Jak on to robił, że nam się chciało uczyć francuskiego, i to tak bardzo, że na te lekcje czekaliśmy? Na pierwszej lekcji nauczył nas melodyjnego zdania "Combien de fenetres il y a dans la classe?" ("Ile okien jest w klasie?") "Brzmiało to pięknie, byłam zachwycona" - wspomina koleżanka z klasy.

Wysoki, pewnie miał z metr dziewięćdziesiąt, w okularach z grubymi szkłami. Był wtedy pewnie około trzydziestki. Staroświecko elegancki, często w marynarce albo pulowerku – w tych czasach, zawieszonych między epoką hipisów a erą punkowego buntu, u ludzi w tym wieku nie było to częste. Ale nas – nie raziło. Nie raziły nawet mentorskie uwagi – o braku patriotyzmu u osób, które nie przygotowały się do lekcji. „Potem Polacy jeżdżą za granicę i przynoszą Polsce wstyd, bo nie można się z nimi dogadać” – mawiał.

Są tacy nauczyciele, na których lekcje się czeka, chce się przychodzić – Jan Lehmann do nich należał. Sprawił, że nawet w tej naprawdę dobrej szkole, gdzie większość nauczycieli prowadziła atrakcyjne zajęcia, jego lekcje francuskiego się wyróżniały. Każda z nich była starannie wyreżyserowanym spektaklem, z każdej coś się wynosiło.

W tamtych czasach moje liceum – II LO w Szczecinie, zwane „Pobożniakiem” (wyłącznie od ulicy Henryka Pobożnego, przy której znajduje się szkoła), regularnie dostarczało studentów filologii romańskiej UAM. Także dzięki Lehmannowi.

Tak o nim mówiliśmy – po nazwisku, chociaż bardzo go lubiliśmy. Czasami – Jasiu, częściej jednak – „Lehmann”. Bo był poważny, choć ciągle się uśmiechał. Ale poważnie traktował to, co robił.

Śpiewamy!

Pytam koleżanki i kolegów z klasy, jak go pamiętają. „Poczucie humoru takie angielskie”. „Traktował nas jak dorosłych”. „Ktoś wyjątkowy”. „Miał charyzmę, słuchało się go i szanowało”.

Zajęcia miałem z nim tylko przez dwa lata – ale to były lata bardzo intensywne. Mieliśmy siedem godzin języka francuskiego w tygodniu – tyle samo co polskiego.

Zadanie miał niełatwe. Motywacja „pojadę do Francji, to się przyda” albo „przyda mi się w pracy” – wtedy nie istniała. Był rok 1983, dopiero co zakończył się stan wojenny. Wyjazdy zagraniczne były abstrakcją. Jeśli jakiś język mógł się wtedy do czegoś przydać, to angielski, ewentualnie niemiecki. A w klasie o profilu humanistycznym – a taki wybrałem – w programie był z definicji francuski. I do tego łacina. Czyli – z tamtego punktu widzenia – raczej sztuka dla sztuki.

Jak on to robił, że nam się chciało uczyć francuskiego, i to tak bardzo, że na te lekcje czekaliśmy? Na pierwszej lekcji nauczył nas melodyjnego zdania „Combien de fenetres il y a dans la classe?” („Ile okien jest w klasie?”) „Brzmiało to pięknie, byłam zachwycona” – wspomina koleżanka z klasy. Potem zaczęły się piosenki. Byliśmy w sumie wtedy jeszcze dziećmi, mieliśmy 14-15 lat. Wspólne śpiewanie było dla nas świetną zabawą. A przy okazji – uczyliśmy się słów piosenki. Każde słowo, każdy zwrot był dokładnie wytłumaczony. Jako pierwsza była „La Ballade des gens heureux” Gérarda Lenormana. Potem – „Le Déserteur” Borisa Viana. Przy okazji nauki tej drugiej piosenki poznałem kawałek historii Francji, bo ona jest o wojnie w Algierii, to pacyfistyczny protest song skierowany do prezydenta de Gaulle'a.

Prosty patent z tymi piosenkami? Ciekawe, że nie wpadli na niego inni nauczyciele języków, z którymi miałem przyjemność lub nieprzyjemność mieć zajęcia. „La Ballade” leciała z pocztówki dźwiękowej, piosenki Joe Dassina – z oryginalnych francuskich płyt długogrających, jego prywatnych. Sam nie śpiewał, nie umiał, co bez wstydu przyznawał. Po prostu był profesjonalny. Gdybyśmy nie byli muzykalni, pewnie wymyśliłby coś innego.

Widać było w jego pracy pasję, która przechodziła na nas, nastolatków w najgorszym wieku, najbardziej zbuntowanym wieku. Uśmiech, doskonałe przygotowanie do lekcji, determinacja – to wszystko było zaraźliwe. W krótkim czasie doprowadził do tego, że nauka francuskiego dla większości klasy stała się hobby, a zdobycie trudno dostępnej, oryginalnej czerwonej francuskiej książeczki z koniugacjami – marzeniem. Śpiewaliśmy, czytaliśmy pierwsze książki po francusku. Zaraził nas tym.

Być może był harcerzem, bo alergicznie zareagował na piosenkę „Vademecum skauta” zespołu Lady Pank. Zobaczył teledysk w telewizji. „Szanuj czas i pieniądz, zęby myj, zbieraj złom” – śpiewał Janusz Panasewicz. „Jak można podważać takie oczywiste wartości” – mówił nam wtedy oburzony Lehmann. Był w nim taki naiwny idealizm, niepozwalający mu zauważyć maniery tekstu tej piosenki. Ona z jakąkolwiek rewolucją kulturową nie miała przecież nic wspólnego, dla młodych ludzi była tylko melodyjnym hitem.

Widocznie nam ufał

Napisałem, że wyjazdy za granicę były wtedy abstrakcją. Ale nasze liceum współpracowało z liceum we francuskim Le Mans, i po przerwie związanej ze stanem wojennym planowano wznowić wyjazdy na tzw. wymiany. Też mieliśmy jechać, bodaj po drugiej klasie. I nagle doszło do załamania w relacjach PRL-u z Francją, która – o ile pamiętam – wprowadziła sankcje gospodarcze w odpowiedzi na represje polityczne wobec polskiej opozycji. Z telewizyjnej wypowiedzi rzecznika rządu Jerzego Urbana dowiedzieliśmy się, że nigdzie nie pojedziemy. Długi wywód na temat tego, że Francja to przebrzmiałe imperium, a znaczenie języka francuskiego jest coraz mniejsze, zakończył bowiem zapowiedzią ograniczenia współpracy kulturalnej i wsparcia w nauczaniu francuskiego.

Lehmann to bardzo przeżył – i pozwolił sobie na ostre uwagi na temat słów Urbana. Co do tego, że do PRL-u jest zdystansowany i nie jest „partyjny”, wiedzieliśmy, to się wyczuwało. Ale jednoznaczne „antyrządowe” wypowiedzi w tamtych czasach mogły się naprawdę nie opłacić. Widocznie nam ufał.

Choć w tamtych czasach myślałem, że lepiej byłoby się uczyć w szkole angielskiego, francuski niespodziewanie mi się przydał, i to szybko. Już podczas studiów na UAM skorzystałem z jednej z pierwszych możliwości wyjazdów na stypendium do zaprzyjaźnionego z poznańską uczelnią Universite Rennes II. Nie miałem problemu, żeby przejść przez kwalifikacyjny test z języka.

Jan Lehmann już wtedy nie żył, albo zmarł niedługo później. Odszedł nagle kilka lat po tym, jak zrezygnował z pracy w liceum. Został tłumaczem w zakładach chemicznych w Policach, gdzie Francuzi montowali instalację do produkcji nawozów sztucznych. Oczywiście z żalem mówił nam o tym, że polskie państwo go do tego zmusza, bo za nauczycielską pensję nie da się utrzymać rodziny. On naprawdę lubił tę pracę, i nas też lubił. Kto mnie potem, po nim uczył francuskiego – nawet nie pamiętam.

Akademia Opowieści

Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także o innych ludziach, którzy byli dla was inspiracją na całe życie.

Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Teksty najlepiej przysyłać za pośrednictwem naszej FORMATKI. Najciekawsze będą publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach grupy Wyborcza.pl.
 
Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.

ZWYCIĘZCY DOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:

za pierwsze miejsce – 5556 zł brutto,
za drugie miejsce – 3333 zł brutto,
za trzecie miejsce – 2000 zł brutto.

Komentarze
Niestety, państwo polskie po transofrmacji ustrojowej też nie stanęło na wysokości zadania, żeby docenić takich oddanych i pełnych pasji nauczycieli jak bohater tej opowieści. A państwo PiS dodatko w niebywały sposób nauczycieli poniżyło. Niestety przy aprobacie a nawet zadowoleniu znacznej części społeczeństwa.
już oceniałe(a)ś
1
0
Moim pierwszym zachodnim językiem w liceum ( w podstawówce rosyjsk) też był rozszerzony francuski. Później przekonałem się, że jego znajomość okazała się pomocna przy nauce kolejnych języków (nie tylko romańskich) ale też i angielskiego.
już oceniałe(a)ś
1
0