Krótki życiorys Józefa Marcinkiewicza obrósł legendami – opowiadano, że pochodził z ubogiej chłopskiej rodziny, na maturze miał z matematyki zaledwie trzy plus i właściwie nie chciał się nią zajmować, gdyż pociągała go literatura. Wyprowadzał z równowagi profesorów, bo jako student poprawiał ich na wykładach. Siał grozę wśród studentów, bo jako asystent złośliwie wytykał im ignorancję i wpadał z jej powodu w gniew. Robił przykrość koleżankom, bo zajęty problemem matematycznym potrafił wyjść z kina w połowie filmu. Po prostu genialny ekscentryk.
Marcinkiewiczowie nie byli ubodzy, przedsiębiorczy ojciec zarobił na 40-hektarowe gospodarstwo w podlaskiej kolonii Cimoszka koło Sokółki i wybudował dom, który przypominał bardziej dworek szlachecki niż chłopską chatę, kupował książki. Przed wkroczeniem Rosjan w 1939 r. wywiózł do sąsiadów dwie furmanki woluminów. Z piątki dzieci tylko najstarszy syn nie otrzymał wykształcenia – miał zostać na roli – pozostałe poszły na wyższe uczelnie.
Przedostatni, Józef, rocznik 1910, uchodził za wyjątkowo zdolnego (i bardzo nerwowego, więc lekarz zakazał surowemu ojcu bić go pasem, jak wspominał brat Mieczysław), jako uczeń gimnazjum zarabiał korepetycjami z matematyki ponad 300 zł miesięcznie, czyli dobrą pensję nauczycielską, a dyrektor szkoły chciał, żeby po maturze choć kilka lat popracował jako gimnazjalny matematyk. Ale ponieważ świadectwo maturalne zaginęło, więc kwestii prawdziwości anegdoty o trójkowej ocenie, bardzo smakowitej w życiorysie wybitnego uczonego, nie zdołamy rozstrzygnąć.
Co do ekscentryczności – zdania kolegów i mistrzów są podzielone; co do genialności – wszyscy znający się na matematyce są zgodni. Geniusz i już. Przez Uniwersytet Stefana Batorego w Wilnie przeszedł jak burza, został docentem w wieku 27 lat, jako najmłodszy na tym stanowisku na uczelni. Poznań ofiarował mu katedrę matematyki, a kolejne prace naukowe odbijały się w świecie matematycznym głośnym echem.
Byłem jego profesorem na uniwersytecie wileńskim, wprowadziłem go do pracy badawczej w matematyce, zainteresowałem zagadnieniami, które wówczas mnie bardzo obchodziły... lecz jego rozwój naukowy był tak szybki, a oryginalność pomysłów tak wielka, że w niektórych działach mojej własnej specjalności mogę się tylko uważać za jego ucznia i kontynuatora – pisał o Marcinkiewiczu Antoni Zygmund. Młodego matematyka zajmowały m.in. funkcje zmiennej rzeczywistej, szeregi trygonometryczne, interpolacja i teoria wielomianów trygonometrycznych, operacje funkcyjne, szeregi ortogonalne, funkcje zmiennej zespolonej i rachunek prawdopodobieństwa.
Prof. Zygmund przeniósł się do Wilna z Warszawy w 1930 r., czyli w tym samym czasie, gdy Marcinkiewicz zaczynał studia. Obsada wileńskich katedr matematycznych była mocna – oprócz Zygmunda wykładali także bardzo utalentowany Juliusz Rudnicki (transfer z Politechniki Warszawskiej) oraz Stefan Kempisty, też z Warszawy. Szybko się poznali na Marcinkiewiczu.
Stanisław Kolankowski, który z Marcinkiewiczem chodził na wykłady, zachwycał się jego intuicją matematyczną, która pozwalała mu przewidywać rezultat jakiegoś procesu matematycznego nawet przy pominięciu żmudnej drogi rozumowania. Bardzo często podczas rozwiązywania zadania Marcinkiewicz od razu podawał wyniki, a rozumowanie i dowody dorabiał później, na poczekaniu – wspominał Kolankowski.
Ziutek – jak nazywała go rodzina i koledzy – siedział oparty łokciami o pulpit, od czasu do czasu kwitując pomrukiem dezaprobaty tok rozumowania wykładowcy, bo przecież można to było przedstawić prościej!
Albo wstawał i bezczelnie ścierał rozwiązanie, zostawiając tylko wynik, a następnie dopisywał swój wywód. Co nie znaczy, że lekceważył swoich mistrzów. O Rudnickim mówił, że „jest jedynym człowiekiem, który może objąć całość matematyki, bo nigdy nie wiadomo, co on wie”, a Kempistego, uważanego przez innych studentów za antytalent dydaktyczny (wymagany przez niego materiał opanowywali ze skryptu, który sami opracowali), cenił za... klarowne wykłady. Młodszemu koledze z wydziału, Leonowi Jeśmanowiczowi, powtarzał wielokrotnie: „Jedyna rzecz, którą dobrze opanowałem, to teoria funkcji zmiennej rzeczywistej”. Dzięki Kempistemu, rzecz jasna.
Największy wpływ wywarł jednak na niego Antoni Zygmund. Miał 30 lat, był najmłodszym profesorem na Wydziale Matematyczno-Przyrodniczym USB i od razu zwrócił uwagę na Marcinkiewicza. Bardzo chciał, żeby utalentowany student chodził na jego wykład z teorii szeregów trygonometrycznych, ale Marcinkiewicz był dopiero na drugim roku i ze względu na sztywny program musiałby wystąpić o pozwolenie do Zygmunda. Bardzo mi zależało na tym, żeby to zrobił, ale nie miałem odwagi mu tego zaproponować – wspominał Zygmund.
Marcinkiewicz zgłosił się sam, a prace naukowe, które później prowadzili wspólnie, są najlepszym dowodem ich porozumienia.
Nie polubił za to zajęć ze studentami. Gdy był asystentem, często uważał je za marnowanie czasu i zdrowia, studentów oblewał seryjnie na ćwiczeniach, a ich ignorancja wywoływała u niego wybuchy złości i złośliwości. Mocno odstawał od swoich troszkę tylko młodszych uczniów.
Anegdota głosi, że Zygmund przedstawił na seminarium twierdzenie, ale studenci nie byli w stanie udowodnić jego prawdziwości lub fałszu. Profesor zarządził więc głosowanie i studenci większością głosów uznali je za fałszywe. Kilka tygodni później Marcinkiewicz przyniósł dowód na jego prawdziwość. „Oto do czego prowadzi demokracja” – skomentował prof. Zygmund.
Przystojny, z dużym poczuciem humoru, nie prowadził życia ascety. Dużo czytał, bywał na wieczorkach literackich, pisywał wiersze, interesował się malarstwem. Wakacje poświęcał na naukę języków obcych, znał biegle angielski, francuski i włoski.
Lubił tańczyć, dobrze grał w brydża i szachy, chętnie chodził do kina i teatru, można go było spotkać w winiarni Pod Okrętem. Był niezłym pływakiem i narciarzem, zimą szusował na wzgórzach Belmontu i Rowów Sapieżyńskich, dbał o wygląd. Ale szczęścia w miłości nie miał. Zakochał się w młodszej o cztery lata koleżance ze studiów Wandzie Onoszko, jednak ona wybrała czarującego studenta fizyki.
Po obronie doktoratu został wysłany do Lwowa, na Uniwersytet Jana Kazimierza. Zatrudniono go jako młodszego asystenta, miał okazję poznać genialnych członków lwowskiej szkoły matematycznej, m.in. Stefana Banacha, Hugona Steinhausa, Juliusza Pawła Schaudera i Stefana Kaczmarza. Z Schauderem i Kaczmarzem blisko współpracował, lwowscy matematycy mieli duży wpływ na jego rozwój naukowy. Dzięki Schauderowi wydał rozprawę o multiplikatorach szeregów Fouriera, dość często cytowaną w literaturze, a z Kaczmarzem opublikował kilka prac o szeregach ortogonalnych.
Bywał w słynnej kawiarni Szkocka, gdzie lwowscy geniusze jedli, pili, palili i debatowali. Twierdzenia, które przeszły do historii matematyki, nie były wysiedziane przy biurku, wypracowane w ciągu wielu tygodni mozolnych obliczeń, tylko pojawiały się nagle, zapisywane najpierw na marmurowym blacie stolika, a potem w zeszycie w kratkę, znanym jako Księga Szkocka. Marcinkiewicz też wpisał się do Księgi, proponując problem dotyczący jednoznaczności rozwiązania pewnego równania funkcyjnego. I chyba mu się to spodobało, bo próbował zaszczepić kawiarniane debaty w Wilnie.
Nie wyszło. Sam brałem udział w kilku eskapadach do cukierni Rudnickiego (nie mieszać z Juliuszem Rudnickim, matematykiem), przysłuchiwałem się rozmowom na tematy matematyczne, lecz jednocześnie czułem, że czegoś tu brak, może tej kropli alkoholu, a może stolików z marmurowym blatem – wspominał Leon Jeśmanowicz.
Wrócił więc docent Marcinkiewicz do pokoju na ul. Zamkowej, z tablicą i wygodnym tapczanem, gdzie mógł dyskutować lub egzaminować na leżąco.
Tuż przed wojną wyjechał na stypendium naukowe do Paryża, a potem do Londynu. W Paryżu czuję się doskonale. Matematycy miejscowi tacy sobie, ale wielu jest etranżerów [cudzoziemców] i można o wielu rzeczach porozmawiać. Poza tym jest się wolnym od zajęć – pisał w liście do prof. Władysława Orlicza z Poznania. Jak twierdziła po latach prof. Irena Sławińska, która studiowała wtedy na Sorbonie, w wolnym czasie razem oglądali miasto. Zaprzyjaźnili się i być może zostaliby małżeństwem, ale Marcinkiewicz wyjechał do Londynu, a potem przyszła wojna.
Nie musiał wracać do Polski, ale chciał „stanąć w potrzebie”. Wanda Onoszko w lipcu 1939 r. wysłała do Londynu list z gratulacjami, bo dowiedziała się, że Uniwersytet Poznański daje mu katedrę. Odpisał: Najchętniej wróciłbym na stałe do Wilna, lecz najprawdopodobniej czekają mnie po przyjeździe do Polski – okopy.
Był oficerem rezerwy w stopniu podporucznika, zameldował się w 2. Batalionie 205. Pułku Piechoty Rezerwy wchodzącego w skład 35. Dywizji Piechoty. Batalion dotarł do Lwowa 12 września, Marcinkiewicz spotkał na przedpolach miasta swojego kolegę Stanisława Kolankowskiego: krótka rozmowa o sytuacji, Józef Marcinkiewicz wyraźnie smutny. Lwów się broni – nie poddaje się Niemcom. Zgodnie z rozkazem Naczelnego Wodza, dowódca obrony Lwowa, generał Langner, przekazuje miasto Armii Czerwonej. Kończy się epopeja wrześniowa.
Ale przed porucznikiem Marcinkiewiczem sowiecka niewola – został wywieziony do obozu w Starobielsku (numer rejestracyjny 2160). Współwięźniowie wiedzieli, kim jest, i czuli się onieśmieleni. Jedni go wielbili, inni chcieli się odseparować. Mjr Zbigniew Godlewski, lekarz i szkolny kolega Marcinkiewicza, wspominał, że prosili go o wyciąganie matematyka na spacery, bo dopiero gdy opuszczał salę, mogli swobodniej rozmawiać i żartować, nie narażając się przy tym na krytykę. „Oprócz niewoli sowieckiej jesteśmy jeszcze w jednej niewoli – autorytetu i przeszkadzania uczonemu” – usłyszał Godlewski.
Marcinkiewicz chciał wykorzystać ten czas na pracę naukową, w kartkach wysyłanych do domu prosił o książki matematyczne i dopytywał się o swoje prace.
Gdy szedł na wojnę, dał matce gruby rękopis pracy naukowej przywieziony z Londynu i prosił, żeby go strzec jak źrenicy oka.
Ale rodzice zostali w czerwcu 1941 r. wywiezieni do ZSRR i pół roku później zmarli w Bucharze, nie zdoławszy nikomu powiedzieć, gdzie ten skarb ukryli. Gdy Kazimierz Marcinkiewicz, brat Józefa (prawnik), przypadkowo go wykopał, była całkowicie zniszczona.
Ostatnia kartka z obozu została wysłana 15 marca 1940 r. Miesiąc później Józef Marcinkiewicz został stracony w Charkowie.
Prof. Antoni Zygmund: Biorąc pod uwagę to, co zdążył on osiągnąć w ciągu swego krótkiego życia i co mógłby osiągnąć w warunkach normalnych, należy uważać jego przedwczesną śmierć za wielki cios dla matematyki polskiej i może najcięższą indywidualną jej stratę w okresie drugiej wojny światowej.
Wspomnienia o Józefie Marcinkiewiczu za: „Józef Marcinkiewicz. Genialny matematyk – męczennik Katynia”, praca zbiorowa pod red. J. Marciak-Kozłowskiej i E. Jakimowicz
Wyborcza to Wy, piszcie: listy@wyborcza.pl
Wszystkie komentarze