Jest na Dębnikach w Krakowie niewielka uliczka Józefa Bellerta, równoległa do ulicy Doktora Judyma. W rodzinie dowiedzieliśmy się o niej przypadkiem. Czy jej mieszkańcy wiedzą, kim był Józef Bellert? Dla mnie był bratem mojego dziadka. Zapamiętałam go ze swojego dzieciństwa jako niewysokiego, grubiutkiego i niezwykle energicznego człowieka, który mimo 80 lat wciąż pracował jako lekarz. Oprowadzał mnie, nieśmiałą nastolatkę, po zakamarkach Krakowa i opowiadał różne związane z miastem anegdoty. Zmarł w wieku 83 lat, a ja historię jego niezwykłego życia poznałam dopiero później.
Urodził się na Kielecczyźnie w 1887 r., rok po swojej siostrze Helence i rok przed swoim bratem Piotrem, moim dziadkiem. Jego ojciec Aleksander Bellert był emerytowanym pułkownikiem carskim i nic o nim nie wiem, poza tym, że urodził się w Rydze jako syn lekarza i że moja prababcia Jadwiga, z domu Zarembska, była jego trzecią żoną.
PRZECZYTAJ W AKADEMII OPOWIEŚCI: Dziadek miał przed sobą 320 km, według Google Maps pieszo 66 godzin. Wędrował dwa tygodnie. Między nim a rodzinną wsią była linia frontu
Gdy Józio miał trzy lata, ojciec zmarł i odtąd mama z trójką małych dzieci musiała już sobie radzić sama. Znalazła stałą pracę na plebanii, dzięki niej mogła posłać dzieci do szkół w Kielcach. Nauka, jak pamiętamy z „Syzyfowych prac”, w których Żeromski opisał swoje doświadczenia właśnie z gimnazjum kieleckiego, odbywała się wyłącznie po rosyjsku. W 1905 r., gdy Piotr był w klasie VII, a Józio w maturalnej VIII, przez tereny Królestwa Polskiego przetoczyła się fala strajków szkolnych. Gimnazjum w Kielcach było jednym z pierwszych, które wzięły w nich udział, a bracia Bellertowie należący do kółka młodzieży postępowej byli jednymi z ich organizatorów. Zostali za to wydaleni z wilczym biletem, który uniemożliwiał im dalszą naukę na terenie Królestwa. Bracia podjęli więc trudną decyzję wyjazdu do Petersburga, gdzie zdali maturę.
Piotr następnie ukończył studia w tamtejszym prestiżowym Instytucie Technologicznym, a Józio wyjechał do zaboru austriackiego, do Krakowa, gdzie ukończył Wydział Lekarski Uniwersytetu Jagiellońskiego. Należał do koła lekarzy o sympatiach niepodległościowych skupionych wokół prof. Odona Bujwida. Z chwilą wybuchu I wojny światowej, niemal w przeddzień uzyskania dyplomu, zgłosił się jako ochotnik do tworzącego się zalążka Legionów Polskich. Był już wtedy żonaty z poznaną w czasie strajków szkolnych Sabiną Głuchowską i właśnie urodziła mu się pierwsza córka Zosia.
Jako zastępca lekarza I Baonu uczestniczył w bojach na Ponidziu. W maju 1915 r. został komendantem szpitala polowego I Brygady, a potem lekarzem V Baonu. W 1917 r. jako komendant szpitala Czerwonego Krzyża i komisji werbunkowej w Kielcach zmobilizował 200 ochotników służby w Legionach, za co został wydalony do Rembertowa. Potem zgłosił się do zwalczania epidemii duru plamistego i jako lekarz miejski w Chęcinach, pracując w bardzo prymitywnych warunkach, zaraził się tą chorobą. Przeżył, ale zmarła jego druga córeczka. Na szczęście w 1919 r. doczekał się jeszcze jednej córki Marynki, w przyszłości mojej ukochanej ciotki. To ona będzie prowadzić archiwum pamiątek związanych z ojcem, dzięki któremu mogę tu coś odtworzyć.
Po wojnie Józef był ordynatorem chirurgii Szpitala Okręgowego w Kielcach, a od 1924 r. – dyrektorem Szpitala Powiatowego w Pińczowie. W ciągu ośmiu lat pracy na tym stanowisku potrafił zorganizować bezpłatną pomoc lekarską dla miejscowej ludności w pięciu ośrodkach powiatu. Ewenement na tamte czasy. Wśród jego licznych działań społecznych znalazły się też organizacja bezpłatnych wakacji dla robotników, prowadzenie oświaty zdrowotnej, aranżowanie zawodów sportowych czy konkursów hodowlanych. Ale jego największą pasją w okresie międzywojennym stała się budowa nowoczesnej szkoły pomnika im. Józefa Piłsudskiego w zniszczonym w czasie wojny Starym Korczynie. Z jego inicjatywy i dzięki jego uporowi udało się zebrać fundusze i postawić okazały budynek.
W liście z lipca 1939 r. do mojego dziadka pisze, że spędzi kolejny urlop na dopilnowaniu wykończenia szkoły, żeby nauka w niej mogła ruszyć od września. Przy okazji napomyka, że nie ma odłożonych pieniędzy, żeby wysłać żonę z córkami na jakieś wczasy. Oczywiście 1 września 1939 r. nie rozpoczął się rok szkolny, ale budynek przetrwał. Obecnie, jak się dowiedziałam, mieści się tam dom dziecka.
W latach 30., aby ułatwić córkom studia, dr Bellert przeniósł się z rodziną do Warszawy, gdzie objął stanowisko zastępcy lekarza naczelnego ZUS. Druga wojna światowa oznaczała dla niego pracę w szpitalu polowym, niewolę niemiecką (z której został zwolniony), służbę w oddziale „Bakcyl”, tj. Sanitariacie Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej, podczas powstania warszawskiego oraz kierowanie Szpitalem Polowym przy ul. Jaworzyńskiej 2. Później objął funkcję szefa sanitarnego dla dzielnicy Mokotów.
Po upadku powstania znalazł się w Krakowie, gdzie z jego inicjatywy miejscowy oddział PCK zorganizował ochotniczą czołówkę ratowniczą dla więźniów obozu oświęcimskiego. Po wyzwoleniu Auschwitz-Birkenau zorganizował na terenie obozu szpital dla 4800 chorych, obywateli dwudziestu kilku państw, i kierował nim przez pół roku.
Po powrocie do Krakowa od sierpnia 1945 r. pracował jako dyrektor Szpitala św. Łazarza (obecnie jest to Szpital Uniwersytecki). W 1951 r. zmarła mu żona, a on w wieku 64 lat, zamiast myśleć o emeryturze, został lekarzem rejonowym na Kleparzu. Jeszcze przez 18 lat mieszkańcy tej dzielnicy mogli widzieć go, jak chodzi od bramy do bramy, odwiedzając chorych, bez względu na wysokość pięter. Zdarzało się, że samotnym chorym robił zakupy lub palił w piecu. Mieszkał w tym czasie ze starszą córką, w domu miał zawsze psa. W latach 50. był to biały szpic Pusia, w latach 60. rozbrykany dalmatyńczyk Szep.
Dr Józef Bellert przeszedł na emeryturę w wieku 82 lat. Miał odwiedzić brata i młodszą córkę w Warszawie, ale zatrzymali go na badania w szpitalu. Już z niego nie wyszedł. Zmarł w kwietniu 1970 r. Leży pochowany na Starych Powązkach razem ze swoim bratem i córkami. Wszyscy byli niezwykle pracowici i oddani innym, ale on najbardziej.
***
ZAKOŃCZYLIŚMY PRZYJMOWANIE WSPOMNIEŃ
30 września napłynęły do nas ostatnie teksty wspomnień nadesłanych na konkurs czytelników „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości”. Przysłaliście pół tysiąca tekstów, spośród których opublikowaliśmy dotychczas kilkadziesiąt – w tygodniku „Ale Historia” oraz na stronie internetowej akcji. Dziś rozpoczyna pracę jury, które wyłoni zwycięzców. Konkurs rozstrzygniemy 5 listopada.
Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne: 1. miejsce – 5556 zł brutto, 2. miejsce – 3333 zł, 3. miejsce – 2000 zł brutto.
Wszystkie komentarze
Nieee! Dlaczego?
Właśnie takimi opowieściami budować trzeba i należy współczesny patriotyzm. Małymi, rodzinnymi wspomnieniami, które pokazują drobne, wielkie sylwetki zwykłych Polaków.
Ileż wzruszeń, czytając!...
Wielka prośba! Nie kończcie! Niech ta rubryka Rodzinnych Wspomnień pozostanie stałym działem Gazety. Historycy będą mieli olbrzymią bibliotekę zwykłych ludzkich losów, by budować na ich podstawie historię Polski.
Przyłączam się do prośby!
ja też sie przyłączam.
Świadectwo naszej historii, naszych dziejów, bezpośrednio od uczestników lub ich bliskich bardziej przemawia, niż daty, bitwy i nazwiska dowódców.
Nie umniejszając roli ani datom, ani bitwom, a tym bardziej dowódcom.
Publikujcie!
Opublikujcie wszystkie, które nadesłano, nie tylko nagrodzone!