Sztuka oratorska do łatwych nie należy, mówcy od wieków się zastanawiają, jak przykuć uwagę słuchacza, ale zdarzali się tacy, którzy potrafili rozpalić ogień, i to dosłownie. Dobre przemówienie wodza, które wznieciło entuzjazm żołnierzy, czy budzący strach okrzyk bojowy nierzadko przechylały szalę zwycięstwa. Jedni wzywali Boga, drudzy grozili, ale generalnie im mniej było słów, tym mocniej działały.
W historii Wrocławia zapisały się wielkopostne kazania włoskiego mnicha z zakonu franciszkanów Jana Kapistrana, który odwiedził miasto w 1453 r. Przyszły święty okazał się absolutnym mistrzem słowa. Zatrzymał się na placu Solnym w jednym z domów kupieckich i z okna kamienicy stojącej na rogu dwóch rynków nawoływał do walki z husytami i Turkami, a potem trwożył serca wrocławian, mówiąc o śmierci i sądzie ostatecznym. Trzymając w ręku ludzką czaszkę, wołał: "To jest zwierciadło, w którym możecie wszystko zobaczyć, co uczyniliście i do czego wasza miłość was doprowadziła. Patrzcie, gdzie są włosy, które tak trefiliście, gdzie nos, którym wdychaliście przyjemne zapachy, gdzie język, którym kłamaliście. Wszystko zjadły robaki".
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze
Polonistka nie mogła pojąć z czego rżymy przerabiając (bardzo niechętnie) "Bajki Robotów" na polskim.
Było jeszcze " po uszach , po uszach! , " bigosować, bigosować!", ale to częściej przy siekaninie na sejmikach czy sąsiedzkich zajazdach typu " chajże na Soplicę !"...
A potem taki wojownik za wiarę, z "Deus Vult" na bicepsie idzie napierd...ć się na kibolską ustawkę :)