Pewnego dnia stanął na drodze moich peregrynacji po Afryce Zachodniej człowiek imieniem Amadou Bourou, mędrzec, artysta, nauczyciel, bajarz.

AKADEMIA OPOWIEŚCI

Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także o innych ludziach, którzy byli dla was inspiracją na całe życie. Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ.

Teksty najlepiej przysyłać za pośrednictwem naszej FORMATKI. Najciekawsze będą publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach grupy Wyborcza.pl.

Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.

ZWYCIĘZCY DOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:

za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto,
za drugie miejsce – 3333 zł brutto,
za trzecie miejsce – 2000 zł brutto.

Wychowana przez moich rodziców w Afryce nieustannie wracam tam w poszukiwaniu swojego losu na granicy dwóch światów. W mojej Afryce wielu ludzi żyje na takiej granicy, pochodzą z jednego kraju, wychowali się w innym.

Afrykanie mają jednak niezwykły dar chronienia tradycji, która jest dana ich rodzinie z dziada pradziada. Nawet gdy na fali emigracyjnych losów stają się obywatelami świata. Ten dar pozwala im zrozumieć, kim są, gdzie są ich korzenie.

Kwitnienie i cierpliwość

Na takie osobiście dla mnie ważne tory, związki moje z Afryką, popchnął mnie Amadou Bourou. Reżyser, aktor, dyrektor teatru, wybitna postać współczesnej kultury Burkina Faso. Otworzył mi oczy na znaczenie afrykańskiej tradycji, sztuki, wartości.

Wcześniej byłam półturystą, który szuka swych domniemanych korzeni w Afryce. Zanurkowałam w głąb Czarnego Lądu po pierwszym spotkaniu z Amadou przy jego popołudniowej whisky. Na spotkanie w stołecznej Ouagadougou zaprowadził mnie jakiś umorusany, złachmaniony, nieletni urwis, którego zapytałam o drogę. Bourou czekał w barku na zapylonej ulicy. Wszyscy go znali w tej dzielnicy. Za rogiem był jego afrykańsko-francuski dom i zarazem siedziba teatru.

Siwowłosy, o delikatnych rysach Fulana, szczupły, wysoki, ubrany w boubou, tradycyjny strój w tej części Afryki, czekał na mnie z uśmiechem trochę zagadkowym, a trochę onieśmielonym.

Ta cholerna whisky na stoliku, nieodłączna, jak się potem przekonałam, od jego wszelkich spotkań z ludźmi, i w pracy twórczej, okazała się jego mordercą. Zmarł na cukrzycę w 2010 roku, a zakazany w tej chorobie alkohol srodze się ku temu przyczynił.

Amadou był na granicy światów wielu. Był synem matki Fulanki i ojca Samo (grupy należącej do rodziny Mande). Urodził się w Mali, wychował w Burkina Faso, w mieście Bobo, gdzie żyje pokrewna Samo grupa Dioula, młodość i lata dorosłej zawodowej kariery spędził we Francji, po czym wrócił do Burkina Faso, bo czuł się mocno kulturowo z krajem związany. Miał francuską żonę i dwóch synów, Mulatów o mlecznej karnacji.

Pisałam wówczas tekst dla pisma teatralnego o funkcjonowaniu teatrów w stolicy ubogiego afrykańskiego kraju. Bourou prowadził własną kompanię teatralną Feeren i założył właśnie (to był 2006 rok) Krajowy Związek Teatralny, mający chronić interesy ludzi teatru, pierwszy taki w Burkina Faso.

Nazwa jego teatru – „Feeren” – znaczyła w języku dioula „kwitnienie”, a także metaforycznie „cierpliwość”, bo takową trzeba mieć, by doczekać rozkwitu kwiatów, doczekać sukcesu, trudnego dla artystów pracujących w afrykańskim kraju, pozbawionych zaplecza ekonomicznego.

Słowo w starej pieśni

Przygoda z Amadou zaczęła się tamtego dnia po południu, gdy zrywał się właśnie zimowy wiatr harmattan znad pustyni i zasłaniał wieczorny horyzont białą nawałnicą piasku, podobną do śnieżnej zawiei. Następnego dnia zdeptał mnie koń grający w nowym spektaklu kompanii Feeren. Rozpadł się obiektyw aparatu, więc zdjęcia z tego spektaklu mam dwa albo trzy.

A i tak było to olśnienie, spod którego magii nie mogę uwolnić się do dziś. Spektakl konny „La geste des étalons”, jedyny taki w Afryce, a i w świecie, w którym teatr koński łączył się z teatrem opowiadaczy baśni, tragedią antyczną, szekspirowską i dramatem współczesnym.

To była opowieść o powstaniu narodu, legenda o księżniczce Yennendze, matce fundatora i pierwszego władcy imperium Mossi na terenie Burkina Faso. Brali w nim udział aktorzy zawodowi z Feeren, tradycyjni jeźdźcy Mossi i ich niebywale zdolne konie. Spektakl wystawiono w Afryce około stu razy, nim odszedł Amadou i już nikt nie potrafił przejąć po nim jego charyzmatycznej pałeczki.

Amadou, jak każdego Afrykanina, poruszało słowo w starej pieśni, w ciszy, w tańcu, także w ruchu jeźdźców i koni. Koń jest do dziś w Burkina Faso zwierzęciem symbolicznym.

MAGDA PODSIADŁY

– Opowiadać o koniu to opowiadać o tożsamości Afrykanina z Burkina Faso – tłumaczył mi. I dodawał: – Nowoczesny teatr winien zastąpić stary obyczaj wspólnego opowiadania baśni, zachowując tradycję i kulturowe dziedzictwo. Nie tylko w Afryce. To to nasze wspólne uniwersalne dziedzictwo, jedna wielka baśń. Można mówić do ludzi, którzy używają różnych języków. Jak w legendzie o koniu z dorzecza Nigru i o pogodzeniu się dwóch wrogich plemion, która przypomina historię Romea i Julii.

Jeźdźcy z Burkina Faso i ich piękne rumaki stały się i moim dziedzictwem i spędzają mi sen z powiek, każą wracać, fotografować, pisać o nich, siedzieć z ich dzieciakami, żonami i końmi na podwórkach i obmyślać, jak choć trochę im pomóc w dzisiejszym niszczącym stare tradycje świecie. Jeźdźcy Mossi wiedzą, kim są, wspaniałymi wojownikami, którzy nie mają co włożyć do żłobu swym niezwykłym rumakom.

Moje maski

Ten miły starszy facet Amadou nie skończył jednak na rumakach w moim życiu. Za jego sprawą dotknęłam fenomenu maski afrykańskiej tak silnie, że teraz, na starość, czeka mnie doświadczenie pisania doktoratu o nich. Czy napiszę w Polsce ową tezę o kardynalności maski w próbie zrozumienia świata przez Afrykanina, nie wiem. Ale że za sprawą przyjaźni z Amadou dziś wiele afrykańskich drzwi do kultury otwiera się przede mną, to pewne.

Maski, które nazywam „moimi”, bo wciąż siedzę w buszu, u ludzi z grupy Nuna, i badam wszelkie oboczności ich tradycyjnego obrzędu inicjacji, przyjechały dzięki Bourou do Polski, na wrocławski Brave Festival. Bourou skonstruował szanujący elementy tradycji ekstrakt święta Wyjścia Masek. Sam nie zdążył już dojechać i zobaczyć w Polsce „feeren” swojej kilkuletniej pracy z ludźmi z wioski.

Do dziś noszę w sobie nieodżałowany smutek z tego powodu. Przyjechałby, gdyby nie podejrzliwość polskich władz konsularnych, które nie dały grupie z Burkina Faso wiz i na ich przyjazd trzeba było czekać kolejny rok. Rok, w którym odszedł Bourou.

A tak się cieszył na ową podróż, miał mnóstwo nowych pomysłów na współpracę z Polską. Z Grzegorzem Bralem, dyrektorem Brave Festivalu i reżyserem, planowali polską baśń z udziałem koni. „Romea i Julię” z Polski. Zadręczał mnie pytaniami w typie: jakie zwierzę jest dla Polaków symboliczne, czy jeźdźcy z Polski rozmawiają z końmi i potrafią położyć je na grzbiecie bez przemocy, jaką tradycję ma polska szkoła aktorstwa etc.

Gdy przyjeżdżałam do Burkina, Amadou zaraz wyciągał mnie do baru i nalewał whisky do szklanki, żartując, że znów przyjechałam go zadręczać, że za szybko paplam po francusku i w ogóle jestem niemożliwa. A między tymi żartami uczył mnie afrykańskiej kultury, znaczenia tradycji, baśni, odsłaniał kulisy afrykańskich realiów teatru i kina.

Zobaczyłam na żywo jedno z jego najgłośniejszych reżyserskich dokonań, spektakl „Sarzan” (Sierżant) oparty na twórczości senegalskiego pisarza i dyplomaty Birago Diopa.

Był też świetnym aktorem, grającym w zachodnim stylu. Zdobył szaloną popularność dzięki telewizyjnemu miniserialowi politycznemu „Quand les elephants se battent” (Kiedy słonie walczą) w reżyserii swego najlepszego przyjaciela Abdoulaye’a Dao. Bourou wykształcił kilku ważnych aktorów, w tym swojego kuzyna, dziś znanego na świecie choreografa Seydou Boro, i aktora Alana Héma. Był też pedagogiem i zależało mu, by edukacja kulturalna, poznawanie tradycji zaczynało się już na poziomie podstawówki. Dla CCF (francuskie centrum kulturalne w Burkina Faso) realizował spektakle z udziałem dzieci i młodzieży.

Złamane serce

Któregoś razu znienacka opowiedział mi historię swego najstarszego syna, o którego istnieniu dotąd nie wiedziałam. Chłopak wracał ze szkoły, gdzie wywieszono tego dnia wyniki matury. Zdał z najlepszą z możliwych punktacji. Szczęśliwy młody człowiek biegł do domu, by pochwalić się swoim sukcesem. Amadou czekał na niego, ale chłopak nigdy do domu nie dobiegł. Za rogiem uliczki, w której mieszkała rodzina Bourou, potrącił go śmiertelnie samochód. Bourou zdążył wziąć syna w ramiona, nim ten skonał na drodze.

Ostatni raz wtedy go widziałam, potem rozmawialiśmy jeszcze przez telefon o maskach. Od jego przyjaciela dowiedziałam się, że śmierć syna złamała Amadou serce i pewnie przyczyniła się do jego przedwczesnej śmierci.

PS Kto chciałby zobaczyć Amadou Bourou w akcji, niech dotrze do francuskiego filmu dokumentalnego „La Tumultueuse Vie d’un déflaté” Camille’a Plagnet z 2009 roku.

Komentarze