Klubokawiarnia śmierdząca piwem i papierosami. Biblioteka – cicha, bo pusta. I podstawówka, w której na początku lat 80. ub. wieku jedynym kółkiem zainteresowań jest SKS. Co ma tutaj robić dziecko, które – jak ja – na lekcjach wf. do mety dobiega na szarym końcu, lekarską piłkę ledwo unosi, a skacząc wzwyż, szybuje... pod poprzeczką?
Z zajęć pozalekcyjnych odbywa się jeszcze cykliczne wiórkowanie – kto dziś wie, co to? – parkietowych podłóg w klasie i na korytarzach.
I tak bym pewnie zapamiętała moją podstawówkę na rubieżach ówczesnego województwa szczecińskiego, gdyby nie Ona. Nie wiem, skąd przyjechała, ale jej pojawienie się było niczym tęcza rozkwitająca nad bezbarwną dotąd szkolną rzeczywistością. Wreszcie zaczęło się dziać coś ciekawego.
Uczyła muzyki, ale to my – trzecioklasiści – mieliśmy największe szczęście, bo została naszą wychowawczynią.
Lubiła spędzać przerwy w klasie, by pograć sobie na akordeonie. Stawaliśmy wtedy pod drzwiami i zaglądaliśmy przez dziurkę od klucza, robiąc przy tym raban; chcieliśmy, żeby nas zauważyła. – Macie ochotę posłuchać? – z uśmiechem zapraszała do środka. I tam odgrywała przed nami prawdziwy spektakl jednego aktora: śpiewała, tańczyła, opowiadała zabawne historie.
Znała setki piosenek. Najczęściej prosiliśmy o tę, w której naśladowała różne instrumenty. Dziś, gdy wracam myślami do mojej szkoły sprzed 40 lat, wyświetla mi się taki obraz: nasza pani podskakuje na środku klasy, wyśpiewując „Trąbo, trąbo, trąbonetto. Trąbo, trąbo, Trąbonooo” – i się do niego uśmiecham.
Założyła chór i wyfasowała dziewczynom kwieciste spódnice, a chłopakom – takież apaszki. Popołudniami, już po lekcjach, biegaliśmy na próby jak na skrzydłach. Bo to nie był zwykły chór, nasza nauczycielka do każdego numeru opracowywała odpowiednią choreografię. „Pałacyk Mikla, Żytnia, Wola, bronią się chłopcy od Parasola...” – jedna kolumna maszeruje do przodu, druga do tyłu, potem zmiana. „Stanął pod balkonem, huknął jej puzonem...” – pozorujemy grę na puzonach. Sporo radości było z tym chórem, zwłaszcza że szybko zasłynęliśmy w okolicy, występując na różnych scenach.
Postanowiła stworzyć zespół taneczny. Na casting zgłosiła się niemalże cała szkoła, a miejsc było kilkanaście. Odpadłam. Zauważyła, że mi przykro. – Wiesz co? Może to i lepiej, będziesz miała więcej czasu na prowadzenie szkolnej kroniki. A to bardzo ważna sprawa – powiedziała, dając mi pierwsze w życiu zadanie dziennikarskie. Poczułam się wyróżniona.
Zespół, w którym tańczyły moje koleżanki w spódnicach z pofarbowanej na różne kolory tetry, święcił triumfy na wielu szkolnych przeglądach. Bo naszej pani – której wszędzie było pełno, która wiecznie coś organizowała – wszystko wychodziło wyśmienicie. Zastanawialiśmy się, kiedy znajduje czas na zajmowanie się nami poza szkołą. Miała przecież swoje sprawy, męża, trochę od nas starszą córkę i maleńkiego synka.
Chciałam być taka jak ona: szczupła blondynka ze złotymi lokami (choć od zawsze mam włosy proste jak drut), życzliwa, sympatyczna, łatwo nawiązująca relacje (a byłam dzieckiem nieśmiałym). Chciałam nosić zegarek na palcu (nigdy wcześniej takiego nie widziałam) i grać na akordeonie (namówiłam ojca, by kupił mi małego Weltmeistra). A przede wszystkim chciałam – tak jak ona – nosić mundur.
Nasza pani założyła w szkole dwie drużyny: zuchową i harcerską.
Ileż mama się najeździła do Szczecina, by skompletować zuchowe mundurki dla mnie i mojego brata! Były więc: dwa zielone berety z paskami pod brodę, zielone chusty i pierścienie z lilijką, pasy oraz bluzy – moja szara i khaki Sławka. Tak ubrani poszliśmy na pierwszą zbiórkę. Zadanie: znajdź ślady wiosny. – Nuda – stwierdził mój brat po godzinie wałęsania się po okolicy. I wrócił do domu. Więcej mundurka nie włożył. A po latach został zawodowym żołnierzem.
Mnie wciągnęło. – Pamiętajcie, zuch zawsze służy pomocą – mówiła nasza drużynowa. Więc szukaliśmy kogoś, kto potrzebuje wsparcia – i ruszaliśmy do akcji. Raz ogołociliśmy z chrustu pobliski lasek i zanieśliśmy wszystko na podwórko starszej pani mieszkającej w pobliżu szkoły. Żeby miała czym palić w piecu zimą. Z biciem serca czekaliśmy, aż wyjdzie z domu i zobaczy naszą niespodziankę. Wyszła. – Co to za śmieci?! – wykrzyknęła. Musieliśmy wszystko sprzątnąć.
W harcerstwie było już poważniej. Piesze rajdy, spanie w namiotach na wypchanych sianem materacach, warty, musztry, nocne alerty – to był świat, którego wcześniej nie pokazał dzieciakom z naszej szkoły żaden nauczyciel.
Nigdy nie zapomnę przysięgi, którą składałam o czwartej nad ranem przy ognisku w lesie pod Czelinem nad Odrą, gdzie polscy żołnierze w 1945 roku wkopali pierwszy słup graniczny. Właśnie tam po raz pierwszy poczułam się dorosła.
Kiedy skończyłam podstawówkę, nie zdjęłam harcerskiego munduru. Potem, w liceum, prowadziłam własną drużynę. Dziś robię to, co moja nauczycielka przed laty uznała dla mnie za najlepsze. Jestem dziennikarką.
A Ona? Danuta Panek – najlepsza wychowawczyni, jaką miałam – jest już na emeryturze. Ale wciąż prowadzi zespoły muzyczne, koncertując z nimi po całym regionie, a nawet za zachodnią granicą. I nie rozstaje się z akordeonem.
***
Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także o innych ludziach, którzy byli dla was inspiracją na całe życie.
Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Teksty najlepiej przysyłać za pośrednictwem naszej FORMATKI. Najciekawsze będą publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach grupy Wyborcza.pl.
Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.
ZWYCIĘZCY DOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:
za pierwsze miejsce – 5556 zł brutto,
za drugie miejsce – 3333 zł brutto,
za trzecie miejsce – 2000 zł brutto.
Wszystkie komentarze