Kolejna odsłona Akademii Opowieści. O co chodzi w naszym konkursie?
Zapoznaj się z REGULAMINEM konkursu
Weź udział w konkursie, przyślij opowieść, wygraj nagrody! [FORMULARZ]
Katarzyna Męczyńska: Siedzimy razem przy stole, Hanka wyjmuje album, oglądamy zdjęcia. I nie mogę oderwać wzroku od tej fotografii: dziewczynka otwiera szeroko furtkę, takim ruchem zamaszystym, radosnym. Dziewczynka, która nie boi się świata.
– Ma tutaj cztery albo pięć lat. Porównuję to zdjęcie z fotografiami mojej mamy z tego samego czasu. Mama jest na nich dziewczynką dobrze ułożoną – w białych skarpeteczkach, grzeczna, z równą grzywką.
– Obie urodziły się w 1918 roku, razem z niepodległością. Moja mama Danka Szulcówna w listopadzie, Hanka Szyllerówna w lipcu.
Hanka urodziła się w Krakowie, ale potem jej mama rozwiodła się, wyszła ponownie za mąż i nowa rodzina przeprowadziła się pod Wągrowiec. Drugi mąż jej mamy, Zdzisław Ruebenbauer – legionista, po studiach rolniczych, z tytułem doktora – miał majątek w Kaliszanach. Hanka przez pierwsze lata nie chodziła do szkoły. Polskiego i historii uczyła ją mama. Każdego lata przyjeżdżała też do Kaliszan studentka, jednego roku uczyła ją biologii, innego chemii. Dopiero gdy Hanka miała 12 lat, zaczęła naukę w gimnazjum sióstr urszulanek w Poznaniu. Pamiętam, jak mi opowiadała, że się wstydziła, bo nie umiała pisać na tablicy. Ale szybko została prymuską. Nie miała jednak za sobą szkolnej tresury i różniła się od pozostałych uczennic, śmiało wypowiadała swoje zdanie, potrafiła nie zgodzić się z nauczycielką. I moja mama po prostu się tą Hanką zachwyciła.
– Hanka była strumieniem świeżego powietrza. Usiadły razem w ławce i zaczęła się wtedy przyjaźń na zawsze. Mówiło się o nich: Hanka – Danka.
Hanka trochę obawiała się, czy poznańska rodzina Szulców zaakceptuje ją, córkę rozwódki, ale przyjęli ją bardzo dobrze.
Proszę zobaczyć, to jest ich zdjęcie szkolne: maturzystki, ich klasa, rocznik 1936. A to już po maturze Hanka i Danka: same sobie kupiły kwiaty, są tutaj tak pełne beztroski.
– Studiują w różnych miejscach, ale ciągle się przyjaźnią, odwiedzają. Hanka jedzie na studia do Krakowa, na prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Moja mama studiuje w Poznaniu historię sztuki, a po roku jedzie do Niemiec do szkoły złotniczej w Hanau nad Menem, bo jej ojciec prowadzi w Poznaniu firmę jubilersko-złotniczą. Mama studiuje tam tylko rok, po wakacjach w 1938 r. zostaje w Poznaniu, bo w hitlerowskich Niemczech robi się już zbyt strasznie.
– Gdy wybucha wojna, pracuje w sklepie swego wuja Anastazego Froncza w Krakowie. Angażuje się w konspirację. I wpada. Najpierw trzymają ją w więzieniu na Montelupich. A potem wywożą Hankę do Oświęcimia.
– 1942. Była trzy lata w Oświęcimiu.
– Nie tylko mi. Ona miał silny imperatyw, że skoro przeżyła, to jej obowiązkiem jest mówić. Być świadkiem. Nigdy nie odmawiała rozmów dziennikarzom. Jeździła do Niemiec na spotkania z młodzieżą. A przecież nie było to dla niej łatwe. Jest jedną z bohaterek filmu dokumentalnego „Kobiety w Auschwitz”. Nagrała też wielogodzinną relację dla Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie. Miała już ponad 80 lat, gdy tam pojechała.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Józef Oppenheim, król życia i Tatr
Nagranie składa się z kilku części. Ona pyta kilka razy, gdy kończy się taśma: „To już kończymy? A ja mam jeszcze tyle do opowiedzenia”. Albo śmieje się: „Wy mnie stąd nie wyrzucicie”. Tak, zdarza jej się nawet roześmiać. Hanka taka była. W bardzo mroźnym styczniu 2005 r. pojechała do Oświęcimia na uroczystości 60-lecia wyzwolenia obozu. Wieczorem, zaniepokojona, dzwoniłam do niej wielokrotnie, ciągle nie odbierała. Wreszcie udało się, pytam, jak się czuje, jak było... „Byczo było, o wiele lepiej niż wtedy”.
– Zachowały się grypsy, które Hanka przekazywała z obozu do rodziny, pokazywała mi je. W jednym pisała, że przeszła tyfus, ale nie było tak źle. To była wersja dla jej mamy, mnie opowiadała, że prawie umarła. Była już wśród tych, których nazywano „muzułmanami”. Mówiła, że człowiek myślał już wtedy tylko o śmierci, nie miał woli przeżycia, w takim stanie ludzie podchodzili do drutów i popełniali samobójstwo.
– Kubek wody. Jej koleżanka przyniosła kubek wody i kazała jej się umyć. Takie gesty wspominała.
– A Hanka mówi opanowanym, spokojnym głosem. Zauważyła to pani? Ona we wszystkich nagraniach, filmach właśnie taka jest. Zarazem w żadnym momencie w tych relacjach nie udaje, że była herosem.
– Ja mam w pamięci inną opowieść: w 1943 r. namówiła wszystkie kobiety z baraku, żeby zrobiły wspólną wigilię, usiadły razem i podzieliły się kawałkiem chleba. A tam były Polki, Rosjanki, Węgierki, Francuzki, niewierzące, Żydówki, prawosławne. To było bardzo ważne dla niej, bo opowiadała mi o tym kilka razy.
Hanka mówiła, że najgorszy w obozie był dla niej pierwszy rok. Pod koniec można powiedzieć, że miała szczęście – choć to pewnie niewłaściwe tu słowo – bo barak, w którym była, Niemcy zrobili barakiem wzorcowym. Przyprowadzali tam delegacje, żeby pokazać, jak dobre warunki są w obozie.
– Mieszkały tam m.in. więźniarki, który były zatrudnione w biurach obozowych. One bardzo dużo o obozie wiedziały, więcej niż inni. Dlatego relacje Hanki były potem tak cenne, znała wiele szczegółów.
– Tam doczekała wyzwolenia. Gdy ciotka miała 80 lat, zaczęła spisywać wspomnienia. Ale tylko kilka kawałeczków spisała, potem dostała udaru i zaprzestała. Wśród spisanych było takie: wraca z Ravensbrück ze swoją przyjaciółką Wandą Marossanyi. Idą pieszo, nocami, kradną gdzieś konie, ciocia ucieka przed jakimś Rosjaninem, skacze z drugiego piętra, potem na Śląsku spotykają jeńców francuskich, którzy wracają z obozu na terenie Polski, rzucają się sobie w ramiona…
– Mam tutaj list, który napisała do mojej mamy po powrocie. Ciocia mi go kiedyś dała, bo – nie wiem dlaczego – nie wysłała tego listu. „Usiłowałam cię zawiadomić o moim powrocie, ale to zdaje się do ciebie nie dotarło. Strasznie figlarnie wygląda wszystko po trzech latach nieobecności. Oczywiście, strasznie chciałabym cię zobaczyć. Nie wybierasz się przypadkiem do Krakowa? Trudno jest pisać, w dodatku po tak długim czasie, lepiej byłoby porozmawiać”. I dalej: „Jeśli chodzi o moje przygody, to było ich wiele, zbyt wiele, by o tym pisać”. Widzi pani, sam sposób, w jaki ona to pisze, „figlarnie”, „moje przygody, a było ich wiele”… W innym liście opisuje, jak po powrocie do Krakowa ktoś jej mówi, że zmarła jakaś dalsza ciotka i jest pogrzeb. A ona mówi, że nie idzie na pogrzeb. Co to jest pogrzeb? Obok mnie dymił komin przez trzy lata i nikt z nas nie chodził na pogrzeb. Albo: leży w krakowskim łóżku i patrzy na dekoracje na suficie, i one ją denerwują.
– Proszę zobaczyć, a to jest zdjęcie zrobione już po tym całym koszmarze. Hanka i jej przyszły mąż…
– To jest nieprawdopodobne. Ale tak. Nieraz zastanawiałam się, jak Hanka to zrobiła, że potrafiła odzyskać, zachować radość życia.
Męża poznała w Paryżu. Po wojnie rząd francuski zaproponował kilku Polkom, które przeżyły Oświęcim, żeby przyjechały na studia doktoranckie na Sorbonie. Hanka jedzie, studiuje z entuzjazmem. Któregoś dnia idzie zanieść komuś jakąś paczkę przywiezioną z Polski i poznaje tam Alfreda Palarczyka. Żołnierz, wyszedł z oflagu, teraz w mundurze alianckim. Bardzo przystojny. Piorun uderza w nią i w niego. Ale potem jej stypendium powoli się kończy, a on nie myśli o powrocie do Polski.
– To jest ten czas, że granice się zatrzaskują. Jeśli zostanie, nie będzie mogła wrócić do Polski. I namawia Alfreda. Wracają, biorą ślub. Po tym wszystkim jednak znowu spotyka ją nieszczęście, bo jej pierwszy synek umiera na białaczkę w wieku 3 lat. I ona właściwie potem nie chciała mieć dzieci. Uznała, że widocznie musi jej wystarczyć to, że ocalała, to jest już dar od losu. Dopiero gdy była bliska czterdziestki, urodziła syna Michała. Mojego rówieśnika. I potem jeszcze drugiego syna Janka.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Któregoś dnia na progu Wichrówki stanęło żydowskie małżeństwo. Zbigniew Pajor o nic nie pytał, ukrył ich pod podłogą
Pracowała w archiwum na Wawelu. Zajmowała się historią, napisała m.in. książkę o Arturze Potockim i jego pałacu Pod Baranami. I pisała o Auschwitz. W 1963 r. była świadkiem w procesie we Frankfurcie nad Menem, w którym skazano oprawców z Auschwitz-Birkenau.
– Gdy trafiła do Oświęcimia, jej rodzina czyniła wszelkie możliwe starania, żeby ją wydobyć. Do sklepu jej wuja w Krakowie, w którym pracowała mama Hanki, przychodziła Niemka, jak się okazało – pierwsza miłość esesmana z Auschwitz. On był straszliwym bandytą, spotkanie z nim to była pewna śmierć. Tamta dziewczyna obiecała, że pomoże Hance. Gdy w obozie ten esesman wezwał ciocię, pożegnała się z koleżankami, myślała, że to koniec. A on zapytał ją, czy chorowała, w jakich warunkach mieszka, powiedział, że gdyby miała kłopoty, może się do niego zwrócić. Jakiś czas potem podpadła esesmance, która zapowiedziała, że następnego dnia wyśle ją do Ravensbrück. To był wtedy dla niej wyrok śmierci. Hanka poprosiła koleżankę, by pobiegła do tamtego esesmana. Nie pojechała do Ravensbrück. Uratował ją. Gdy proces we Frankfurcie się zaczął, on ją odszukał.
– Tak. Miała potwierdzić, że jej pomógł.
– Była osobą uczciwą. Raz uratował jej życie. Powiedziała, że może to potwierdzić. Powiedziałaby też, że widziała, jak wysyłał bezwzględnie ludzi do gazu. Ale zanim doszło do procesu, on umarł. Prokurator zorientował się już jednak, że ciocia ma ogromną wiedzę o obozie, i powołał ją na świadka.
– Opowiadała, że wsiadła do windy, która jechała z niższego piętra, i w tej windzie był esesman, którego ona pamiętała jako jednego z okrutniejszych.
– Tam wielu oskarżonych odpowiadało z wolnej stopy. To było szokujące dla Hanki. Że oni przyjeżdżali świetnymi samochodami, świetnie ubrani, z najlepszymi adwokatami. Ale jednak był tam bardzo dobry prokurator – Fritz Bauer, odegrał przełomową rolę – i skazano ich.
Hanka mówiła mi, jak jednej nocy we Frankfurcie śniło jej się, że zniknęli wszyscy strażnicy na sali sądowej i w czasie, gdy ona składała zeznania, oskarżeni esesmani nagle wstali, odwrócili się w jej stronę i zaczęli iść do niej z wyciągniętymi rękami.
– Mama w 1939 r. jako harcerka była sanitariuszką w 15. Pułku Ułanów, przeżyła cudem bitwę nad Bzurą. A potem była jeszcze sanitariuszką w Warszawie.
Rodzinę Niemcy wyrzucili z domu w Poznaniu. Przenieśli się do Warszawy. Dziadek prowadził tam firmę, w której moja mama pracowała razem z bratem. W 1941 r. był napad bandycki i na jej oczach zabili brata. Musiała pójść do swojej mamy i powiedzieć, że on nie żyje. Po wojnie mama nigdy nie chodziła na cmentarze, nie była w stanie.
Po wojnie mama zdała egzaminy i została pierwszą kobietą mistrzem złotniczym w Polsce. Danka Sokolnicka i Hanka Palarczykowa owdowiały w tym samym roku, gdy miały 59 lat. Mama pojechała wtedy do Hanki, razem przeżyły ten czas. Mama zmarła w 1989 r. A potem ja zaprzyjaźniłam się z Hanką.
– Wcześniej Hanka była dla mnie kimś z innego pokolenia, kogo podziwiałam, ale z dystansu. Któregoś dnia, już w latach 90., jej siostra Maryśka została ciężko pobita na ulicy, gdy wracała z dolarami z kantoru. Ciocia była wtedy sama, Jasiek wyemigrował, Michał był na stażu w Stanach. Zawsze dzielna Hanka poczuła się trochę bezradna. I ja do niej pojechałam, do Krakowa.
Razem chodziłyśmy do szpitala. Wieczorem w domu kładłyśmy się obie na podłodze i robiłyśmy ćwiczenia na kręgosłup. Gadałyśmy. Śmiałyśmy się. Ja nie mogłam w to nawet uwierzyć, że ona tak mnie traktuje. Zaczęłam odwiedzać ją częściej. Siadałyśmy w kuchni, słuchałam jej opowieści, opowiadałam o swoim życiu. Nie była czułostkowa. Przeciwnie. Ale jednak gdy telefonowałam, czasem mówiła mi na koniec rozmowy „Kocham ciebie”.
Kuchnia przy Senatorskiej to były moje „krakowskie uniwersytety”. Bo ciocia Hanka zawsze miała wolny, niezależny umysł. Pamiętam, że jeszcze w czasach PRL, gdy ludzie uważali na każde słowo, ona mówiła, co myśli. Żyła, jakby komuny nie było. Zawsze mnie to zdumiewało. U mnie w domu mój tato był pełen jakichś lęków, nie o wszystkim się mówiło, Wolna Europa po cichutku. A tam większy oddech. Ciocia miała taką wolność w sobie. Do końca. Nigdy nie słyszałam, by narzekała.
To Hanka namówiła mnie w 1996 r. na kupno komputera. Powiedziała mi: „Umiesz obsługiwać żelazko, to komputera się też nauczysz”. Ona dostała komputer od swojego syna Michała, fizyka jądrowego – wielkie pudło zajmujące pół stołu, przy którym napisała książkę o Arturze Potockim. Wydała ją, gdy miała lat 77. Właściwie była czynna do dziewięćdziesiątki. Mieszkała sama, prawie do ostatnich miesięcy życia, opiekował się nią Michał, ale do końca miała niezwykle silne poczucie niezależności. Pamiętam: rano budzi się, siada na łóżku. Chcemy pomóc jej wstać, Michał i ja. Prycha na nas. Próbuje raz. Chwieje się, nie daje rady. Próbuje drugi. Trzeci. Wstaje. Patrzy na nas tryumfalnie.
Miała leciutkie zawroty głowy, ale nie pozwalała się trzymać pod rękę. Idziemy nad Wisłę, zakręciło jej się w głowie i zatoczyła w kierunku rzeki. Chwyciłam ją: „Hanko, ja nie mam zamiaru wyławiać cię z Wisły!”. I wzięłam ją pod rękę. Hanka: „A, nudna jesteś”. Do końca dostrzegała urodę świata. Obserwowała ptaki. Mówiła często: „Zawsze jestem ciekawa, co jest za tym zakrętem”. Zmarła w 2013 r., miała 95 lat.
A tutaj jest zdjęcie Hanki, które bardzo lubię… Ja je zrobiłam. Jedno z ostatnich jej zdjęć.
– Nie. Gdy byłam mała, zapytałam ją – jakoś tak bezmyślnie – czy nie chce tego numeru usunąć. Powiedziała: „Nie, nie... Ja z tym będę do końca”. Hanka miała numer 17524.
* Katarzyna Męczyńska – pracuje w Muzeum Narodowym w Poznaniu, jest konserwatorem dzieł sztuki, publikuje w „Kronice Miasta Poznania” teksty o historii miasta, w cyklu „Poznańskie rody i rodziny” przygotowała w Muzeum Historii Miasta Poznania wystawę o swojej rodzinie poznańskich złotników Szulców.
***
Akademia Opowieści. Nieznani bohaterowie naszej niepodległości
Historia Polski to nie tylko dzieje wielkich bitew i przelanej krwi. To również codzienny wysiłek zwykłych ludzi, którzy nie zginęli na wojnie. Mieli marzenia i energię, dzięki której zmieniali świat. Pod okupacją, zaborami, w czasach komunizmu, dzisiaj – zawsze byli wolni.
Każdy w polskiej rodzinie, wsi, miasteczku i mieście ma takiego bohatera: babcię, dziadka, nauczyciela, przyszywanego wujka, sąsiada. Jednych znaliśmy osobiście, innych – ze słyszenia. Opowiada się o nich anegdoty, wspomina ich z podziwem i sympatią.
Byli prawnikami, konstruktorami, nauczycielami, bywało też, że nie mieli żadnego zawodu. Uczyli, leczyli, tworzyli, wychowywali dzieci, budowali, projektowali. Dzięki nim mamy szkoły, biblioteki na wsi, związki zawodowe, gazety, wiersze, fabryki. Dawali innym ludziom przykład wolności, odwagi, pracowitości.
Bez nieznanych bohaterów – kobiet i mężczyzn – nie byłoby niepodległej Polski. Dzięki nim przetrwaliśmy.
Napiszcie o nich. Tak stworzymy pierwszą wielką prywatną historię ostatnich stu lat Polski. Opowieści zamiast pomników.
Na wspomnienia o nieznanych bohaterach naszej niepodległości o objętości nie większej niż 8 tys. znaków (ze spacjami) czekamy do 15 sierpnia 2018 r. Można je przysyłać za pośrednictwem NASZEGO FORMULARZA.
Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach „Gazety Wyborczej” (w tym jej dodatków, np. „Ale Historia”, „Magazynu Świątecznego”, „Dużego Formatu”, oraz w wydaniach lokalnych) lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane wspomnienia wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców oraz 80 osób wyróżnionych rocznymi prenumeratami Wyborcza.pl. Laureatów ogłosimy 5 listopada 2018 r.
Zwycięzcom przyznane zostaną nagrody pieniężne:
* za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto,
* za drugie miejsce w wysokości 3333 zł brutto,
* za trzecie miejsce w wysokości 2000 zł brutto.
Wszystkie komentarze