w liście do telewizji pewien obywatel.
Mieszkańcy Zgorzelca, Słubic czy Kostrzyna szybko się zorientowali, że zamiast do Poznania na zakupy mogą jeździć do Drezna albo Berlina, gdzie jest nie tylko bliżej, ale jeszcze w sklepach jest znacznie więcej towarów. Niektórych produktów, np. robotów kuchennych, tosterów czy opiekaczy, Polacy wcześniej prawie nie znali, a inne, np. odkurzacze, okazywały się po prostu lepsze od krajowych - lżejsze i łatwiejsze w obsłudze. Renomą cieszyły się enerdowskie elektronarzędzia, aparaty fotograficzne i motorowery simsony przewożone zwykle przez granicę w wagonach bagażowych, choć zdarzali się i tacy, którzy wsiadali na nie zaraz po wyjściu ze sklepu i ruszali do Polski.
Po otwarciu granicy z NRD polskim sklepom z artykułami przemysłowymi, które latami upychały klientom wszystko, jak leci, spadły obroty, a niektóre w miejscowościach położonych blisko granicy zostały nawet zamknięte. W pierwszych miesiącach zakupy w NRD nie nabrały jeszcze charakteru hurtowego, ale kiedy Polacy już dokładnie rozpoznali rynek, zaczęli masowo wykupywać towary. W marcu 1972 r. we Frankfurcie nad Odrą nabyli dwa razy więcej artykułów przemysłowych niż miejscowi i do cna - jak lokalne władze donosiły do Berlina - ogołocili półki sklepów. Część obywateli PRL wykorzystuje możliwość podróży bezwizowych w celu zrobienia zakupów przekraczających znacznie potrzeby osobiste i odznaczających się wyraźnie spekulacyjnym charakterem - raportowała Stasi.
Na Polaków patrzono więc w NRD coraz mniej chętnie, w sklepach dochodziło do pyskówek, a ekspedientki narzekały na klientów zza Odry, którzy robią bałagan i niechlujnie obchodzą się z towarem. Głośno protestowali pracownicy fabryk i biur, bo kiedy po południu szli na zakupy, znajdowali w sklepach puste półki. Niemcy oburzali się na "polską bezczelność", jako że często nabywcy po zakupie towaru po oficjalnej cenie już pod sklepem oferowali go z wielokrotnym przebiciem.
Żeby temu zaradzić, enerdowcy tworzyli specjalne komisje społeczne wszczynające alarmy, gdy ktoś kupował podejrzanie dużo artykułów. Niewiele to pomagało, bo przyjeżdżający w grupach zorganizowanych Polacy kupione pojedyncze towary pakowali do bagażników zaparkowanych w pobliżu samochodów lub autokarów i ponownie ustawiali się w kolejkach. Rozchwytywane przez Polaków wózki dziecięce w niektórych sklepach chowano na zapleczu, by nie rzucały się w oczy na wystawie. A na ladach pojawiały się tabliczki z napisem: "Tylko dla Niemców", ale po polsku, żeby nie kojarzyły się z okupacyjnymi tabliczkami: "Nur für Deutsche".
Cały artykuł w poniedziałkowej "Ale Historii", dodatku do "Gazety Wyborczej". W tym samym numerze z okazji ćwierćwiecza polsko-niemieckiego traktatu o dobrym sąsiedztwie artykuły o polskim i niemieckim piłkarzu Erneście Wilimowskim, dochodzeniu do układu PRL-RFN z grudnia 1970 r., pomocy Niemców dla Polaków w ponurej dla nas dekadzie lat 80. Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie
Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.
Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny