Niczym slajdy przewijają się przez pamięć setki obrazów, zdarzeń ważkich i błahych z tamtego okresu, blakną z realiów, nabierają kreślonych wyobraźnią kolorów, intensywności. Tej ostatniej było aż nadto w okresie liceum. Również dzięki nauczycielom z osobowością. A przecież nieraz bywało pod górkę…
Pierwszy szok, jako blisko szesnastoletni uczniowie klasy 1C (humanistycznej) w VI LO im. J. Kochanowskiego przeżyliśmy na lekcji chemii z profesor Ewą Serafin. Któraś z koleżanek odpowiadała przy tablicy, szło jej – zdaniem klasy – bardzo dobrze, a skończyło się na dostatecznym z plusem, z czego ów „plus” był, jak się wyraziła „sorka” – na zachętę i w nagrodę za odwagę. I potem już tak ciągle. Z szóstek i piątek w podstawówce zlecieliśmy – niektórzy na łeb, na szyję – na trójki, czasem czwórki, ale to już graniczyło z wyczynem. Od początku drżałem przed chemią. Zwłaszcza, że klasówki były głównie w czwartki, a my we środy do późna przesiadywaliśmy w kinie „Hel” (nie mylić z „Heliosem”, zupełnie inny poziom repertuaru) na Dyskusyjnym Klubie Filmowym, odprowadzając się po dwóch seansach długo w noc po pustym Radomiu. A profesor Serafin, zresztą chyba najlepsza z nauczycielek w mojej edukacji, była surowa i wymagająca, nawet dla humanistów, jakimi mieniliśmy się być, uczęszczając do klasy o określonym profilu. Nie było przeproś. Umiesz albo nie. I dlatego z klasówek czy z ustnych odpowiedzi miałem albo czwórki, albo jedynki (w wymiennej kolejności, z różnymi tendencjami, aż po poprawkę na koniec drugiej klasy).
Za to z matematyką u profesora Andrzeja Wojtyny większych problemów nie miałem, tzn. oscylowałem między tróją a czwórką. Jednak tego nauczyciela wspominamy do dziś głównie dzięki rajdom po Górach Świętokrzyskich, które organizował dla uczniów „Kochanowskiego”. Zawsze były przygody, zawsze było wesoło, zawsze coś się wydarzyło nieprzewidzianego, a dla młodych to przecież woda na młyn. Profesor był (jest) osobowością, z którą chciało się przebywać. Chciało się słuchać jego anegdot, wspomnień, ironicznych opisów przeróżnych zdarzeń i ludzi. Nawet pały stawiał z humorem, a i delikwent jakoś nie załamywał się zbytnio, bo pedagog czynił to tak, jakby pytał się o pogodę. Nierzadko lekcje przekształcały się w kabaretowy show, podczas którego, niby mimochodem, acz skutecznie, profesor przemycał matematyczną wiedzę, wtłaczał do głów wraz z dowcipem formułki, twierdzenia i inne ważne matematyczne przymioty. Wchodziło bezboleśnie, co świadczy o klasie nauczyciela. Dziś profesor Wojtyna jest wychowawcą mojej córki.
Ponieważ, jako klasa humanistyczna, mieliśmy dużo historii, to i zżyliśmy się z naszą nauczycielką tego przedmiotu – dr Elżbietą Orzechowską. Tu, co prawda, żartów było mniej (co nie oznacza, że w ogóle), ale poziom i wymagania stały na szczeblu wyższym. Ciepła, otwarta na uczniów pani profesor przeczołgała nas przez Powstanie Styczniowe, Wiosnę Ludów i absolutyzm oświecony na tyle skutecznie, że ja – będąc dość przeciętnym w szkole historykiem – na studiach (miałem historię na pierwszym roku) byłem, jeśli nie orłem, to przynajmniej bystrym orlikiem (wtedy jeszcze nikomu o stadionach obciążających nomenklaturowo ten gatunek ptactwa się nie śniło) jeśli idzie o znajomość dziejów powszechnych i polskich. Dość rzec, że historią nasza klasa stała. Większość z nas zresztą zdawała ją na maturze. Wyszło przyzwoicie. Do dziś pozostaję z panią profesor w serdecznych kontaktach. Na dedykacji swojej książki napisała mi jakiś czas temu: „mojemu najlepszemu uczniowi”. Co prawda raptem czwórkę miałem…
Potem szła geografia, z oryginalnym, dowcipnym i nieodżałowanym profesorem Władysławem Ciurlikiem. To też były minispektakle, autorskie monodramy nie tylko z ciekawą warstwą merytoryczną, ale i choreografią. Niekonwencjonalny, balansujący nieraz na różnych granicach, przemycał na swoich lekcjach masę „pozageograficznych” faktów, z których – kto chciał – na pewno zrobił użytek. Ja nie miałem serca do geografii. Mocna trója i bon voyage.
Właśnie. Trzęśliśmy się przed francuskim. Tu znowu żartów nie było – język wiodący i (od drugiej klasy) pani profesor Ewa Niziołek. Tę niezwykle wymagającą (choć w gruncie rzeczy gołębiego serca) nauczycielkę docenili najbardziej ci, którzy potem z językiem francuskim mieli do czynienia.
Co do biologii, to lżej było. Może dlatego, iż klasy humanistycznej nie traktowano jako inkubatora, z którego wyjdą w świat przyszli lekarze, bakteriolodzy czy farmaceuci. Sporo kawałów pani profesor Krystynie Nowak zrobiliśmy, bywały na granicy dobrego smaku, ale o tym milczą kronikarze. Krótko mówiąc – było wesoło, choć chwilową grozą mogły napawać litanie jedynek, stawianych przez nauczycielkę (na jednej z lekcji dostałem cztery jedynki, uwagę do dziennika, a na końcu – nieobecność). Nierzadko ilość pał przekraczała ilość rubryk, przeznaczonych w dzienniku na oceny. Wtedy pani profesor notowała owe pały w specjalnym zeszyciku. A potem, na koniec semestru, z cząstkowych kilkunastu jedynek, jednej, dwóch dwój i jakiejś trójki poprawialiśmy się na trójkę, z reguły się udawało. W każdym razie „sorka” Nowak nikomu krzywdy nie uczyniła, i chociaż w programie biologicznego nauczania doszliśmy ledwie do pierwotniaków, zupełnie nie zahaczywszy o wzbudzające największe emocje rozmnażanie człowieka (poza jakimś filmem o HIV, puszczonym na video, pamiętam, że pokazali tam transwestytów na huśtawce), to i tak znakomita większość klasy, bez wiedzy teoretycznej, dość sprawnie się rozmnożyła, włącznie z piszącym te słowa.
Z łaciną było u mnie podobnie jak z chemią. Umiesz – cztery, nie umiesz – wiadomo co. Ponieważ pani profesor Grażyna Karolak – bardzo sympatyczna i dobra osoba – robiła kartkówki w dualnej formie, tzn. jedna część z gramatyki, druga ze znajomości słownictwa, zatem regularnie dostawałem pałę z gramatyki i czwórkę ze słówek, co lokowało moją sytuację ocenową pomiędzy dwa a trzy, czyli albo mocny mierny, albo słabowity dostateczny. Rotacyjnie przez cztery lata. Dzięki temu, że na świadectwie maturalnym miałem stopień z łaciny, byłem na studiach zwolniony z tego przedmiotu, dzięki czemu uniknąłem traumy, jaką niósł ten przedmiot studentom pierwszego roku polonistyki.
Plastykę i tzw. wychowanie artystyczne z profesorem Cezarym Jędrzejewskim mieliśmy przez dwa lata. Też było wesoło. Pamiętam, że mimowolnie zrobiliśmy kilka szkód w pracowni, raz zalałem herbatą godło państwowe, które profesor pieczołowicie przez całą lekcję malował na jakąś szkolną okoliczność, czym przyprawiłem go chyba o stan przedzawałowy, bo zdołał tylko wydyszeć: „szmatka, szybko”. Innym razem, skutkiem idiotycznego kręcenia brudnym butem (za sznurówkę), poczyniliśmy rozgardiasz w garderobie profesora. Miał jednak duże poczucie humoru, okazywane w specyficzny, quasi-poważny sposób, więc na ostrzeżeniach słownych się skończyło.
Wreszcie – język polski. Jak na filologa polskiego przystało – pod koniec wyliczanki o nauczycielach i ich profesjach. Niełatwo mi pisać, szczególnie że profesor Zbigniew Wieczorek, jednocześnie nasz wychowawca, do dziś pozostaje jednym z najbliższych moich współpracowników i powierników. No i najwięcej, chyba, zawdzięczam właśnie jemu, jeśli idzie o polonistyczne przygotowanie i pasję, którą mnie zaraził. Pasjonat, oryginał, niezwykle wymagający, stanowczy. Jak się na coś uparł, nie było zmiłuj. Przy okazji jednak twardo stąpał po ziemi i nie dawał wiary tzw. laniu wody przy odpowiedziach, brutalnie tłamsząc muzę poezji i improwizacji, która zastąpić miała konkrety o Beniowskim czy Makbecie. Ponieważ dość wcześnie kontestowałem sobie to i owo, to właśnie w lekcjach polskiego i na godzinach wychowawczych ogniskowała się często owa, pożal się Boże, kontestacja. Ścieraliśmy się na polu filologii polskiej, on wtłaczał mnie w formę, ja się tej formie uchylałem. Może na tyle skutecznie, że fascynacja myśleniem Gombrowiczowskim została mi do dziś, żyję Gombrowiczem, myślę Gombrowiczem i czasami tym Gombrowiczem piszę. Szły pały do dziennika za brak zeszytu albo notatki, a i tak na koniec semestru była piątka. Nigdy, niestety, szóstka; ale pocieszam się, że Gombro też w szkolarstwie szczególnie nie błyszczał. Profesor patrzył chyba jednak z przymrużeniem oka na nasze wygłupy, gdyż wiedział, że jednak coś czytamy, że jakoś ten polski rozumiemy, że coś próbujemy tworzyć, że w pewien sposób staramy się kreować otaczającą nas rzeczywistość.
A propos kontestacji, to – oprócz polskiego – przekładała się ona na lekcje religii, przedziwnego przedmiotu, moim zdaniem z krzywdą dla uczniów i samych jej luminarzy wtłoczonego w program szkoły średniej. Z sentymentem wspominam religię w podstawówce, na którą wszyscy chodziliśmy do salki katechetycznej. A tu, w szkole średniej? Były ucieczki, kłótnie z siostrą, potem z księdzem, płacze, bunty. W efekcie mało nauki, więcej problemów. Trudno się w sumie temu dziwić, bo jak naciągać chomąto zasad i zakazów nastolatkom, kiedy wszystko buzuje, hormony grają jak ta lala, a tu mówi się, że nie wolno, że grzech? Patrząc z perspektywy czasu, chyba lepiej sprawdziłaby się etyka. Ale nie mnie o tym decydować. Są tęższe umysły.
Na szczęście my, humaniści, mieliśmy jeszcze w szkole filozofię. Z ulubioną panią profesor Barbarą Muszyńską. To był znakomity wentyl bezpieczeństwa, można było pytać o wszystko, bez ograniczeń. I zawsze się okazywało, że któryś z filozofów na to pytanie odpowiadał, że wcale współczesność nie jest tak różna od przeszłości, a Platon czy Arystoteles to nie kamienne postaci. Nie pojmuję, czemu filozofia nie jest przedmiotem obowiązkowym w szkole średniej.
Nie potrafię pisać o tamtych czasach nieszczerze, sztampowo, sztywno. Zbyt wiele nauczyłem się w latach 1992-1996, potem jeszcze zgłębiając tajniki humanistyki na studiach, żeby przywdziewać maski poprawności, w którą i tak wtłacza nas tzw. oficjalne życie, którego wszyscy nie cierpimy, prywatnie drwiąc z jego koturnu, a którego – siłą rzeczy – jesteśmy niewolnikami. Ale żałować nie ma czego. Wszak w jakąś formę trzeba było się wtłoczyć. A moim drogim nauczycielom dziś dziękuję za tę formę. Jeżeli ktoś znów ośmieli się powiedzieć, że to zawód dla tych, którym się w życiu nie udało – pourywam ręce, bo głowa u takiego delikwenta urwana dawno.
*
Tekst pod tytułem „Forma, śmiech i rzeczy Kochanowskie” w pierwotnej (poszerzonej) wersji ukazał się w wydanej na 100-lecie liceum „Kochanowskiego” monografii Szkoły w 2012 roku.
Akademia Opowieści „Nauczyciel na cały życie”
Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także na opowieści o waszych mistrzach życia. Może nim być wasz szef, kolega, wychowawca. Ktoś, kto był dla was inspiracją na całe życie. Zachęcamy, byście nam o nich napisali.
Regulamin akcji jest dostępny na stronie internetowej TUTAJ. Opowieści przysyłajcie za pośrednictwem naszej FORMATKI INTERNETOWEJ.
Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.
ZWYCIĘZCOM PRZYZNANE ZOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:
za pierwsze miejsce w wysokości – 5556 zł brutto
za drugie miejsce w wysokości – 3333 zł brutto
za trzecie miejsce w wysokości – 2000 zł brutto
Wszystkie komentarze
Maturę zdałam na 4.6 w średniej, do prymusów przez 4 lata nie należałam (byłam raczej trójkowa/czwórkowa) i gdybym jeszcze raz miała wybierać liceum, to nadal "Kochanowski" więc o co chodzi??
Dzięki za ten tekst. Pokazuje, że "Kochanowszczacy" też łapią jedynki... :)
Bo to sen symboliczny. W naszej kulturze sny są ignorowane, ale tak naprawdę to jest podpowiedź dot. życia, naszego dużo mądrzejszego ja.
Nieprzygotowanie do matury w śnie to nieprzygotowanie do ważnego egzaminu życiowego. Życie przynosi nam naukę i jeśli nie zdamy kolejnych egzaminów to się nie rozwiniemy i pewnie umrzemy z poczuciem, że nie wykorzystaliśmy tego życia optymalnie. Dlatego warto snom, szczególnie tym, które wyrywają nas w środku nocy, przyglądać się bliżej i wsłuchać się w podpowiedzi; powodzenia ;-)
Bo matura to trauma na całe życie; cieszę się, że mam to już za sobą.
To ciekawe jak interpretujesz mój sen, ale nie wydaje mi się, żeby pokrywało się to z moją rzeczywistością. Nieprzygotowanie we śnie do matury tylko z polskiego, więc...?
Stoi od zawsze u mnie na półce podręczny sennik bo jestem od dawna głęboko zainteresowana symboliką słów więc sprawdzam (niemniej, dzięki za życzenia): "Be, trudu zdawać maturę: zrozumienie bardzo skrupulatnych poszukiwań. Śnić o niezdanej maturze to wskazówka, że nie uda się rozwiązać problemu. Temat egzaminu wskaże, o jaki problem chodzi".
Nie mam pojęcia jak to interpretować. Ja się budzę zanim przystępuję do Matury z polskiego wierząc na koniec snu, że coś jednak będę umieć, mimo to spanikowana.
W czasach mojej Matury nie miałam żadnej traumy i wielkiego stresa związanego z nią. Wręcz trochę buńczucznie powtarzałam sobie, że zdam bo przecież w takiej szkole nie pozwolą by ktoś nie zdał, zaś dobre przygotowanie do samej Matury z polskiego zawdzięczaliśmy wówczas naszej nauczycielce, która wzięła na tapetę materiał do przerobienia i na czas zdążyła go z nami metodycznie powtórzyć przed Maturą.
Jak zawsze miałam u niej trójki z wypracowań, tak na Maturze ktoś ocenił moją pracę na 4. Do dziś pamiętam, że pisałam o znaczeniu symbolu w literaturze i jako akcent rzeczywistości towarzyszy mi on po dziś dzień bo lubię się nim posługiwać i bawić nim innych.
Pozdrawiam.
Kilka lat temu musialem uczestniczyć w zajęciach klasy mojego dziecka (powod jest nie wazny, pomysl był wynikiem ustalen z wychowawca). Po 2 dniach miałem dość, a jedno z przemyslen mna wstrzasnelo. Co piaty , szosty nauczyciel kompletnie nie nadawal się do takiej pracy ! Lekcje były przerazliwie nudne, nauczyciele nie panowali nad klasa, zachowywali się jakby trafili tam przypadkiem. Rzecz dotyczyła podstawówki, ale mysle ze podobnie jest w wielu szkołach. Dopóki nauczyciele będą słabiej opłacani, przez co zawod nie będzie atrakcyjny - nie będzie mowy o konkurencyjności, rywalizacji i jakości w szkołach.
I słusznie zrobili, nawiasem mówiąc. My pracujemy, oni od dawna na nauczycielskich, całkiem niezłych emeryturkach. Kaczafi przywróci.
Wiesz, w necie to każdy karzełek może mówić, że jest Pudzianem. Znam kilku nauczycieli WFu, którzy szybko przekonaliby cię w spotkaniu 1 na 1, że brak pokory może być bardzo bolesny.
proponuje w takim razie zabrać dzieci ze szkoły i uczyć je samemu, na pewno zrobisz to lepiej niż nauczyciele, powodzenia mądralo
Ale byś się zdziwił gdyby zrobił to lepiej, o co nie jest trudno, bo szkoła to kombinat marnowania czasu, efektywność nauczania jest żenująco niska.
A ile tych koleżanek? 3 może 4? A nauczycieli są dziesiątki tysięcy. Za mała ta Twoja grupa badawcza, żeby wygłaszac sensowny sąd.
Moja grupa badawcza była znacznie większa - nie tylko byłem uczniem, ale byłem kiedyś także nauczycielem i mogłem poznać to środowisko dogłębnie. Podtrzymuję swoje zdanie - nauczycielami zostają przede wszystkim nieudacznicy, którzy nie potrafią nic konkretnego robić, nie nadają się do normalnej pracy. Połowę nauczycieli powinno się natychmiast zwolnić, bo tylko szkodzą dzieciom. Za to jakie oni mają mniemanie o sobie! Nie podchodź! Klasa wyższa!
Tyle, że pamiętających też są tysiące. Od lat była negatywna i wygodnicka selekcja do zawodu.