Kiedy w 1981 r. mój narzeczony (późniejszy i aktualny mąż) oraz ja poszliśmy zapisać go na kandydata na członka do spółdzielni mieszkaniowej, bo po wielu latach zamknięcia zapisów, władza kazała spółdzielniom te zapisy wznowić, pani za biurkiem wygłosiła pretensję, że mój narzeczony jest kawalerem, a chce dostać M-3, czyli ok. 40 mkw., dwa pokoje dla małżeństwa z 1 dzieckiem. Odpowiedziałam tej pani, że zanim przydzielą nam to mieszkanie, będziemy mieli wnuki, bo kolejka była na 40 lat (liczba chętnych podzielona przez liczbę mieszkań oddawanych rocznie do użytku). Nigdy zresztą tego mieszkania nie dostaliśmy, bo parę lat później umarła moja mama i mogliśmy z dzieckiem, które już mieliśmy, wprowadzić się do 37-metrowego lokalu po niej.
Po co to piszę? Żebyście zrozumieli, że problemy mieszkaniowe były zawsze i żadna władza sobie z nimi nie poradziła. I pewnie jeszcze długo sobie nie poradzi. Liczcie więc na siebie.
@jama50 Masz rację, choć jednak ok. 40-metrowe mieszkanie, kupione w latach 90. i na przełomie wieków dawało się spłacić, przy średnich zarobkach, w 10-20 lat (i to z uwzględnieniem skoku cen franka i dolara po 2007 r.). Obecnie to brzmi jak opowieści z mchu i paproci. Bowiem w miastach w grę wchodzi nie np. 80-150 tys. zł do spłaty, jak wtedy, nie licząc odsetek (ta ostatnia kwota to ówczesne ceny z dobrej dzielnicy w Warszawie, ale nie te najwyższe), tylko 240-700 tys., a zarobki (poza minimalnymi) aż 4-5 razy nie poskoczyły, no i odsetki kredytowe od wyższych sum też są, siłą rzeczy, wyższe, w ujęciu kwotowym.
od 1972 roku byłam członkiem spółdzielni. Wpłaciłam na M 2, byłam wówczas singielką(w tamtych czasach panną). potem wyszłam za mąż, wzięłam pożyczkę na 5 lat z Kasy Mieszkaniowej firmy, w której pracowałam i dopłaciłam spółdzielni na M-4. To był rok 1979. W późniejszych latach członkowie, z pełnym i niepełnym wkładem mieszkaniowym (około 10 % wartości całego mieszkania wg ówczesnych cen) zostali "zamrożeni" w większych jednostkach, zwanych wojewódzkimi. To już były lata 80., a po roku 1996 członkowie spółdzielni, którzy korzystali z funduszy Zakładowych Kas Mieszkaniowych (one się nazywały w różnych formach podobnie, ze słowem Mieszkanie w tytule) mogli je wypłacić (jeśli je w swoich firmach spłacili) i przeznaczyć na już nie pamiętam co. W każdym razie pożyczka, którą w pracy spłacałam pięć lat, w momencie, gdy mogłam o niej zdecydować, co z tymi pieniędzmi zrobić, miała wartość .... trzech kostek masła po 10.500 zł. Spłakałam się wówczas.... Mieszkanie musiałam kupić sobie sama, bo wszelkie komisje spółdzielcze widziały tylko metry kwadratowe, a ja miałam ściany do 2,5 m zawilgocone, mokre. Niby 60 m kw. na pięć osób, ale wszystkie meble odsunięte od ścian, dzieci wciąż chorujące. Do dziś sama mam RZS, właśnie z tego powodu.... Kupiłam mieszkanie na rynku wtórnym, pracowałam kilka lat po 16 godzin dziennie, pieniądze z książeczki mieszkaniowej, którą miałam to była równowartość 5 m kw. mieszkania. Książeczki, które służyły oszczędzaniu na samochody były lepiej potraktowane, niż te, w których chodziło o dach nad głową. Tak, wiem, że byli inni, którzy na 5 osób w rodzinie mieli tylko 20 m pokoju z niewielką kuchnią.
Polityka mieszkaniowa była problemem cały powojenny czas, przed wojną tez tylko ci, którzy byli zamożni, mogli wynająć mieszkanie, jakie chcieli, pozostali mieszkali w suterenach, w ciemnych, zimnych pokojach.
Nie jest łatwo ten problem rozwiązać...Chyba opodatkowując podatkiem od nieruchomości drugie, trzecie i następne mieszkanie jednego właściciela i nowelizację prawa lokatorskiego, w którym niepłacący lokator nie ma większych praw, niż właściciel nieruchomości...
Wszystkie komentarze
Po co to piszę? Żebyście zrozumieli, że problemy mieszkaniowe były zawsze i żadna władza sobie z nimi nie poradziła. I pewnie jeszcze długo sobie nie poradzi. Liczcie więc na siebie.
Masz rację, choć jednak ok. 40-metrowe mieszkanie, kupione w latach 90. i na przełomie wieków dawało się spłacić, przy średnich zarobkach, w 10-20 lat (i to z uwzględnieniem skoku cen franka i dolara po 2007 r.). Obecnie to brzmi jak opowieści z mchu i paproci. Bowiem w miastach w grę wchodzi nie np. 80-150 tys. zł do spłaty, jak wtedy, nie licząc odsetek (ta ostatnia kwota to ówczesne ceny z dobrej dzielnicy w Warszawie, ale nie te najwyższe), tylko 240-700 tys., a zarobki (poza minimalnymi) aż 4-5 razy nie poskoczyły, no i odsetki kredytowe od wyższych sum też są, siłą rzeczy, wyższe, w ujęciu kwotowym.
Mimo to sytuacja, w której cała sprawa sprowadza się do pieniędzy jest o wiele zdrowsza od przydziałów deficytowych towarów na niejasnych zasadach.
I to jest najlepsze podsumowanie.
Zakładając, że te wnuki w ogóle będą...
Mieszkanie musiałam kupić sobie sama, bo wszelkie komisje spółdzielcze widziały tylko metry kwadratowe, a ja miałam ściany do 2,5 m zawilgocone, mokre. Niby 60 m kw. na pięć osób, ale wszystkie meble odsunięte od ścian, dzieci wciąż chorujące. Do dziś sama mam RZS, właśnie z tego powodu....
Kupiłam mieszkanie na rynku wtórnym, pracowałam kilka lat po 16 godzin dziennie, pieniądze z książeczki mieszkaniowej, którą miałam to była równowartość 5 m kw. mieszkania.
Książeczki, które służyły oszczędzaniu na samochody były lepiej potraktowane, niż te, w których chodziło o dach nad głową. Tak, wiem, że byli inni, którzy na 5 osób w rodzinie mieli tylko 20 m pokoju z niewielką kuchnią.
Polityka mieszkaniowa była problemem cały powojenny czas, przed wojną tez tylko ci, którzy byli zamożni, mogli wynająć mieszkanie, jakie chcieli, pozostali mieszkali w suterenach, w ciemnych, zimnych pokojach.
Nie jest łatwo ten problem rozwiązać...Chyba opodatkowując podatkiem od nieruchomości drugie, trzecie i następne mieszkanie jednego właściciela i nowelizację prawa lokatorskiego, w którym niepłacący lokator nie ma większych praw, niż właściciel nieruchomości...