Liczył się konkret, dla umysłów ścisłych – wybawienie. Wrocławskie III LO im. Adama Mickiewicza to szkoła matematyczna. Byłam w klasie matematycznej. 17 chłopaków i 14 dziewczyn. Wybitna klasa, ale z piekła rodem. Indywidualiści, na których nieraz żalili się nauczyciele. – Macie z nimi problemy? Ja żadnego – odpowiadał im profesor Marian Bednarek, nasz wychowawca i polonista.
Wobec klasy ostry, wymagający, zasadniczy, ale na zewnątrz nie powiedział o nas nigdy złego słowa. Podczas wywiadówek zachwalał nasze wyniki, opowiadał o ponadprzeciętnych talentach. – Wybitna klasa – podkreślał rodzicom, a oni wracali zachwyceni.
Starszy, niziutki, budzący powszechny respekt. Kiedy w klasie pojawiał się jakikolwiek szmer, stukał piórem w szkło przykrywające blat biurka. Zapadała cisza. Nasza klasa była ostatnią, której był wychowawcą. Po nas przeszedł na emeryturę. Swoją metodę uczenia języka polskiego młodych ścisłych umysłów miał już wtedy opanowaną do perfekcji. Plan lekcji i system pracy były rozpisane detalicznie na cały rok. Wiedzieliśmy, co i w jaki sposób mamy omawiać – zapisane to było w konspekcie.
Jeżeli miał być nieobecny, to do przeprowadzenia zajęć – według pozostawionych szczegółowych wytycznych – wyznaczany był dyżurny, czyli ktoś spośród nas. Dzięki temu wszystko, co było zaplanowane, działo się. Stresował mnie trochę, ale jednocześnie dawał poczucie bezpieczeństwa, bo miał jasne zasady. Przyjęliśmy jego organizację lekcji i słownictwo. Kluczowa była loża – zestawione w pierwszym rzędzie cztery ławki. W nich siadała ósemka uczniów, którzy przez cały tydzień byli brani do odpowiedzi, sprawdzane były ich prace domowe, mieli dodatkowe sprawdziany. System działał sprawnie – podzieleni na grupy A, B, C, D wymienialiśmy się w loży. Po loży czekała kwarantanna – kolejny tydzień, już w dalszych rzędach, ale nadal pod bacznym okiem profesora, z możliwością bycia wywołanym do tablicy.
Były też fiszki – białe kartki formatu jednej czwartej A4. Na nich pisaliśmy sprawdziany i robiliśmy notatki. Do pisania wyłącznie pióro i szczegółowe wymagania, jak i gdzie zapisać datę, nazwisko, temat itd. Te detale były bardzo ważne. Profesor był językowym perfekcjonistą i tego wymagał od nas. Kiedy chciał nam na coś szczególnie zwrócić uwagę, wygłaszał mowy. Np. o bylejakości w 1994 r. Na Bałtyku zatonął prom „Estonia”, zginęło prawie tysiąc osób. Punktem wyjścia profesora było to, że jeśli pisząc, nie dbamy o interpunkcję, to równie niedbali będziemy w innych dziedzinach życia.
– Dzisiaj nie stawiasz kropki tam, gdzie trzeba, jutro jesteś kapitanem tonącego promu. Bylejakość szkodzi niezależnie od jej skali – mówił nam.
Wszystkie lektury omawialiśmy w tej samej formule. Temat utworu, bohaterowie, akcja, znaczenie – rozpisane w punktach. Konspekt miał osiem stopni szczegółowości. Zaczynało się od cyfry arabskiej, ją rozbijaliśmy na podpunkty z kolejnych liter alfabetu, potem na myślniki, liczby rzymskie itd. Obowiązywał również przy wypracowaniu – dopiero na jego podstawie można było napisać właściwy tekst. Wielu moich kolegów tego nienawidziło, a ja widziałam w tym głęboki sens. Dzięki temu poruszaliśmy się w temacie literatury i języka w uporządkowany sposób. Maturę z polskiego zdaliśmy bez problemu. Ja na szóstkę.
Prof. Bednarek wykształcił kolejne pokolenia specjalistów i specjalistek od inżynierii, mechaniki, bankowości, finansów, którzy ponadprzeciętnie dobrze (w stosunku do praktyk swoich branż) posługują się językiem polskim, nie kompromitują się pisaniem „tyś.”, „2019r.” ani innym językowym niechlujstwem. A ja dzięki poloniście do dziś wszystko rozpisuję w punktach i układam konspekty w głowie. I myślę tak jak profesor, że jeśli nie robi się czegoś, jak trzeba, to nie dochodzi się do celu.
Zawdzięczam mu też znajomość teatru. Co miesiąc chodziliśmy na spektakl, z którego obowiązkowo pisaliśmy recenzję. Lubiłam to, pomagałam też w pisaniu innym, bo dla wielu to była czysta męczarnia. Profesor chciał też, byśmy raz w roku wystawili sami dowolne przedstawienie. W ramach lekcji artystycznych przygotowywaliśmy występ. Było to dla nas bardzo trudne, trzeba było być kreatywnym i wyjść ze strefy komfortu. Zmarł w 2009 r. Na pogrzebie były tłumy. Wśród nich ja.
Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także o innych ludziach, którzy byli dla was inspiracją na całe życie.
Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Teksty najlepiej przysyłać za pośrednictwem naszej FORMATKI. Najciekawsze będą publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach grupy Wyborcza.pl.
Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.
ZWYCIĘZCY DOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:
za pierwsze miejsce – 5556 zł brutto,
za drugie miejsce – 3333 zł brutto,
za trzecie miejsce – 2000 zł brutto.
Wszystkie komentarze
Pamiętam go jako małego (nie tylko wzrostem), wrednego, zawziętego i mściwego człowieka.
Sekretarza komórki POP PZPR w III LO, którego bali się trochę wszyscy. Łącznie z częścią nauczycieli.
Tępił ślady działalności MKO (Międzyszkolny Komitet Oporu) i o ile dobrze pamiętam zasłużył się też wydaleniem ze szkoły ucznia za rozrzucanie ulotek. Za całokształt był nazywany czerwonym karłem.
Za moich czasów (podobno dzięki niemu) została zlikwidowana na korytarzu tablica, która służyła za uczniowski hyde park.
Metodę nauczania, którą wprowadził (pewnie z 10-20 lat wcześniej) jako nowatorską, tak naprawdę bardzo schematyczną. Tylko fakt, że zmuszała do czytania i przygotowań w domu. Samodzielnych prac, recenzji, etc. stanowiło pewną wartość. Do tego zwrotnie informacja o popełnionych błędach. Tyle do zawdzięczenia.
Akurat tak mi się trafiło, że jeden rok praktycznie go nie było z powodu choroby. Nie przeszkadzało to wcale żeby machina fiszkowo-zadaniowa działała bez jego obecności. Ale to raczej możemy zawdzięczać grupie.
Pamiętam też jak wyśmiewał prowadzących zajęcia (trzech uczniów po 15 minut z temat przygotowanym na fiszce), że wnioski nie takie jak on się spodziewał, etc.
Faktem jest, że w ogólnym rozrachunku nie były to najgorsze zajęcia w jakich uczesstniczyłem, ale trudno mi wykrzesać wiele pozytywnych wspomnień z nim związanych.
Ja też go tak wspominam. Artykuł jest laurką, w dużej części nieprawdziwą, co pewnie jest winą dziennikarki, a nie Marty (moja koleżanka z klasy i po dziś dzień bliska przyjaciółka). To, że rodzice wracali z wywiadówek zachwyceni jest kompletną bzdurą. Opowiadał im głupoty, a nas, tych którzy poza językiem polskim chcieli robić inne rzeczy traktował często w sposób po prostu chamski depcząc naszą godność w sposób perfidny. Zwłaszcza nie mieściło mu się w głowie, że ktoś może uprawiać sport.
Mojej matce opowiadał brednie, że powinna mi zakazać gry w siatkówkę, bo mam kłopoty nie tylko z polskiego, ale również marnuję swój potencjał z matematyki i nic nie robię (tydzień później zostałem laureatem olimpiady, byłem 6 w ówczesnym makroregionie, który składał się ze zlepku kilku, małych wtedy, województw). Na szczęście moi rodzice nie byli podatni na kłamstwa tego człowieka.
To, że wszystko wiedzieliśmy z góry to bzdura. Byliśmy punktowani za różne rzeczy, ale wagi tych punktów były zawsze zmieniane na koniec roku bez naszej wiedzy. W związku z tym, poza osobami wybitnymi z polskiego, nie bardzo wiedzieliśmy jaką ocenę otrzymamy.
Nawet o loży Pani dziennikarka napisała bzdury. Loża to były ostatnie ławki. A "ulubieńcy" profesora często byli w nich po parę razy z rzędu.
Jedno co się zgadza to to, że nauczyliśmy się notować. To mieliśmy opanowane do perfekcji, tak samo jak branie cudzej pracy domowej i przerabianie na własną, żeby nie było widać podobieństw. Wymiana notatek była powszechna. Robili to praktycznie wszyscy jego uczniowie, ponieważ skala obowiązków, które na nas nakładał była niemożliwa do ogarnięcia (bez względu na zdolności). Gdyby chcieć robić wszystko samemu, to pewnie na same tylko zadania z polskiego należałoby poświęcać kilka godzin dziennie (dziennie! bez względu na to czy jutro ma być polski, czy nie!).
Ja osobiście zawdzięczam mu jeszcze jedną rzecz. Dzięki kontaktowi z profesorem Bednarkiem nauczyłem się walczyć o swoje marzenia bez względu na koszty. Wymagało to ode mnie (wtedy nastolatka) dużej odwagi, bo Bednarek był moim wychowawcą i korzystał ze wszelkich środków, żeby uniemożliwić mi i uprawianie sportu i po części także rozwój matematyczny. Ale się nie dałem i procentuje mi to po dziś dzień.
Bardzo interesujące jest to zestawienie Waszych komentarzy z artykułem. Po lekturze artykułu szczena mi opadła, że taki świetny profesor, a potem przeczytałam komentarze i znowu sobie przypomniałam, że zawsze jest kontekst, inne spojrzenie, opowieść drugiej strony, nic czarne, czy białe. A tutaj jakby mowa o zupełnie innym człowieku.
Bo artykuł nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Fakty są jakie są (czy raczej były jakie były). Laurkę można napisać każdemu. Wystarczy coś pominąć i coś wyolbrzymić.
Skala zakłamania tego człowieka, podłości, które popełniał i tego jak poniewierał uczniów była nieprawdopodobna. Mały przykład. Koleżanka z klasy uprawiała sport zawodowo. Miała jechać na Mistrzostwa Polski (seniorów, zdobyła tam złoto). A Bednarek nie chciał jej wypuścić z lekcji. Dziewczyna prawie płakała. Do sali wchodziła jej matka, prosząc by mogła wyjść, a Bednarek traktował ich wszystkich jak powietrze. Nie zaszczycał nawet spojrzeniem. Kompletny cyrk. Trudno to sobie wyobrazić jeśli się tam nie było.
Pan Bednerek był najgorszym nauczycielem, z którym się zetknęłam w czasie całej edukacji. Trudno mi nazwać do pedagogiem, którym był fatalnym. Do liceum chodziłam w latach 1098-2002.
Przede wszystkim pamiętam pogardę z jaką nas traktował oraz sztywne ramy schematów ciągle tych samych. Lekcje toczyły się według ścisłego planu, punkt po punkcie prowadzone przez któregoś ucznia, który akurat miał dyżur. Nauczyciel rzadko zaszczycał nas swoja obecnością, ale machina działała. Pisaliśmy niezliczoną ilość konspektów zgodnie ze schematem, w trakcie lekcji toczyliśmy fantomowe dyskusje, z których wnioski prowadzący miał zapisane w zeszycie jeszcze przed lekcją. Odstępstwa praktycznie się nie zdarzały.
Owszem, chodziliśmy do teatrów, po to aby potem napisać pozytywną recenzję. Krytyka, to co on uważał za wartościowe, kończyła się złą oceną, samodzielne myślenie nie było w cenie.
Najbardziej pamiętam łzy bezsilności nad kolejnym konspektem i ciągłe pisanie/przepisywanie. Tak, pisać ręcznie się wtedy nauczyłam, tylko że dziś nie jest mi to do niczego potrzebne. Byłam wychowane na grzeczną dziewczynkę i niestety nie potrafiłam się zbuntować, przestać odrabiać zadania ani zmienić szkoły czy choćby klasy.
Szkoda, że polski tak wyglądał. Tym bardziej, że odkrywanie świata przez literaturę może być fascynującą przygodą. Niestety ciągłe pisanie konspektów zgodnie ze schematem zdominowało mi 4 lata w liceum, które pod innymi względami było całkiem przyzwoite i mógł to być naprawdę fajny czas.
Anna (kiedyś) Bieranowska
No napisałem dość sporo o tym jak to wyglądało NAPRAWDĘ parę tygodni temu, ale jeden z moich wpisów został usunięty. To był mały (nie wzrostem!) podły człowiek, a w artykule są po prostu bzdury.
Otóż to, trudno zastosować z sukcesem jeden rodzaj nauczanie w grupie 30 uczniów. Byłabym szczęśliwa, gdyby ktoś tak mnie uczył, dobrze czuję się w takim uporządkowaniu, jak opisano w liście, może lepiej bym się uczyła, ale tak się nie stało.
To prawda, ale to był tylko najwidoczniejszy element. Przynajmniej za moich czasów dochodziły duże ilości spektakli teatralnych. Hurtowe pisanie recenzji sztuk czy artykułów prasowych, streszczeń, etc.
Cyrk z fiszkami pozwolił się nauczyć przygotowania prezentacji (wtedy jeszcze bez Power Pointa, ale jednak). Radzenia sobie z salą. Więc nie było tak źle jak mogłoby się wydawać.
Rozpisywanie na podpunkty nie miało na celu uczenia schematów. Celem takiego nauczania była analiza. I to akurat było bardzo dobre. Zauważ, że każdy może analizować (i rozpisywać na punkty) po swojemu.
Nie wiem jak wielu literatów obiera turbinę parową na bohatera, ale warsztat przyda się każdemu. Nawet jak ma poprawiacz pisowni w Wordzie.
Poczytaj sobie coś Czesława Miłosza. Żelazna logika na każdym kroku. W liceum śmialiśmy się, że to nie jest żaden humanista tylko matematyk. Podobnie było np. z Szymborską, choć jako poetka stosowała zupełnie inne formy wyrazu. Żywioł, to forma, ale treść zawsze opiera się na jakiejś obserwacji i przemyśleniach.
Ja ceniłem swoją polonistkę w LO za możliwość dyskusji, a nie pisanie od myślników cech charakteru Izabeli Łęckiej.
Zauważ jednak, że ten pan uczył matematyków, nie humanistów. Pamiętam swoją klasę w LO (niesprofilowaną, mała szkoła) - grupa humanistów, a raczej humanistek :-), zawsze mająca dużo do powiedzenia i milcząca większość, do której i ja należałam. Pan przynajmniej uaktywniał całą klasę.
Ależ ja byłem na biochemie, więc to nie była klasa humanistów. I uważam, że ktoś, kto lubi liczby, niekoniecznie musi być matołem w sferach "szeroko pojętej kultury".
Co do "I" na początku zdania - miałem same jedynki z dyktand.
Te słowa "wybitnego" pedagoga chyba komentują się same. Dla niewtajemniczonych "amerykańska pomarańczowa szmata" to piłka do koszykówki...