Ewa Puszczyńska - anglistka, producentka filmowa. Od 1995 r. związana z firmą producencką Opus Film. Specjalizuje się w koprodukcjach międzynarodowych. Pracowała przy takich filmach, jak: "Kongres" Ariego Folmana, "Lekcje pana Kuki" Dariusza Gajewskiego, "Masz na imię Justin" Franco de Peni. Produkowała "Idę" Pawła Pawlikowskiego, pierwszy polski film, który oprócz Europejskiej Nagrody Filmowej i nagrody BAFTA dostał Oscara za film nieanglojęzyczny
Natychmiast, bo od razu wróciłam do pracy. Pobyt w Los Angeles wykorzystaliśmy też biznesowo, przywieźliśmy ze sobą jeden projekt, na razie objęty klauzulą poufności, ale to byłby kręcony w Polsce film z topową amerykańską i europejską obsadą. W Stanach spotkałam się też z Robertem Schwentkem, niemieckim reżyserem od lat robiącym filmy za oceanem, widzowie pewnie znają jego "RED" czy "Plan lotu" z Jodie Foster. Przygotowujemy z nim film "Hauptmann", którego akcja dzieje się na terenie Niemiec w marcu 1945 roku. Bohaterem jest dezerter z wojska, który wskutek splotu pewnych zdarzeń z ofiary zamienia się w kata. To bardzo artystyczny projekt, którego produkcję przewidujemy na 2016 rok. W tej chwili pracuję też nad "Listami miłosnymi" - adaptacją prozy Marii Nurowskiej, zależy mi na tym, by ten film wyreżyserowała kobieta, i właśnie teraz jesteśmy na etapie negocjacji z reżyserką. Zajmuję się też debiutem izraelskiego reżysera, mam apetyt na pewien gruziński projekt.
Nie teraz, choć Oscary były bardzo pochłaniające energetycznie.
Czerwony dywan miał reżysera, wszystko było perfekcyjnie zorganizowane, zaplanowane, ale muszę przyznać, że jechałam tam z rezerwą. Mój znajomy izraelski producent, którego film "Paradise Now" był kilka lat temu nominowany do Oscara, opowiadał mi, jak maszerował po czerwonym dywanie z ekipą filmu. "Byliśmy tacy szczęśliwi, tacy dumni, tłumy fotoreporterów, flesze, wszystko to oszałamiające i jak ze snu. Wszyscy coś do nas krzyczeli, byliśmy przekonani, że chodzi o to, żebyśmy popatrzyli w ich kierunku. Aż w końcu z tej wrzawy przebiło się to, co do nas mówią. Krzyczeli: "Move on!" - ruszajcie się. Chcieli, żebyśmy jak najszybciej zeszli z tego dywanu, by zrobić miejsce dla ich hollywoodzkich gwiazd. Wtedy uświadomiłem sobie, że nikogo tam nie obchodzą nieanglojęzyczne filmy" - mówił mi. Nam się nic takiego przykrego na Oscarach nie zdarzyło. Przeciwnie, było przyjemnie. Choć podtrzymuję to, co mówiłam, zanim wyjechałam: Oscar jest tylko wisienką na torcie "Idy". I bez wisienki ten tort był już całkiem spory i bardzo smakowity.
Liczyłam na 40-50 tys. widzów w kinach, dziś jest ich dwa razy więcej, do tego pół miliona we Francji i 400 tys. w USA. To niejedyny przypadek takich dysproporcji między zainteresowaniem widzów u nas a za granicą. Film "Z odzysku" Sławomira Fabickiego był pokazywany w sekcji Un Certain Regard na festiwalu w Cannes. Wywołał tam wielką dyskusję i dostał nagrodę jury ekumenicznego. W Polsce tymczasem poszło na niego 7 tys. osób.
Paweł ma taki styl, że najchętniej pracowałby na podstawie 20 stron zapisków historii, która ma się wydarzyć w filmie. W polskim systemie to niemożliwe, bo aby uzyskać dofinansowanie filmu, trzeba mieć napisany cały scenariusz, na jego podstawie zrobiony budżet, rozpisane dni zdjęciowe i kalendarz produkcji. Dla "Idy" więc musiałam znaleźć złoty środek między wymaganiami produkcji a sposobem pracy reżysera. Od razu wiedziałam, że ten film nie będzie zadaniem do wykonania, tylko procesem, że muszę być przygotowana na zmiany, na to, że scenariusz będzie ewoluował w trakcie powstawania filmu.
Całą rozmowę czytaj jutro w "Wysokich Obcasach"
Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie
Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.
Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny