W weekendowym numerze GW, w „Wolnej Sobocie" (wydanie z 5-6 października) ukazał się obszerny artykuł o zmarłym przed laty, a niegdyś głośnym pisarzu i poecie. Ireneuszu Iredyńskim. Jestem w tym artykule przywołany z imienia i nazwiska w nierzetelnie przytoczonej historii o znanej mi rozmowie Irka z Jackiem Kuroniem w celi więziennej. Ale nie to jest powodem mego wystąpienia.
Jestem otóż winien bronić nie tyle dobrego imienia Irka, który, los sprawił, darzył mnie prawdziwą przyjaźnią, ile po prostu bronić prawdy. Pan Anderman, myli fakty, powtarza bowiem, za źle, jak widać poinformowaną biografką pisarza informacje, jakoby sfingowany, jak powszechnie wiadomo, przez władze, mniemany gwałt Iredyńskiego i Bernsteina miał coś wspólnego z „więzioną przez niego" Anną K. i jej ówczesnym mężem, znanym malarzem, Witoldem K.
Otóż ujawniam. Anna K., to Anna Kaczanowska. Lekarz psychiatra. Najszlachetniejszy człowiek jakiego dane mi było poznać w mym długim życiu. Jedna z dwojga mych najbliższych przyjaciół. Oczywiście jej osoba z owym opisanym „gwałtem" nie ma nic wspólnego. Iredyński rzeczywiście pobił ją po pijanemu. Dużo wcześniej niż opisany „gwałt" miał miejsce. Potem mąż Anny wynajął ludzi, którzy pobili jego. Ania długo milczała. Nie reagowała, gdy wymieniałem imię Irka wiedząc, że „coś ich łączyło". Aż los sprawił, że spotkali się po latach.
Gotów jestem twierdzić, że Irek był osobowością psychopatyczną. Ale tak nie do końca, skoro zdolny był do wielkiej miłości. Bo właśnie Ania Kaczanowska była wielką i jak sadzę, jedyną miłością jego życia. A i ona go bardzo kochała.
Byłem świadkiem jej reakcji na wiadomość o jego śmierci. A prawdę, moją prawdę, o Iredyńskim przedstawiłem w wydanych przed rokiem "Pokojach", autobiografii pierwszej połowy mego życia (wyd. „Świat Książki" 2023). Oto wzięty z niej obszerny cytat.
Irek kontestował komunistyczną rzeczywistość zupełnie inaczej niż coraz większa rzesza piszących, którzy zapadali się w opozycję, wciągając jeden drugiego. Do knujących opozycjonistów miał stosunek ironiczny. On nie tyle z „czerwonymi", ile z całą otaczającą rzeczywistością toczył swoją bardzo, ale to bardzo własną wojnę. Prowokacja i pochlebstwo – to były jego narzędzia walki.
Chwilami aż przerażało jak bardzo – od tej złej strony – znał naturę ludzką. Z jakąż pogardą i jak łatwo urabiał, czasem zdawałoby się rozsądnych, światłych ludzi. Urabiał ich ostentacyjnym pochlebstwem, a oni dawali sobie przyprawiać miny, jakie chciał zobaczyć. Irek był złośliwym, a może po prostu złym „demiurgiem", który doskonale kreował swój skomplikowany świat. Gdy zawodziło pochlebstwo, umiejętnie prowokował. Jak biegły neurolog wiedział, gdzie nacisnąć, by uzyskać przewidywaną reakcję. Czasem, bywało, stosował obie metody na raz.
Dlaczego więc ten człowiek stał mi się bliski? Dlaczego ja byłem mu bliski? Bo, wiem o tym, należałem do niewielkiej zapewne grupy wybranych – ilu nas było, nie wiem, ale domyślam się, że ktoś jeszcze do tej grupy należał – w stosunku do których Irek swoich sposobów nie stosował. W stosunku do mnie – nigdy. Ten brutalny tępiciel zachowań sentymentalnych darzył mnie nieomal czułością. I nie było w tym żadnego podtekstu erotycznego. W tej sferze Irek był bez reszty oddany kobietom. Z pasją przygarniał je do siebie. Pragnął, brał – i niszczył. Wiedział o tym, o swej naturze destruktora. Bo nie tylko znał naturę innych, znał także siebie. Wiedział, że każdą bliską mu istotę, jeśli mu się podda – zniszczy. I niszczył swoje kobiety.
(…) Różniliśmy się ze sobą wszystkim: sposobem widzenia, myślenia, mówienia. Byliśmy bliscy sobie jak jedność i przeciwieństwo, jak awers i rewers. Irek, jeden jedyny, poza matką, zwracał się do mnie tak ciepło, mówił: Staś (…)
Przyszło nam żyć w opresyjnym reżimie, w dyktaturze, ale nie tak już wściekłej, jak ta z czasów naszego dzieciństwa, takiej, która zęby miała spróchniałe i powyłamywane. Wiec żyjąc w tym martwym czasie, zwolnieni byliśmy z protestanckiej, kapitalistycznej odpowiedzialności za siebie.
My, obywatele komunistyczno-katolickiego kraju mogliśmy pławić się w nieodpowiedzialności. Nie musieliśmy płacić rat za domek z ogrodem, potem strzyc trawę w tym ogrodzie, ani odkładać na studia dla dzieci. My właściwie nic nie musieliśmy.
Jako alibi starczyła antypatia do „czerwonych", z którymi zresztą często piliśmy wódkę. Dużo. Dziś wiadomo, że była to śmierć na raty dla wielu, dla najbardziej utalentowanych, dla Irka właśnie, dla Staszka Grochowiaka, dla Steda Stachury. Ale wtedy chlanie miało swój wdzięk i niekoniecznie podszyte było smutkiem. Nie było ćpania, żadnych prochów, żadnych igieł. Tylko gorzała. I seks.
Piliśmy i – przynajmniej ci, którzy nie za dużo wypili i mogli – kochali się. Gdzieś w kącie. Tradycyjnie, we dwoje, ale bywało, że zbiorowo.
I oto słowo rozpusta, słowo dekadencja, nie mówiąc o nadużywanym dziś słowie: zwyrodnienie, zupełnie do nas, żyjących w tamtych czasach, nie pasuje. To były nasze, na swój sposób radosne lata sześćdziesiąte. To był nasz sposób demonstrowania wolności.
Musiała upłynąć prawie dekada, aby w bogatych społeczeństwach Zachodu młodzi przebudzili się, żeby w Woodstock wpadli na pomysł, by „robić miłość nie wojnę" i by stary mistrz Antonioni mógł pokazać wielką metaforę buntu w niezapomnianej sekwencji zbiorowej kopulacji tysiąca par na pustyni w filmie „Zabriskie Point". Myśmy swój bunt przez kopulację zamanifestowali pierwsi, w dziuplach ciasnych pokoi, na szarych osiedlach, w kraju, który był – może właśnie dlatego, że myśmy się tak zachowywali - najzabawniejszym barakiem w koncentraku, który przybrał kamuflującą nazwę „obozu socjalizmu".
Młodsi, bunt i szaleństwo starszych odreagowali powrotem do zasad, zaczęli demonstrować purytańskość, cenić rodzinę, mały krąg bliskich. Następni, już w Niepodległej, weszli do dżungli i jęli drapieżnie walczyć o coraz większy ochłap. Oby przyszłość należała do znów zbuntowanych (…)
Irek nie żyje od wielu lat. Wypłukał alkoholem prawie wszystko, co miał w brzuchu, trzustka przestała istnieć. Ale zabójca alkohol nie naruszył w nim wyobraźni. Pisał intrygujące wiersze i prowokacyjne powieści. Ale przede wszystkim był dramaturgiem (…)
O wystawienie najniezwyklejszego, przejmująco okrutnego, dramatu Irka stoczyłem przed laty prawdziwe boje z tymi, który zarządzali kulturą. Udało się. To był teatr w teatrze, Jasełka wystawiane w obozie koncentracyjnym. Obersturmbannführer w roli Boga, Losu, Opatrzności – i upodleni, poddani jego woli więźniowie, przedstawiający Misterium Narodzenia. I jak to u Irka, nie był to utwór o martyrologii, o demonicznym hitleryzmie, to była rzecz o kondycji ludzkiej.
Niedługo to przedstawienie zachwycało i oburzało publiczność. Po kilku wieczorach przyszedł nakaz zdjęcia z afisza. Autora aresztowano. I tym razem Irek różnił się od kolegów, trudno go było nazwać więźniem sumienia, zarzut nie był polityczny, raczej obyczajowo-kryminalny. Po zainscenizowanym wydarzeniu i zainscenizowanym procesie, znany autor trafił na kilka lat do więzienia. „Gwałciciel" głosiły nagłówki gazet.
Przy okazji naczelny pisma, któremu czytelnicy nadali tytuł „Prawo i Pięść" – w istocie nazywało się „Prawo i Życie" – otóż ten naczelny, lokaj władzy, desygnowany do szczególnie brudnych zadań, o przypadkowo znaczącym nazwisku Kąkol, opublikował elaborat pod niepozostawiającym wątpliwości tytułem „Jaskiniowcy". Chodziło o zgniliznę moralną wyrzutków społeczeństwa, którzy mienią się pisarzami.
Tymczasem wyrzutki zdobywały publiczność nie tylko w kraju, coraz więcej tłumaczeń ukazywało się na świecie. Główny wyrzutek oskarżony w nagłośnionym procesie, był grany na scenach kilku stolic Europy i w Stanach. W kraju zdjęto wszystkie afisze z jego nazwiskiem. W ostatniej chwili dotarł nakaz wycięcia dużego materiału – fragmentu „moich" „Jasełek" – przygotowanego do Kroniki Filmowej, wyświetlanej w kilkuset salach kinowych przed każdym seansem (…)
A było tak. Mistrz poczuł się w swej sztuce tak doskonały, że nie potrafił pohamować ambicji.
Czuł, jak wielu, pogardę i więcej, fizyczne obrzydzenie w stosunku do pewnych siebie „właścicieli", jak nazywano rządzących krajem z sowieckiego nadania. No i podjął z nimi wojnę. Szczególną wojnę. Zwycięstwem miało być upokorzenie. Najgorsze, takie, które odczuje nawet ten bez jakichkolwiek zasad, męskie, samcze.
Otóż Irek kolekcjonował „miny rogaczy". Uwodził kobiety „właścicieli", ich żony albo kochanki. Fascynowało go „robienie miłości" pod bokiem tego, który wydawał się nietykalny, stał poza prawem, rządził. Zwycięstwem absolutnym było spotkanie jego wzroku w chwili, gdy zobaczył…
Irek brnął niebezpiecznie, grał coraz śmielej, sięgał coraz wyżej. Akt zemsty przygotowano wraz z aktem oskarżenia. Podstawiona dziewczyna, oskarżenie o gwałt, Był jedynym, a w każdym razie jednym z nielicznych więźniów tamtych czasach, którym nie skrócono terminu. Odsiedział wyrok co do minuty. Dosłownie. Niemało miał on na sumieniu. Być może, co tam, na pewno, akty przemocy w stosunku do kobiet. Ale osądzony został za fikcję.
Mimo krzywdy jaka go spotkała nie zmienił swego widzenia świata. W ciężkim więzieniu, w starej pruskiej twierdzy, gdzie go odwiedzałem, dokonano eksperymentu. Był to z pewnością pomysł ubecji. Zamknięto go na jakiś czas z Jackiem Kuroniem. Polityczni nie byli inaczej traktowani, w rozumieniu ludowej władzy byli oni zwykłymi przestępcami, którzy chcieli zburzyć to, co dla ludu najlepsze.
Wraz z nimi dwoma siedziało w celi jeszcze dwóch więźniów z długimi wyrokami. Mieli za zadanie kablować. Okazali się na pewno nieprzydatni, bo przecież nic nie mogli zrozumieć z rozmów dwóch niezwyczajnie inteligentnych partnerów, którzy w żaden sposób nie mogli się wzajemnie porozumieć.
Mówił głównie Jacek, głodny intelektualnego kontaktu po miesiącach samotności. Nie znalazł go. Irkowi wydał się egzaltowany, a na to miał on alergię. Uczestniczył w rozmowach, owszem, ale był okrutny. Trafiał Jacka w czułe, słabe punkty. Trafiał boleśnie.
Rozdzielono ich niebawem, na pewno obaj przyjęli to z ulgą.
Wzruszające było pytanie Kuronia, które mi Irek powtórzył: „Czy ty naprawdę taki jesteś, czy tylko udajesz?" „No i co mu miałem, kulwa, odpowiedzieć, no co?..." Zapytał. (Nie wymawiał „r"). Właśnie, co? Zapewnić, że jest inny, że udaje? Nie udawał. Był taki. Okrutny. I był zupełnie inny.
Poza sławnymi, „okrutnymi" sztukami, jak „Jasełka Moderne" napisał monodram zatytułowany „Anna". Prosta kobieta, robotnica, zwierzała się przez niemal dwie godziny ze swego zwyczajnego, zwyczajnie ciężkiego życia. I publiczność patrzyła na tę kobietę i słuchała jej oniemiała. Ze sceny bił serdeczny strumień prawdy. Irek z niespodziewaną wrażliwością pochylił się nad ludzkim losem. On kochał te kobietę. I publiczność ją pokochała. Jego monodram szedł przez kilka lat na sofijskiej scenie w wykonaniu wielkiej aktorki. Ludzie pielgrzymowali do teatru. To był wstrząs w Bułgarii, która była bardzo smutnym barakiem w obozie (…)
Irek nie miał rodziny. ( A jeśli nawet była: sadystyczny ojciec, przedwojenny oficer „dwójki", zatem po wojnie, po powrocie do kraju, więziony, żyjący gdzieś na Dolnym Śląsku, stare ciotki w Krakowie, które Irka wychowały, żona, Masza, starsza od niego, z którą jako smarkacz się ożenił i prawie natychmiast opuścił; Masza, chodząca dobroć, odnalazła się, gdy trafił do więzienia, odwiedzała go, słała paczki, on zaś po wyjściu przeprowadził rozwód, otóż ta rodzina jakby dla niego nie istniała).
Wybrał alkohol i pisanie. Podzielił się na dwie części. Tę większą oddał wódce. Pisał tylko na trzeźwo.
Zatem nie był on twórcą bezwzględnym, oddanym tylko dziełu. A jednak tyle stworzył. Mógł więcej, na pewno. Ale czy mógł nie pić? To już nie jest pewne. Był, zdawało się, niepodległy, niezależny, wolny.
A przecież – odkryłem to pod koniec jego życia – rządziła nim miłość. Trwała przez ćwierć wieku. Przez kilka lat była uśpiona, w letargu, ale istniała.
Kobiecie, która się zwierza ze swej udręki, w monodramie, dał imię tamtej. „Słodyczy pełna… jak z Boticcellego" – odezwał się do mnie, po długim zamyśleniu, w czasie widzenia w więzieniu, gdy przypomniałem mu o jej istnieniu. Wtedy mogło się wydawać, że Irek zanurzył się jedynie we wspomnieniu. Był to właśnie ów czas letargu.
Ania Kaczanowska wymieniona wyżej jako jedna z dwojga mych najbliższych przyjaciół, wydawała się wtedy nie interesować losem uwięzionego, gdy padało jego imię, pozostawała obojętna. Burzliwy był początek ich romansu. Irek, w furii, pobił ją. Potem, ówczesny mąż Ani, znany później na świecie malarz, podpisujący swe obrazy jako Witold K., nasłał takich, którzy pobili Irka. Po tym był on związany z innymi kobietami, siedział w więzieniu, a gdy wyszedł, znów był z innymi. Aż do chwili spotkania na warszawskiej ulicy.
Ania właśnie po raz pierwszy, po latach, przyjechała do kraju. Żyła od lat w górskim miasteczku w Appalachach, w kanadyjskim Quebecu. Z wielkim zaangażowaniem leczyła tam chore dusze. Na przykład azjatyckich azylantów, którzy, bywało, po wielu miesiącach rozmów, z nią, psychiatrą, odkrywali blizny na ciele, po torturach zadanych przez Vietcong i zaczynali odkrywać głębsze blizny, które nosili w sobie.
Przypadkowe spotkanie Irka i Anny, jedno spojrzenie wystarczyło, by powrócili do siebie. Tydzień w Warszawie, potem tydzień Niemczech, potem w Szwajcarii. Anna specjalnie przylatywała do Europy, żeby móc z Irkiem spędzić trochę czasu. Między spotkaniami każde z nich żyło własnym życiem, ale też owe spotkania stały się celem samym w sobie. Aż wreszcie się odnaleźli.
Niedługo trwało ich wspólne bytowanie, jedyny okres w ćwierćwieczu, kiedy byli naprawdę ze sobą. Irek dostał od Amerykanów stypendium Departamentu Stanu. Wielkoduszny gest uznania. Mógł przez trzy miesiące wędrować po kraju, wybierając miejsca, które chce zobaczyć, linie lotnicze, którymi chce latać, a przede wszystkim ludzi, z którymi chce się spotkać.
Szybko poczuł się zmęczony, dość miał ceremoniału, sztywnych rozmów prowadzonych przez tłumacza – nie znał angielskiego, żadnego poza polskim nie znał języka – dość miał wciągania na twarz uśmiechu i „very nice to meet you", tego jednego zdania się nauczył.
Na wszelki wypadek załatwił w Warszawie wizę kanadyjską. Zatelefonował do Anny, że przyjeżdża. Opiekunowi powiedział, że skraca pobyt i chce być odwieziony do Derby Line, miasteczka przy granicy z Quebekiem. Nie wiedzieć dlaczego, tak mu przyszło do głowy, powiedział, że spotkają się pojutrze o trzeciej po południu tam właśnie, w tym miasteczku, po amerykańskiej stronie, na cmentarzu. Założył sobie, słusznie zresztą, że cmentarz w tym małym mieście nie może być duży.
Anna przyjechała wcześniej. Granica przebiega przez środek miejscowości.
Wypiła podwójnego bourbona po kanadyjskiej stronie i następnego w Vermont. Było po drugiej więc kupiła całą butelkę i poszła czekać na cmentarz.
Chciała znaleźć się „na jego poziomie" więc wypiła jeszcze parę łyków, po czym zasnęła na grobie, jak się okazało imienniczki, Anny Benford, „ukochanej żony i matki", która zmarła przed pół wiekiem.
Obudził ją znajomy głos. „Dzieweczko wstań!" – powiedział Irek, ciesząc się zgrabnym cytatem z Biblii i podniósł ją z grobu. Był trzeźwy.
Wszystko mi to opowiedziała, kiedy musiała mówić. Długo i bez chwili przerwy. O nim. To było po tym , jak otrzymała wiadomość o jego śmierci.
Wtedy podniesiona z grobu w Derby Line dała się odnieść do samochodu. Przywiozła go do swego domu w quebeckim Sherbrooke i żyli tam długo i szczęśliwie prawie pół roku. Żyli jak stare, kochające się małżeństwo. Gawędzili, palili w kominku, grali w tysiąca. Po powrocie do Polski Irek napisał jeden z najpiękniejszych swoich wierszy, mały poemat: „Pani Ania w białym domku". Domy w tej części Quebecu, podobnie jak w sąsiednim Vermont, są białe, drewniane, takie same jak te budowane przed trzystu laty, przez pionierów.
– Staś, mam się ożenić z Anią, powiedz? – zapytał mnie Irek, po powrocie. Pytał, bo tego pragnął, ale wiedział, że tego nie zrobi. On kochał tę kobietę i na pewno nie chciał jej skrzywdzić.
Wtedy widzieliśmy się po raz ostatni. Ja odlatywałem za ocean, nie wiedziałem na jak długo. On ożenił się. Ale nie z Anną. Ze szlachetną kobietą, która się nim opiekowała. Niedługo. Wkrótce umarł. Anna żyła jeszcze kilkanaście lat, ale większość już w Zakładzie. Odchodziła powoli z życia. Tę piękną kobietę nawiedził Alzheimer. A w białym domku pozostały i były tam pewno jeszcze przez jakiś czas, najpiękniejsze teksty Irka. Mogłaby z nich powstać mała książeczka. Może najcenniejsza. Jego do niej telegramy, karty pocztowe i wielozdaniowe dedykacje do książek. Na pewno ktoś je wszystkie wyrzucił.
---
Piszcie: listy@wyborcza.pl
Wszystkie komentarze
Panie Stanisławie, dziękuję za te wspomnienie, bardzo uczciwe, autentyczne i budzące nadzieję. Wszyscy jesteśmy równi w wędrówce przez życie, celem zawsze jest Miłość!
Pana tekst, to piękno i szczerość. Dwa małe słowa, a jakże cenne. Uwielbiam Pana czytać.
Nie każdemu dane jest jabłkiem
Spadać na cudze kolana.
Oto jest największa na świecie spowiedź –
Spowiedź chuligana.
Ja umyślnie się nigdy nie czeszę
I głowę noszę w wietrze rozchwianą jak świeca.
Waszych dusz bezsilną jesień
Przyjemnie mi w ciemnościach wam oświecać.
Przyjemnie mi, kiedy przekleństwa kamień
Dosięga mnie jak grad i chce mnie zwalić z nóg.
Ja tylko mocniej ściskam znów rękami
Rozkołysanych włosów moich stóg. (...)
"Spowiedź chuligana" - Sergiusz Jesienin, tłum. Bruno Jasieński. Tak mi się skojarzyło
Dzięki za ten komentarz. Smierć poety może opisać tylko inny poeta.