MEN zapowiedział nowelizację Karty nauczyciela. Ma trafić pod obrady Sejmu w drugiej połowie roku. Wcześniej ministerstwo chce zorganizować konsultacje. Obok kwestii nauczycielskich dyscyplinarek (m.in. 14 dni na zawiadomienie rzecznika dyscyplinarnego o popełnieniu czynu naruszającego dobro dziecka oraz określenie przypadków, kiedy takie zawiadomienie jest niepotrzebne), znalazł się tam również zapis o platformie ePodreczniki.pl, o której niedawno zrobiło się głośno.
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze
Gdy na przełomie stycznia i lutego 2020 zaczęło być jasne, że ryzyko rozprzestrzenienia się COVID-19 na Europę jest duże, należało wdrożyć prace nad kwestiami, które i tak zbyt długo leżały odłogiem: ruszyć z przygotowaniami platformy zdolnej udźwignąć lekcje prowadzone w sieci i ze szkoleniami dla dyrektorów szkół/nauczycieli.
To było w zasięgu ręki, bo firma wynajęta przez MEN dwa lata wcześniej do przebudowy platformy epodreczniki była gotowa na szybkie wdrożenia - potrzebowała nawet nie tygodni, ale kilkunastu dni, żeby uruchomić funkcję wideolekcji. Pozostawała sprawa serwerów, też do rozwiązania.
To wszystko było do zrobienia - nie zrobiono literalnie nic...
A gdyby w marcu doszło do wdrożenia takich rozwiązań - przecież nie obligatoryjnych - bylibyśmy dziś w zupełnie innym miejscu. Z całą pewnością o wiele większa grupa nauczycieli zamiast rozsyłać spisy zadań do zrobienia drogą mailową, na co skarżą się uczniowie i ich rodzice w całym kraju, ruszyłaby z lekcjami w czasie rzeczywistym. Z całą pewnością mniej byłoby wpadek i nieudanych eksperymentów. Korzystania z plątaniny różnych narzędzi. Włamań na lekcje onlinowe.
Urzędnicy MEN nie kiwnęli jednak nawet palcem, ani w lutym, ani w marcu, ani nawet kwietniu... Koncentrowali się na zupełnie innych sprawach - politycznych rozgrywkach z wyborami w tle. I na bieżącej autoreklamie.
Systemy dedykowane szkołom umożliwiające prowadzenie lekcji powstały tymczasem błyskawicznie w innych krajach, z ogromnym pożytkiem dla edukacji.
Zamiast realnych działań w MEN przyjęto strategię chwalenia się rzekomymi sukcesami: Słyszeliśmy wciąż o powszechności form zdalnego nauczania najpierw w "przytłaczającej liczbie szkół", a potem "w każdej szkole". Była o tym mowa bez wzmienki jakie kłopoty pokonują nauczyciele pozbawieni ministerialnych wskazówek.
Słyszeliśmy i słyszymy o rzekomym wielkim sukcesie frekwencyjnym platformy e-podreczniki - pozbawionej przecież najważniejszych funkcjonalności. O braku tych możliwości nie mówiło się wcale.
No i na koniec prawdziwe kuriozum - wypowiedź ministra podczas majowej konferencji, jak się można domyślać już w odpowiedzi na zarzuty sformułowane w artykule "Gazety Wyborczej", że nie powstało narzędzie dedykowane nauczycielom. Usłyszeliśmy więc, że MEN nie rekomenduje lekcji w czasie rzeczywistym z uwagi na troskę o zdrowie uczniów (w domyśle - dlatego nie ma komunikatora)... O większą bzdurę trudno. Bo przecież lekcja on-line nie oznacza, że trzeba więcej czasu spędzić przed ekranem. Wręcz przeciwnie - wysyłane uczniom spisy zadań i adresów cudzych wideolekcji rozdymają ten czas z komputerem, a sprawnie przeprowadzona lekcja ten czas skraca.
Ale minister Piontkowski co do zasady kieruje swoje wypowiedzi do tych, którzy z edukacją na odległość nie mają do czynienia. Do tej grupy skierowana jest też zresztą cała akcja propagandowa MEN - dziesiątki graficznych reklam umieszczanych w internecie sławiących "dokonania" MEN w ostatnich 2 miesiącach, wszystkie wywiady telewizyjne i radiowe z przesłaniem "jest dobrze, trzymamy rękę na pulsie".
Tymczasem obiektywna prawda jest taka, że polska szkoła jakkolwiek faktycznie dokonała wiosną 2020 technologicznego kroku na przód, to zrobiła to siłami nauczycieli i rzesz wolontariuszy, dobrowolnych pomagaczy - z nauczycielskich rodzin, z różnych firm informatycznych, z uczelni. NIE BYŁO ŻADNEGO MERYTORYCZNEGO WSPARCIA ze strony MEN czy kuratoriów.
(Nie)działania MEN wpisują się za to idealnie w politykę PiS. Nauczyciele chcieli by już tylko, żeby zdjąć z nich papierologię, a na forach przerzucają się oskarżeniami z niemniej sfrustrowanymi rodzicami. Dziel i (nie)rządź.
Jasne że te działania są konieczne, choć spóźnione o kilka miesięcy. Powinny być prowadzone.
Niepokój widzów budzi jednak fakt, że resort wyraźnie przygotowuje się do ciągu dalszego nauki na odległość (i powoli oswaja z taką myślą społeczeństwo), ale nic nie robi, by był też gotowy grunt pod znacznie sensowniejsze z punktu widzenia efektów drugie rozwiązanie przy niepewnej sytuacji epidemiologicznej: nauczanie hybrydowe (czyli częściowo w szkole, częściowo w domu).
Nauczanie hybrydowe to szansa na rozgęszczenie uczniów w naszych tragicznie przeludnionych szkołach, szansa na utrzymanie relacji społecznych, na realizację przedmiotów z częścią doświadczalna czy też nauką praktyczną zawodu. Szansa na sensowne rozpoczęcie roku dla uczniów klas pierwszych w różnych typach szkół.
Rzecz w tym, że nauczanie hybrydowe wymaga poważnych zmian organizacyjnych, więcej pieniędzy i nowych nauczycieli. Dlatego to słowo "hybrydowe" nigdy jeszcze nie przeszło przez gardło ministrowi Piontkowskiemu.
To nie tylko są moje obserwacje. Pisze o tym dyrektor warszawskiego zespołu szkół, Jarosław Pytlak w swoim ostatnim świetnym felietonie:
"Minister Piontkowski zapewne nie bez powodu wspomniał o możliwości nauki od września w trybie zdalnym. To opcja dla niego bezpieczna. W końcu każda szkoła wiosną jakoś tam problem ogarnęła. W tym flagowym dla polskiej edukacji „jakoś tam” mieści się oczywiście całe spektrum podejmowanych działań, ich rozmaita skuteczność, zróżnicowany nawet w ramach poszczególnych placówek poziom zadowolenia ludzi. Jednak z punktu widzenia rządu wystarczyło sypnąć trochę grosza na zakup sprzętu, wydać parę rozporządzeń i… wypiąć pierś do orderów, bo przecież wszystko działa.
Minister nie wspomniał dotąd o trybie hybrydowym, ponieważ konieczność dokonania podziału klas na mniejsze, wpuszczania jednorazowo do budynku szkoły połowy albo nawet tylko jednej trzeciej uczniów, przy konieczności zapewnienia im nauczycieli, a równocześnie zorganizowana zdalnej nauki dla pozostających w domach, to potrzeba ogromnego wzrostu zatrudnienia, przy braku funduszy, a szczególnie w wielkich miastach, także chętnych do pracy."