Sanitariuszki i lekarze pracowali bez przerwy, prawie nie wychodzili z sal operacyjnych. Bez snu i posiłku operowali rannych powstańców czasem w takiej ciasnocie i zaduchu, że z braku tlenu gasły świece.

KONKURS AKADEMIA OPOWIEŚCI

Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszym konkursie?

Zapoznaj się z REGULAMINEM

Weź udział w konkursie, przyślij opowieść, wygraj nagrody! [FORMULARZ]

Helena Brzozowska nie pamiętała, kiedy dokładnie w szpitalu przy ul. Długiej 21 przestał działać aparat rentgenowski. Może było to 12, a może 14 sierpnia 1944 r. Wiedziała tylko, że dzień wcześniej odwiedził ich młody rentgenolog. Dużo ryzykował. Starówka płonęła. Trwające od rana do wieczora bombardowania i ostrzał artyleryjski zamieniały ją w kupę gruzów z ledwo zarysowaną siatką ulic. Co chwila ktoś zostawał ranny. Wystarczyła zabłąkana kula, jakiś odłamek, cokolwiek. Ale on przyszedł. Nie wiedziała skąd ani jak się nazywał. Ważne, że mógł się zająć pacjentami.

Razem z koleżankami zaczęły ich znosić do małego pomieszczenia, gdzie lekarz gimnastykował się przy aparacie, to przysiadając, to wstając. Badanie utrudniało to, że w przychodni przeciwgruźliczej był najprostszy aparat do prześwietleń klatki piersiowej, z małym polem manewru ekranem. Jeszcze pół biedy, gdy prześwietlało się jakąś bardziej dostępną część ciała, ale rannych z postrzałem kończyn dolnych, uda czy okolicy biodrowej wciągałyśmy na krzesło i obracały na wszystkie strony albo lekarz musiał, jeśli to było możliwe, obniżać ekran, prawie przyklękając. Ranni się nacierpieli, a lekarz był zlany potem.

Już miał wracać do siebie, gdy Brzozowska poprosiła go, żeby zbadał jeszcze chłopaka z postrzałem uda. Odmówił. Musiał iść, ale obiecał przyjść później. Wściekła, że nie chce pomóc, powiedziała mu na pożegnanie kilka cierpkich słów. Więcej się nie zobaczyli.

12 tysięcy łóżek

Wiele lat po wojnie doszła do wniosku, że potraktowała go zbyt ostro, bo przecież robił, co mógł, przy tych badaniach naświetlał się bardzo długo, wiedząc, co ryzykuje. A skoro spieszył się, to znaczyło, że czekają na niego inni potrzebujący pomocy.

Takie sytuacje w powstaniu były normą. Bez względu na skalę poświęcenia personel sanitarny mógł jednakowo zadbać o wszystkich. Rosnąca liczba rannych i chorych sprawiała, że aby kogoś uratować, komuś innemu trzeba było odmówić, niekiedy wydając na niego wyrok.

Plany dowództwa zakładały pełne zabezpieczenie medyczne na czas trwania walk. Każdy z obwodów okręgu warszawskiego miał swojego lekarza naczelnego odpowiedzialnego za organizację ludzi i placówek. Samych szpitali działało w mieście 36, w sumie dysponowały 12 tysiącami łóżek. Uzupełnieniem w chwili wybuchu powstania miały się stać liczne punkty opatrunkowe zapewniające doraźną pomoc lekko rannym. Liczący kilka tysięcy osób personel składał się zarówno z doświadczonych lekarzy i pielęgniarek, jak i z kształcących się podczas okupacji studentów medycyny czy sanitariuszek po podstawowym przeszkoleniu. W ciągu kilku lat przygotowań do powstania zadbano o sprzęt do zabiegów chirurgicznych, lekarstwa i środki opatrunkowe. Nikt jednak nie przypuszczał, że walka potrwa dwa miesiące.

Przez pierwsze dni mogło się więc wydawać, że wszystko jest pod kontrolą. Nawet gdy się okazało, że punkty sanitarne trzeba rozbudowywać, robiono to sprawnie, jak np. w budynku PKO przy ul. Świętokrzyskiej.

Sabina Dembowska, lekarka, wspominała, że dzięki zapobiegliwości pana Jana (porucznika „Sowy”) podziemia PKO zamieniły się w prawdziwy szpital, dobrze zaopatrzony w pościel (materace, kołdry, koce, bielizna) oraz naczynia kuchenne i stołowe. Rannych składaliśmy w wygodnych i czystych łóżkach, co łącznie z troskliwą opieką stwarzało dla naszych bohaterów warunki zupełnie znośne. Udało się nawet wydzielić przestrzeń dla Niemców.

Niemalże idylliczny obraz przedstawiono w reportażu prasowym z soboty 5 sierpnia opublikowanym w „Wiadomościach z Miasta i Wiadomościach Radiowych”: Działalność personelu, ofiarność sanitariuszek, postawa rannych wprost budzące entuzjazm, pisał autor, dodając, że napływ ochotników, a szczególnie ochotniczek kobiet do pomocy sanitarnej tak wielki, że mowy być nie może o ich wykorzystaniu, po prostu nie ma tylu rannych. A nawet ci nieliczni szybko przestawali być kłopotem. Dwie sanitariuszki ranne w twarz od razu po opatrunku uciekły z powrotem na linię walk, a żołnierz postrzelony w kolano wykradł się po cichu, żeby przypadkiem nikt nie zabronił mu wrócić na barykadę.

Surowica poszukiwana!

Ale sytuacja szybko zaczęła się pogarszać. Już dwa dni później na łamach wychodzącej w Śródmieściu „Walki” wydrukowano apel do wszystkich posiadających surowicę przeciwtężcową i przeciwzgorzelinową do przyniesienia jej na punkty sanitarne, ponieważ daje się odczuwać brak tych ważnych środków. Na pogarszające się warunki wpływ miało m.in. zajęcie przez Niemców kilku placówek wraz ze zgromadzonymi tam środkami medycznymi, ale też rozerwanie Warszawy na oddzielone od siebie punkty oporu. Dzielnice zostały zmuszone do radzenia sobie we własnym zakresie.

W powstańczej prasie pojawiły się prośby o jedzenie, leki i krew. 14 sierpnia „Warszawa Walczy” donosiła, że cały szereg żołnierzy AK umiera w szpitalach stołecznych na skutek zbyt wielkiego upływu krwi. Autor ostrzegał, że ukrywanie surowicy jest przestępstwem. Takie groźby były sygnałem, że sytuacja szpitali staje się tragiczna.

Ludność, dopóki mogła, pomagała. Do szpitala na Woli już od 2 sierpnia przychodziły kobiety w chustkach, w fartuchu prosto od garnków – opowiadała Brzozowska. W najbliższej okolicy mieszka sama biedota. Wyciągają się ręce. „Przyniosłam trochę ryżu, bo to zdrowie, proszę pani, i na żołądek też dobre”. Każdy dawał, co mógł. Bochenek chleba, woreczek kaszy, trochę ziemniaków, jakąś marchew. Gdy brakowało łóżek dla rannych, ludzie oddawali własne. Nawet najbiedniejsi, którzy nie mieli gdzie się potem położyć.

Pod koniec września w wielu śródmiejskich mieszkaniach urządzano tymczasowe punkty sanitarne, gdzie pomoc uzyskiwali powstańcy, dla których nie starczało miejsca w szpitalach.

Sytuacja w Śródmieściu, ale też na Mokotowie i Żoliborzu, długo nie była zła. W sierpniu te dzielnice znajdowały się poza kierunkiem głównego uderzenia Niemców. Dopiero we wrześniu ich położenie się pogorszyło. Jednak ten czas względnego spokoju nie oznaczał braku zajęć dla personelu sanitarnego. Po każdym nalocie czy poważniejszym starciu na barykadach przynoszono do nich całe transporty rannych na noszach. Lekarze i pielęgniarki udzielali im pomocy w tak wielkiej ciasnocie i zaduchu, że świece gasły z braku tlenu. Najgorsze były rany postrzałowe brzucha. Choć lekarze robili, co w ich mocy, operacje często kończyły się śmiercią pacjenta. Nie pomagało mozolne zszywanie jelit ani ich skrupulatny przegląd, czy nie został gdzieś niedostrzeżony otwór. Cierpieliśmy razem z rannymi – wspominała Dembowska. Spore problemy sprawiały także postrzały głowy i poparzenia, które nawet jeśli nie zagrażały życiu, były bardzo bolesne, oraz choroby. Michał Białokoz, 34-letni lekarz, opowiadał o leczeniu gruźlicy płuc, jelit i krtani oraz zimnych ropni według metod uważanych wówczas za najnowsze. Stosowaliśmy odmę leczniczą opłucną i brzuszną, wykonywaliśmy punkcje jamy opłucnej i brzusznej.

Bez odpoczynku

W najgorszym położeniu znalazły się szpitale w dzielnicach atakowanych przez Niemców, gdzie najszybciej przybywało rannych – a ubywało personelu i środków. Według raportu Stefana Tarnawskiego „Tarły”, szefa sanitarnego Grupy „Północ”, 30 sierpnia na Starówce przy 1524 rannych było zaledwie 43 lekarzy oraz 390 pielęgniarek i sanitariuszek. Już po 10 [sierpnia] odczuwaliśmy brak chirurgów i wykwalifikowanych pielęgniarek, pisał Tarnawski po latach.

Pracowali w dramatycznych warunkach, dosłownie bez przerwy, szczególnie chirurdzy, którzy nie wychodzili z sal operacyjnych. Często nie mieli czasu na sen i nawet skromny posiłek. Po eksplozji na ul. Kilińskiego w niedzielę 13 sierpnia trzy zespoły chirurgów bez przerwy operowały ciężko rannych. Wszystkie szpitale w kilka godzin zostały zapełnione, tworzyliśmy szybko nowe. Wobec napływu coraz większej ilości rannych i poparzonych zajęliśmy wszystkie piwnice i mieszkania na parterze i pierwszym piętrze wzdłuż Podwala, aż do Freta, dokąd kierowaliśmy rannych i rekonwalescentów. Po 20 sierpnia zaczęło brakować podstawowego sprzętu.

Ratunkiem dla Starówki stały się kanały, którymi łączniczki i łącznicy codziennie przenosili ze Śródmieścia i z Żoliborza poza amunicją także leki, środki opatrunkowe i potrzebny sprzęt. Przejście ciemnym, niskim tunelem, do połowy zalanym cuchnącym szlamem, dawało jednak małe szanse na dostarczenie pakunków nienaruszonych. Wsparcie zapewniały zrzuty, ale było ich zbyt mało, aby mogły realnie poprawić sytuację.

Szpitale staromiejskie, nieustannie ostrzeliwane i bombardowane, zamieniły się w końcu w umieralnie. Tłok, brud, smród ropiejących ran i rozkładających się ciał, których nie miał kto pochować, jęki rannych i rzężenie umierających, wołania o wodę i morfinę tworzyły upiorną atmosferę. Mało kto potrafił tam wytrzymać. Powstańcy rękami i nogami bronili się przed szpitalami. Zostawali w nich jedynie niemający siły się wydostać – oraz martwi.

Barbara Piotrowska-Gancarczyk „Basia”, sanitariuszka ze szpitala na Długiej 7, największego na Starówce, opisała atmosferę nadchodzącej śmierci: tu chłopak z postrzałem głowy, tam dziewczyna, leżąca na brzuchu, samotna, naga, poparzona, a kawałek dalej mężczyzna z przestrzelonym gardłem, przy którym czuwała żona. Żadne z nich nie doczekało ranka.

Kilka dni później „Basia” stanęła przed dylematem, z którym mierzyli się wszyscy lekarze i pielęgniarki. Gdy zaczęła się ewakuacja Starówki, musieli zdecydować, czy zostają z rannymi, czy idą do Śródmieścia. Wiedzieli, że na Woli Niemcy w ciągu kilku dni wymordowali pacjentów i personel w paru szpitalach. Na Starówce ci, którzy należeli do AK, po otrzymaniu rozkazu musieli wejść do kanałów. Reszta decydowała samodzielnie. Wielu z tych, którzy zostali, zginęło.

Szpital cudów

Niemcy nie oszczędzali szpitali, po Woli marsz śmierci kontynuowali na Powiślu i Czerniakowie. Wcześniej zrobili wyjątek tylko dla działającego przy ul. Senatorskiej 42 Szpitala Maltańskiego. Jego komendant Jerzy Dreyza wspominał po wojnie, że już 1 sierpnia w tym szpitalu znalazło się dwóch Niemców z ranami postrzałowymi brzucha. Z czasem dołączyli do nich kolejni. Ich obecność za jakiś czas miała się okazać zbawieniem.

Pacjenci Szpitala Maltańskiego przy ul. Senatorskiej po ewakuacji na ul. Świętokrzyską
Pacjenci Szpitala Maltańskiego przy ul. Senatorskiej po ewakuacji na ul. Świętokrzyską Fot. Eugeniusz Lokajski/MPW

Przez następne dni szpital pracował w spokoju. Nieustannie zwiększająca się liczba rannych zmusiła jednak Dreyzę do urządzenia przy ul. Senatorskiej 36 dodatkowego oddziału. Materace i pościel na 60 łóżek, a także spore zapasy konserw, mąki i cukru udało się dostarczyć ze zdobytych magazynów niemieckich.

Nerwowo zrobiło się 7 sierpnia, gdy na ul. Senatorskiej zatrzymał się czołg i zaczął strzelać do budynku szpitala. W końcu do środka wpadł oficer SS w stopniu porucznika z zapytaniem, czy w szpitalu są niemieccy żołnierze. Potwierdziłem to, wskazując mu drogę na pierwsze piętro, gdzie leżeli niemieccy ranni. Pobiegł tam i okazało się, że jeden z pocisków przeleciał tuż nad głowami rannych Niemców. Wściekli wyżyli się na poruczniku SS, który po wysłuchaniu ich dalszą rozmowę z Dreyzą prowadził już w łagodniejszym tonie. Niemcy wycofali się z terenu szpitala.

Cały czas jednak stacjonowali po drugiej stronie ulicy, w Ogrodzie Saskim, skąd regularnie przysyłali kilkuosobowe patrole, które szukały powstańców. I niewiele brakowało, żeby ich znalazły. Dreyza opowiadał, że na zapleczu szpitala z ogrodu przez wybitą dziurę w murze mieliśmy połączenie z Bielańską i Długą. Stąd przychodziły do nas też patrole polskie. Był cały kłopot, żeby się nie spotkały na terenie szpitala.

Dreyza wydał instrukcję, żeby personel pilnował krążące po szpitalu patrole. Ale w końcu pewnej nocy Niemcy i Polacy razem znaleźli się w budynku. Tylko dzięki umiejętnemu prowadzeniu korytarzami udało się uniknąć ich spotkania.

W poniedziałek 14 sierpnia rankiem przed szpitalem pojawili się ludzie Oskara Dirlewangera, którzy kilka dni wcześniej przeprowadzili masakrę Woli. Personel dostał dwie godziny na przygotowanie ewakuacji. Dokąd? To Niemców nie interesowało. Dreyza rozumiał, że nie ma czasu na pertraktacje. Szybko podjął decyzję, że część personelu – Niemcy nie chcieli puścić wszystkich – wyruszy z rannymi w stronę Szpitala Ujazdowskiego, którego Szpital Maltański był filią. W ten sposób 200 rannych niesionych i prowadzonych przez lekarzy, pielęgniarki oraz ludność cywilna pod eskortą 150 żołnierzy wroga dotarli do polskich pozycji. Tam dirlewangerowcy zawrócili. Nikt nie zginął. Udało się przeżyć także tym, którzy zostali na ul. Senatorskiej. Po kilku dniach przeszli na Wolę, do Szpitala Wolskiego. Później, już po upadku powstania, wyszli z miasta razem z rannymi. Dla lekarzy i pielęgniarek walka – nie o wolność, ale o życie – jeszcze się nie skończyła.

Szpital Maltański w czasie przenosin. 200 rannych niesionych i prowadzonych przez lekarzy i pielęgniarki oraz cywile ewakuowali się 14?sierpnia pod eskortą 150 niemieckich żołnierzy
Szpital Maltański w czasie przenosin. 200 rannych niesionych i prowadzonych przez lekarzy i pielęgniarki oraz cywile ewakuowali się 14?sierpnia pod eskortą 150 niemieckich żołnierzy Fot. Eugeniusz Lokajski/MPW

Na podstawie m.in.: H. Brzozowska „Nasza dziwna grupa ZWZ-AK”, Kraków 1993; „Ludność cywilna w powstaniu warszawskim”, t. 1-3, oprac. M.M. Drozdowski, M. Maniakówna, T. Strzembosz, Warszawa 1974; „Pamiętniki żołnierzy baonu AK »Zośka«”, t. 1, red. T. Sumiński, J. Snitko-Rzeszut, Warszawa 2012; „Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945”, red. A. Zawadzka, Z. Zawadzka, Warszawa 1983

Ostatni tydzień

 

Konkursu dla Czytelników - napisz opowieść i wygraj 5 tys. zł!

Akademia Opowieści. „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości”

Historia Polski to nie tylko bitwy i przelana krew. To również wielki codzienny wysiłek zwykłych ludzi. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj – zawsze byli wolni.

Każdy w polskiej rodzinie ma takiego bohatera: babcię, wujka, sąsiada. Uczyli, leczyli, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, bibliotekę na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki. Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi i pracowitości.

Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy.

Napiszcie o nich. Tak stworzymy pierwszą wielką prywatną historię ostatnich stu lat Polski. Opowieści zamiast pomników.

Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości na nie więcej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 30 września 2018 r. Można je przysyłać za pośrednictwem formatki dostępnej na stronie internetowej.

Najciekawsze teksty będą publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” (w tym jej dodatków, np. „Ale Historia”; „Magazyn Świąteczny”, „Duży Format” oraz lokalnych) lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl.

Nadesłane wspomnienia wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców oraz 80 wyróżnień.

Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne:

za I miejsce – 5556 zł brutto;
za II miejsce – 3333 zł brutto;
za III miejsce – 2000 zł brutto.

Osoby wyróżnione dostaną roczne prenumeraty Wyborcza.pl.

Laureatów ogłosimy 5 listopada 2018 r.

Komentarze
i po co to bylo?po co? czy znajda sie odpowiedzialni za skazanie na pewna smierc setki tysiecy ludzi? i masakre miasta? Organizacja powstania w tamtym czasie i tamtych okolicznosciach byla jednym z najwiekszych bledow i porazka w historii Polski! nie zrozumiem nigdy z czego nalezy byc dumnym i stawiac pomniki , pomniki wstydu i glupoty .
już oceniałe(a)ś
6
2