''Karaka, karaka, karaka!". W Wenezueli nie ma rozkładów jazdy autobusów. Żeby dojechać do Caracas, nasłuchiwać trzeba naganiacza. A potem słuchać salsy i reggaetonu na pełny regulator, którymi częstuje DJ kierowca. Piosenki o miłości, tęsknocie, seksie i zdradzie, ale też o rewolucji, a nawet prawach transwestytów. W Wenezueli muzyki słucha się razem. Salsa i reggaeton walczą o uszy mieszkańców slumsów Wenezueli z Beethovenem. Dzieci z futerałami na skrzypce przemykają po wąskich uliczkach na wzgórzach Caracas; wśród małych domków wybudowanych bez pozwolenia, z zakratowanymi oknami bez szyb i pojemnikami na deszczówkę na dachach. To miejscy partyzanci muzyczni. I choć Wenezuela kojarzy się przede wszystkim z Hugonem Chavezem, ojczyzną sześciu Miss Świata i sztucznym biustem, to według Simona Rattle'a, dyrygenta Filharmoników Berlińskich, do Wenezueli należy przyszłość muzyki klasycznej.
Wszystkie komentarze