Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także o innych ludziach, którzy byli dla was inspiracją na całe życie.
Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Teksty najlepiej przysyłać za pośrednictwem naszej FORMATKI. Najciekawsze będą publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach grupy Wyborcza.pl.
Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.
ZWYCIĘZCY DOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:
za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto,
za drugie miejsce – 3333 zł brutto,
za trzecie miejsce – 2000 zł brutto.
***
Pojawiła się niepostrzeżenie. Tak jak niepostrzeżenie rozpoczął się rok szkolny w nowo powstałym Liceum Ogólnokształcącym w Józefowie nad Wisłą. Był wrzesień 1995 roku. Pachniały dojrzewające owoce w sadach, które okalały z każdej strony budynek szkoły. I pachniało nadwiślańskie powietrze. Nie wiem, czy miałem konkretne oczekiwania. Pewnie nie. Zastanawiałem się – to na pewno – czy wybór nowego liceum był słuszny – bo znaczna część moich kolegów i koleżanek wybrała naukę w Puławach, Kraśniku czy w innych większych miejscowościach. Ja zostałem w domu. Niekiedy ta perspektywa mnie przytłaczała.
Myślę, że 24 lata temu nie myślałem o konkretnej przyszłości. Jednego byłem pewien: nie chciałem pracować w sadzie ani w gospodarstwie. Interesowało mnie życie w jakimś sensie oderwane od rzeczywistości. Czy już wtedy miałem odwagę zostać humanistą? Chciałem dotknąć czegoś innego, większego. Ale nie za bardzo wiedziałem jak. Nikt mi w tym nie pomagał. Szukałem po omacku. Jak to na prowincji.
Chodziłem do szkoły, ale niewiele pozostawało z lekcji biologii, niewiele z edukacji z zakresu chemii, fizyki, matematyki. Nie mówiąc już o przedmiotach, które wypełniały bez potrzeby plan lekcji. Określiłbym je jako „moralizatorstwo bez pokrycia”. Dziś żałuję zwłaszcza jednego – niepotrzebnego zaangażowania w kierunku zdobywania przyzwoitych ocen. Za mało było we mnie buntu, poszukiwania, w niewielkim stopniu niepokoiłem nauczycieli moimi pytaniami. Pozostały jednak ślady tamtych dni.
Nie zastanawiałem się, który nauczyciel wywarł na mnie największy wpływ. Wiem jednak, co było wydarzeniem przełomowym w czasie liceum. Po raz pierwszy usłyszałem i zobaczyłem w telewizji występ zespołu Soundgarden. W mieszkaniu u Pawła Ozonka. Ta muzyka mnie zachwyciła, porwała – tak jak skrawki lekcji języka polskiego w klasie numer dziesięć.
Podczas promocji kolejnego tomu moich wierszy „Ipilimumab” wspominałem o nauczycielce języka polskiego, nie wiedząc jeszcze, że zrobię to po raz drugi. Szerzej. Autentyczniej? Uświadomiłem sobie w jednym momencie, że z jakiegoś powodu pisanie stało się dla mnie istotną częścią życia. Zdałem sobie sprawę, że żyję pośród słów, ze słów, słowami. Że bez nich nie zachowałbym w sobie równowagi. To nie teologia, filozofia czy bioetyka – a więc nauki, które przyszło mi studiować – zajmują mnie tak bardzo jak literatura.
Jeżeli mówię o moim zamiłowaniu do literatury – to w dużym stopniu jest to zasługa właśnie jej, mojej nauczycielki języka polskiego Magdaleny Siebielec, z domu Grzymek.
Nie, nie zostawałem po lekcjach na dodatkowe zajęcia czy warsztaty – bo takich nie było. Poza tym po szkole zazwyczaj trzeba było pomagać w polu albo w sadzie. Odrabianie lekcji i czytanie lektur odbywało się wieczorem. Nie brałem udziału w olimpiadach czy konkursach polonistycznych, nie słyszałem o takich. Startowałem jedynie w olimpiadzie z geografii – a w nagrodę za wynik uczestniczyłem w spotkaniu na Zamku Lubelskim z polarnikiem i podróżnikiem Markiem Kamińskim, którego nie poznałem od razu, gdyż zgolił brodę. Chodziłem na lekcje polskiego jak inni. Przed nami był przecież egzamin maturalny.
Jak ją zapamiętałem? Często stała, podpierając się lekko prawą dłonią o biurko, albo na środku klasy trzymając książkę, przodem do nas. A tyłem do tablicy. Dość często poprawiała jasne włosy. Rzadziej okulary. Zapamiętałem, jak gładziła dłonią książkę, która ledwo kupy się trzymała. I mówiła, opowiadała, czytała. Robiła to z ostrożnością, jakby obawiała się, że nie dostrzeżemy tej subtelności, niuansów i zaangażowania. Wtedy jednak poczułem smak literatury, dzięki niej. Dzięki niej zacząłem szukać Tołstoja, Bergsona, Schopenhauera, Heideggera, Prousta, a zwłaszcza Białoszewskiego i Różewicza. Ten ostatni i przedostatni weszli mi pod skórę. W najczulszą z tkanek. Nie pozbędę się ich już pewnie. Zupełnie pominąłem Miłosza, Szymborską, Herberta. Pokochałem jednak te formy surowe, „prawdziwe”.
Zawstydzała mnie, całą klasę, gdy niewystarczająco przyłożyliśmy się do książki Josepha Conrada „Lord Jim”. Ach, ta „Patna” i pielgrzymi pozostawieni na pastwę losu. Jak ona mówiła o wędrówce Leopolda Blooma po ulicach Dublina! Aż się chciało czytać. Podobnie było z poezją Arthura Rimbaud, z tekstami Różewicza, Broniewskiego, Białoszewskiego, Wata.
– Pastwa, jaki ty jesteś niepoukładany. Twój brat jest inny – powiedziała kiedyś na głos, przy klasie (było to w styczniu). Czy mój brat był wtedy inny? Możliwe. Gdy skończyłem liceum, on od innych nauczycieli słyszał, że jest niepoukładany. Takie słowa były niepotrzebne (skoro je zapamiętałem i mój brat też). Powinno się raczej szukać w tym „niepoukładaniu” punktu zaczepienia, zainteresowania, wskazania kierunku. Ale to tylko moje pretensje i moje żale albo niewypowiedziane dotąd oczekiwania.
Nie była łatwa. Czasami zasadnicza, aż za bardzo. Tak jakby poczucie humoru nie było istotną wartością. Może gdyby pozwoliła zbliżyć się do siebie, skorzystałbym (skorzystalibyśmy) więcej? Nie wiem. Z pewnością mimo tej zasadniczości zostawiała nam wolność interpretacji omawianych utworów. A to bardzo wiele. Dzisiaj to widzę jeszcze bardziej i wyraźniej.
Zdarza się, że spotykam Magdę, jej męża oraz dzieci: Mikołaja i Julię w domu Ani, Ewy i Heleny w Kraśniku (skąd pochodzi) – w okolicach świąt. W drugi dzień świąt wielkanocnych tego roku żartowałem, zwracając się do jej syna, że mnie też łatwo nie było, gdy sobie folgowałem ze słowami. Dodałem z uśmiechem, że tylko przez cztery lata. Przypomniałem jednak wątek o wolności interpretacji. Starałem się docenić ten aspekt jej pracy. Potem jedliśmy pyszną sałatkę z pęczakiem, serem typu feta, zielonym groszkiem, koperkiem i marchewką skropioną sokiem z cytryny przygotowaną przez Ewę.
W tym roku mija 20 lat od mojej matury. Niestety od kilku lat liceum, które ukończyłem, nie istnieje. Magda pracuje od dawna w jednej ze szkół w Warszawie. Nie dokonała w moim życiu rewolucji. Nie popchnęła mnie w konkretnym kierunku, nie podpowiedziała wprost. Ale czy było to możliwe przy tak licznej i często niewdzięcznej klasie? Czy było to potrzebne?
Wystarczyło jednak, że widziałem jej zaangażowanie w to, co robi. Była oddana swojej pracy. I co by nie mówić – pozwalała myśleć. I mówić – bez obaw, w wolności. Dała też pierwszeństwo literaturze. Sama wybrała drugi plan.
*Rafał Jakub Pastwa – ur. 1980 w Opolu Lubelskim. Teolog, dziennikarz, poeta, duchowny katolicki. Absolwent LO w Józefowie nad Wisłą. Studia teologiczne i bioetyczne w KUL. Założyciel klubu bokserskiego „Za Bramą” w Kraśniku. W latach 2012-2013 prezes zarządu Katolickiego Stowarzyszenia Pomocy Osobom Potrzebującym „Agape” w Lublinie i prefekt w III LO im. Unii Lubelskiej w Lublinie. Od czerwca 2013 kierownik redakcji „Gościa Niedzielnego” w Lublinie. W pracy naukowej koncentruje się na zagadnieniu kultury dialogu i kultury nieufności. Autor czterech publikacji literackich: „Razem z Mamą” (2009, 2011), „Za drugą bramą” (2010), „Pokój mojej samotności” (2011), „Ipilimumab” (2019); książek edukacyjno-profilaktycznych dla dzieci „Pan Kiciuś” (2009) i „Pan Kiciuś na wakacjach” (2010) i dwóch książek naukowych. Laureat nagrody „Angelus lubelski” w dziedzinie kultury medialnej za 2016 r. Jego najnowsze wiersze ukazały się w czasopiśmie „Akcent”.
Wszystkie komentarze
dramatyczna zawiść przez ciebie przemawia, człowieku....