Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszym konkursie?
Zapoznaj się z REGULAMINEM
Weź udział w konkursie, przyślij opowieść, wygraj nagrody! [FORMULARZ]
Moja babcia Elżbieta z Lewandowskich Głasek była osobą bardzo kontrowersyjną. Uparta, despotyczna, starała się układać życie całej rodziny. Ale wyróżniała się ogromnym patriotyzmem, który przekazywała swoim dzieciom i wnukom, oraz wielką odwagą i wrażliwością na ludzką krzywdę. Dlatego niewątpliwie można ją uznać za bohaterkę naszej niepodległości.
Elżbieta urodziła się w 1904 r. we Włocławku. Była najstarszym dzieckiem Marianny i Stanisława Lewandowskich. W wieku 12 lat opuściła rodzinny Włocławek i wyjechała do pracującej w tym mieście jako akuszerka ciotki Michaliny Dębickiej. Dziewczynka pomagała jej w pracach domowych i opiece nad jej córeczką. W Żelechowie Elżbieta nie chodziła do szkoły. Mimo iż była bardzo zdolna i chętna do nauki, skończyła swoją edukację na czwartej klasie szkoły podstawowej. Parę lat później zdobyła zawód krawcowej. Babcia miała zdolności plastyczne i wielkie wyczucie estetyczne. Potrafiła pięknie haftować i szydełkować. Podczas pobytu w Żelechowie Elżbieta Lewandowska poznała mieszkającego w tym mieście Stanisława Głaska. Młodzi pobrali się w Warszawie w 1927 r.
Lata małżeństwa były najszczęśliwszym okresem w życiu Elżbiety. Żyła wtedy w dobrobycie, bo pracujący w Państwowej Fabryce Karabinów mąż, absolwent Szkoły Technicznej Wawelberga, zarabiał bardzo dobrze. Zajmowała się domem i wychowywaniem synów – Zbigniewa i Wiesława, mojego późniejszego taty. Dbała o ich zdrowie oraz rozwój psychiczny i intelektualny. Wielką wagę przywiązywała do patriotycznego wychowania dzieci. Mówiła im wiersze, śpiewała wojskowe piosenki, opowiadała o historii Polski. Kiedy w 1935 r. zmarł Józef Piłsudski, którego Elżbieta była gorącą zwolenniczką, zabrała siedmioletniego Zbysia i sześcioletniego Wiesia na plac, na którym wystawiona była trumna z ciałem Marszałka. Nie poprzestała jednak na staniu w tłumie i przyglądaniu się z daleka. Wzięła chłopców za ręce i – omijając stojących na straży żołnierzy – podeszła z dziećmi bardzo blisko trumny. Szła tak pewnie, że nikt nie ośmielił się jej zatrzymać.
***
Szczęśliwe i dostatnie życie Elżbiety Głaskowej skończyło się we wrześniu 1939 roku, kiedy to jej mąż Stanisław wyjechał na Wschód, by wraz z innymi pracownikami wywieźć maszyny Państwowej Fabryki Karabinów, żeby nie dostały się w ręce Niemców. Po wyjeździe męża Elżbieta została w Warszawie niemal bez środków do życia. Zgromadzone w banku pieniądze przepadły. Wkrótce rodzina straciła również dach nad głową i cały dobytek. W jednym z wrześniowych bombardowań została zburzona kamienica, w której Głaskowie mieszkali. Elżbieta zamieszkała z dziećmi na działce w domku letniskowym. Póki było ciepło, jakoś sobie radzili. Jednak wkrótce nastała wyjątkowo mroźna zima. W tej sytuacji Elżbieta postanowiła, że wyprowadzi się z Warszawy i skorzysta z gościny krewnych. Razem z synami wyjechała do Kielc, gdzie mieszkała jej ciotka Pelagia z Lewandowskich Dudzic, która miała wobec siostrzenicy zobowiązania.
Parę lat wcześniej Elżbieta przyjęła pod swój dach jej najmłodszego syna Stefana, który w Warszawie uczył się zawodu elektryka. Żeby zapewnić sobie i synom utrzymanie, Elżbieta musiała podjąć pracę zawodową. Początkowo pracowała jako kasjerka w sklepie. Później została zatrudniona w przejętej przez Niemców fabryce Granat. Pracowała przez 12 godzin na dobę, zajmując się kontrolą jakości produkowanych elementów.
Podczas wojny miało miejsce pewne wydarzenie, które pokazało charakter i niezłomność Elżbiety Głaskowej. Pewnego dnia w jej mieszkaniu przy ul. Dużej pojawiła się młoda Żydówka pochodząca z mieszkającej przed wojną w Chmielniku, zaprzyjaźnionej z Dudzicami rodziny Tajlorów. Kobieta przez dłuższy czas ukrywała się w Warszawie wraz ze swoim bratankiem. Teraz również zabrała ze sobą dziecko. Posługiwała się fałszywymi dokumentami na nazwisko Maria Majewska, a jej sześcioletni bratanek nosił polskie imię Henryk. Kobiecie bardzo zależało na nawiązaniu kontaktu z uwięzioną w obozie fabrycznym „Hasag” rodziną. Poprosiła o schronienie i pomoc. Elżbieta była przerażona. Wiedziała, że za ukrywanie Żydów może ponieść śmierć nie tylko ona, ale również jej dzieci. Strach był tym większy, że w sąsiednim mieszkaniu kwaterował niemiecki oficer, który w każdej chwili mógł odkryć ukrywających się ludzi. Jednak mimo wszystko zdecydowała się pomóc kobiecie i dziecku. Przechowała ich w swoim domu, zdobywała dla nich jedzenie i ubrania. Stefan Dudzic zajął się umożliwieniem kontaktu pani Tajlor z uwięzioną rodziną. Wkrótce potem „Maria Majewska” postanowiła wyjechać z Kielc. Elżbieta załatwiła dla niej żałobne ubranie. Gęsta woalka, spływająca z czarnego kapelusza kobiety, miała ukryć jej semickie rysy. Towarzyszącemu kobiecie chłopcu nie można było założyć woalki. Elżbieta wymyśliła więc inny sposób ukrycia jego twarzy. Obwiązała mu głowę chustką, żeby wyglądał, jakby bolały go zęby. Niestety, kamuflaż okazał się niezadowalający. Dziecko zostało zastrzelone przez hitlerowca na dworcu kolejowym w Kielcach. Elżbieta i Stefan dowiedzieli się o tym po wojnie z listu od pani Tajlor. Kobieta przeżyła. Zamieszkała w Szwecji i to stamtąd napisała list z podziękowaniami.
Po zakończeniu II wojny światowej Elżbieta Głasek nie wróciła do Warszawy. Pozostała z synami w Kielcach, gdzie zaopiekowała się wychudzonym i osłabionym po pobycie w obozie koncentracyjnym kuzynem Stefanem Dudzicem. W listopadzie 1945 r. dowiedziała się, że jej mąż – żołnierz armii Andersa – żyje i przebywa na emigracji w Wielkiej Brytanii, ale małżonkowie nie spotkali się więcej. Rok po zakończeniu wojny miało miejsce kolejne wydarzenie, które potwierdziło niezłomność Elżbiety Głaskowej. 4 lipca 1946 r. kielczanie, najprawdopodobniej podburzeni przez agentów Urzędu Bezpieczeństwa, zaatakowali Żydów mieszkających przy ul. Planty 7. Elżbieta Lewandowska była świadkiem pogromu kieleckiego i o mało sama w nim nie zginęła. Tego dnia do jej mieszkania przybiegła zaaferowana sąsiadka, opowiadając, że na oddalonych o trzy przecznice od ul. Dużej Plantach coś się dzieje. Elżbieta poszła razem z nią popatrzeć na rozgrywające się wydarzenia. Okazały się one groźniejsze, niż przewidywały. Kiedy moja późniejsza babcia zorientowała się, że oszalały tłum zabija ludzi, postanowiła zareagować. Wskoczyła na murek i zaczęła przemawiać, wzywając do opamiętania. – Ludzie! Dajcie spokój! Żydzi też są ludźmi i mają prawo żyć! – krzyczała. Wtedy agresja tłumu skierowała się przeciwko niej. Ktoś krzyknął, że pewnie też jest Żydówką, skoro tak broni morderców polskich dzieci. Kilka osób rzuciło się w stronę Elżbiety i ściągnęło ją z podwyższenia. Byłaby zginęła, gdyby nie pomoc energicznej sąsiadki. Pani ta potwierdziła polskie i chrześcijańskie pochodzenie Elżbiety i wyciągnęła ją spośród rozjuszonego tłumu, rozdając otaczającym je ludziom kuksańce. Elżbiecie Głaskowej udało się wrócić do domu, ale długo jeszcze przeżywała sytuację, w której uczestniczyła. Najtrudniej jej było pogodzić się z własną bezsilnością, z tym, że nie była w stanie zapobiec dalszym mordom. W pogromie kieleckim zginęło 37 Żydów i trzech Polaków, którzy najprawdopodobniej – tak jak moja babcia – stanęli w ich obronie.
Przez następne lata Elżbieta Głasek żyła spokojnie, zajmując się domem i synami. Wspomagana przez kuzyna i przesyłającego z Anglii upominki męża starała się, żeby rodzinie niczego nie brakowało. Chociaż sama nie zdobyła solidnego wykształcenia, dbała o kształcenie dzieci. Obaj jej synowie ukończyli wyższe studia. Zbigniew został lekarzem, Wiesław inżynierem. Babcia Elżbieta zajmowała się również swoimi wnukami. Miała ogromny wpływ na moje wychowanie i ukształtowanie mojego charakteru. To ona pierwsza nauczyła mnie wiersza „Kto ty jesteś? Polak mały”. Ona opowiadała mi o historii Polski i rodziny.
Elżbieta Głasek zmarła w Kielcach w 1993 r. w wieku 89 lat. Odeszła 11 listopada – w święto niepodległości Polski. Ojczyzny, którą kochała całym swym sercem.
Konkurs dla Czytelników - napisz opowieść i wygraj 5 tys. zł!
Akademia Opowieści. „Nieznani bohaterowie naszej niepodległości”
Historia Polski to nie tylko bitwy i przelana krew. To również wielki codzienny wysiłek zwykłych ludzi. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj – zawsze byli wolni.
Każdy w polskiej rodzinie ma takiego bohatera: babcię, wujka, sąsiada. Uczyli, leczyli, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, bibliotekę na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki. Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi i pracowitości.
Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy.
Napiszcie o nich. Tak stworzymy pierwszą wielką prywatną historię ostatnich stu lat Polski. Opowieści zamiast pomników.
Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości na nie więcej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 30 września 2018 r. Można je przysyłać za pośrednictwem formatki dostępnej na stronie internetowej.
Najciekawsze teksty będą publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” (w tym jej dodatków, np. „Ale Historia”; „Magazyn Świąteczny”, „Duży Format” oraz lokalnych) lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl.
Nadesłane wspomnienia wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców oraz 80 wyróżnień.
Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne:
za I miejsce – 5556 zł brutto;
za II miejsce – 3333 zł brutto;
za III miejsce – 2000 zł brutto.
Osoby wyróżnione dostaną roczne prenumeraty Wyborcza.pl.
Laureatów ogłosimy 5 listopada 2018 r.
Wszystkie komentarze
To akurat (tzn. rzekome zainspirowanie przez UB) jest dawno zdyskredytowana bujda. Niestety Polaków wcale nie trzeba było podburzać do bicia Żydów. Do tego doszła demoralizacja przez 6 lat wojny i okupacji, bezprawie powojenne oraz perspektywa wzbogacenia się na nielicznych ocalałych z Holocaustu.
jak skutecznie chrzescijanskie wychowanie
zdegenerowalo polskie spoleczenstwo.
W 1946 roku zamordowali 37 niewinnych ludzi
tylko za to ze mieli zydowskie pochodzenie,
lub chcieli zapobiec mordom.
Nie dziwota, ze NS Partei PiS udalo sie obudzic
upiory nazizmu wsrod "Prawdziwych Katolikow".
Co ma piernik do wiatraka?
Profesor Ryszard Szawłowski zamieścił w swej dwutomowej monografii wojny polsko-sowieckiej 1939 roku relację pani J.R. z Wołynia o mordzie na polskich policjantach w Sarnach, wkrótce po wkroczeniu Sowietów do tego miasta. Pani J.R. pisała: „Żydzi z bronią krótką w ręku wraz z kilkoma żołnierzami radzieckimi prowadzili polską policję granatową, plując na nich, krzycząc „przepuścić tych psów”. Policja szła bez pasów, z rękami w górze, szli na śmierć. Szli w pięciu grupach, około 300 osób. Szli w stronę mostu na rzece Słucz w las.
Przez te ciężkie lata nigdy żadna wzmianka o ich losie, grobach, nie przywróciła ich pamięci. Więcej w tej sprawie nie mogę powiedzieć, ponieważ musieliśmy uciekać w stronę Lwowa na Przemyśl (…) Cześć ich pamięci! Chyba w tej sprawie znajdą się inni Polacy, co widzieli”. (Cyt. za : R. Szawłowski : op.cit.,t.1,s.390)
Gen. Stanisław Sosabowski (wspomnienia "Droga wiodła ugorem"):
"Gdy się zjawiłem na ul. Halickiej, starsza siostra żony i ciotka - rodzice bowiem już nie żyli - zachowały się tak, jakbym był duchem.
- Na miły Bóg - mówiły - uciekaj stąd, tu się dzieją straszne rzeczy - zaczęły wyliczać, kto został aresztowany, kto już rozstrzelany. - Miejscowi nacjonaliści ukraińscy, Żydzi denuncjują wszystkie byłe wybitniejsze osobistości."
Czyli kiedy ktoś mordował granatowych policjantów, to są to polscy policjanci. Gdy pisze się o zbrodniach dokonywanych przez granatowych, to nagle są niemieccy.