Kiedy jeszcze żyła moja Matka, często powtarzała mi strofę wiersza nieznanego mi autora:
„Gdziekolwiek ziemia jest jaka, tak wszędzie, wczoraj czy dziś,
Ślad się zaznaczył Polaka, czyn jego dzielny lub myśl".
Kiedy w 1956 r. polscy lekkoatleci Elżbieta Duńska-Krzesińska i Janusz Sidło wywalczyli medale na olimpiadzie w Melbourne, razem wysłaliśmy z Johannesburga gratulacyjny telegram zawierający te właśnie słowa do polskiej ekipy w wiosce olimpijskiej.
Wielu słyszało lub czytało o dokonaniach Ignacego Domeyki w Chile, Strzeleckiego w Australii, Bema na Węgrzech czy Beniowskiego na Madagaskarze. Jesteśmy dumni z teatralnej sławy Heleny Modrzejewskiej i filmowej Poli Negri. Są też mniej znani. Mój wujek, architekt Jan Gliksman, pozostawił po sobie liczne szkoły, kina i nawet kościoły swojego projektu w południowej Afryce. Ale i w Kanadzie swój ślad zaznaczyli Polacy. Pierwszy z nich chronologicznie - jego pomniki i tablice pamiątkowe można oglądać w prowincji Ontario - to Kazimierz Gzowski, były uczestnik powstania listopadowego, zesłaniec syberyjski, który po dostaniu się do Kanady w drugiej połowie XIX w. został słynnym budowniczym mostów i kolei. Ale był też inny Polak, który został bohaterem Kanady. I właśnie o nim chcę dziś tu opowiedzieć.
Jako dorastający chłopiec podczas mojej pierwszej emigracji w Johannesburgu pasjonowałem się samolotami i lataniem. W 1953 r. w brytyjskim piśmie „Flight" uwagę moją przykuł tytuł: „Legendary Zura Does It Again". Na zdjęciu pokazany był siedzący w myśliwcu CF-100 pilot w skafandrze, z uniesioną osłoną w hełmie. Janusz Żurakowski właśnie po raz kolejny przekroczył barierę dźwięku, co wówczas było nie lada wyczynem. Polak Zura był w Kanadzie głównym oblatywaczem. Nie wiedziałem wówczas, że wiele lat później, kiedy sam będę żył w tym kraju, jego bliscy przyjaciele opowiedzą mi historię tego człowieka, na zawsze kojarzonego z dumą kanadyjskiej myśli technicznej - samolotem ponaddźwiękowym Avro Arrow.
Janusz Żurakowski urodził się 12 września 1914 r. we wsi Ryżawka, wówczas pod zaborem rosyjskim. Po wojnie przeciwko nawale bolszewickiej zakończonej traktatem ryskim, kiedy Ryżawka pozostała po stronie rosyjskiej, rodzina Żurakowskich przeniosła się do Polski. Janusz ukończył szkołę średnią w Lublinie, a w 1934 r. wstąpił do słynnej Szkoły Orląt w Dęblinie, gdzie pozostał jako instruktor latania do 1939 r.
Po klęsce kampanii wrześniowej jak wielu innych lotników przedostał się poprzez Rumunię i Francję do Anglii, gdzie służył w polskim lotnictwie w ramach RAF. Brał udział w bitwie o Anglię. W późniejszych latach wojny był instruktorem walk powietrznych. Za swoje wyczyny w walce został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari i dwukrotnie Krzyżem Walecznych. Tyle wiem z powszechnie dostępnych źródeł.
Mieszkam zaledwie cztery godziny jazdy od Barry’s Bay, gdzie dziś stoi jego pomnik w parku jego imienia. W lutym 2004 r. świat obiegła wiadomość o jego śmierci. Opowiedzieli mi o nim wówczas państwo Bianka i Ludwik Kraszewscy, przyjaźniący się z rodziną Żurakowskich od lat. Ludwik, sam lotnik Dywizjonu 303, odszedł na wieczną wartę w 2012 r. Pozostało i przetrwało do dziś do dziś nagranie naszej rozmowy:
Ludwik Kraszewski: Poznałem go w 1943 r. Stacjonowaliśmy w Northolt koło Londynu. Były tam trzy polskie dywizjony: 302, 303 i 308. On wtedy dowodził szkoleniem w strzelaniu do celów ziemnych i powietrznych. Zawsze zajmował się sprawami technicznymi i chodził wiecznie z suwakiem, obliczając kąty, pod którymi trzeba mierzyć, i tory balistyczne pocisków. Uczył strzelać do płacht rozpostartych na ziemi oraz do worków ciągniętych na linach przez samoloty.
L.K.: Nie. Szkolenia i treningi odbywały się między lotami bojowymi. Nigdy nie stosował metody kija, a wyłącznie metodę marchewki. Kiedy prowadził nas w lotach bojowych, bardzo dbał o swoich ludzi, pouczał nas ciągle, przypominał, jak uniknąć ataku od strony słońca, latał bardzo ostrożnie. Już wówczas miał na koncie trzy zestrzelenia z bitwy o Wielką Brytanię. On był wówczas podpułkownikiem, ja podporucznikiem, smarkaczem. Ale był uprzejmy, można z nim było rozmawiać. W kasynie, po strzelaniu, potrafił siadać ze mną i tłumaczyć mi, dlaczego „tylko tyle" kul wstrzeliłem do tarczy. On do mnie zwracał się na „ty", ja do niego „panie pułkowniku".
L.K.: Kontakt z nim straciłem jeszcze przed desantem w Normandii, który miał miejsce 6 czerwca 1944 r. On był już wówczas odkomenderowany do oblatywania eksperymentalnych samolotów dla RAF. Angielski odrzutowiec wojskowy De Havilland Vampire oblatywany był właśnie przez niego. Pracował później dla firmy lotniczej A.V. Roe, która po wojnie ściągnęła go do Kanady, i tu spotkaliśmy się ponownie.
Do rozmowy włącza się żona Ludwika Bianka.
Bianka Kraszewska: W tym czasie co roku odbywały się doroczne bale lotników. W 1953 r. posadzono nas przy tym samym stoliku, pewnie przez przypadek.
L.K.: Jak zwykle u lotników, uderzyliśmy się po ramionach z okrzykami: „Ty stary draniu", i uścisnęliśmy się. Pierwszy raz po dziesięciu latach.
B.K.: Z Hanią Żurakowską od lat mówimy sobie na "ty", nasi mężowie też, natomiast ja do jej męża zawsze zwracałam się „panie Januszu".
L.K.: On ciągle wracał do tego tematu. Był bardzo rozgoryczony, ale szczegółów nie mógł poruszać, bo podpisał klauzulę tajności obowiązującą blisko czterdzieści lat. Opowiadał mi dużo o samym samolocie. Na nim osiągnął kiedyś szybkość 2,1 macha (mach 1 to prędkość dźwięku). Na temat zaniechania budowy samolotu Arrow krążą do dziś plotki. Mówi się, że to pod presją Ameryki. Januszowi proponowano pracę oblatywacza w Stanach Zjednoczonych na wspaniałych warunkach, ale jej nie przyjął. Mówił, że latanie już go nie interesuje, ponieważ to, co mógł osiągnąć, mu zniszczyli. Ta sprawa z Avro Arrow po prostu go przybiła.
***
Cytuję tu tłumaczone przeze mnie zdanie z internetu, (oryginał po angielsku) odpowiadające na pytanie, dlaczego projekt Avro Arrow został nagle przerwany: Diefenbaker (ówczesny premier Kanady) ogłosił anulowanie projektu Arrow w Izbie Gmin w lutym 1959 r., przytaczając zmieniające się strategiczne zagrożenie jako główny powód. Wystąpienie Diefenbakera nie uwypukliło niedających się utrzymać kosztów programu produkcji samolotu CF-105.
Do dziś krążą uporczywe pogłoski, że decyzja została podjętą pod presją Stanów Zjednoczonych, które forsowały swoje własne samoloty. Być może za ileś lat jakiś historyk odkryje odtajnione dokumenty i ujawni prawdziwą przyczynę.
***
L.K.: Żurakowski, pomimo poczucia wielkiej osobistej przegranej, chciał zostać w Kanadzie. Otworzyli z żoną pensjonat w Barry’s Bay i przyjmowali gości, głównie Polaków. Trzeba było z czegoś żyć. Na początku nie było tam nic, nawet trzeba było drogę doprowadzić, nie mówiąc o elektryczności. W 1962 r. pojechaliśmy tam do nich, żeby zobaczyć. Oprowadzała nas Hania.
B.K.: Ten ich pensjonat to było takie polskie ustronie..
L.K.: Żurakowscy się nie reklamowali, a z miejsca zaczęli do nich przyjeżdżać ludzie. Znali go albo słyszeli od innych. Z różnych stron i miast. Ta sama grupa przyjeżdżała co roku przez następne czterdzieści lat, tak jak my. Najpierw sami, potem z dziećmi, ostatnio już z wnukami. Janusz i Hania byli bardzo gościnni, wszyscy garnęli się do nich.
B.K.: Oczywiście coś zarabiali. Hania prowadziła biznes, pan Janusz nie nadawał się do tego wcale. Oni po prostu kochali ludzi. Tam panowała rodzinna atmosfera. Sami podawali do stołu. Siedzieli z nami, rozmawiali. Na imieniny Hani zawsze było przyjęcie, a goście składali się na jakiś prezent dla niej. Od kilku lat Hania prosiła, żeby prezent raczej był na jakiś cel, najchętniej polski. Pan Janusz podawał wszystkim lampkę wina na toast. Zawsze znalazł się ktoś z gitarą i wspólnie śpiewano.
L.K.: Tak, to było na CF-100. Nie powinien był tego robić, bo samolot mógł się rozlecieć. Ale on zaryzykował, bo wyliczył, jak to zrobić. Nurkował z pułapu 30 tysięcy stóp do jakichś 10 tysięcy i tak dobrze to zrobił, że osiągnął swoje i się nie rozleciał.
L.K.: Bardzo wielkiej. Tym samolotem nie wolno było przekraczać znacznie mniejszych prędkości.
L.K.: Nasze rozmowy dotyczyły wspomnień z naszej bazy wojennej w Northolt albo technicznych zainteresowań Janusza. On pasjonował się projektowaniem łodzi wyczynowych mogących osiągać o 25 proc. większą prędkość na wodzie niż najszybsze łódki wyścigowe. Opatentował dwa kształty łodzi do ciągnięcia nart wodnych. Przyjeżdżali do niego ludzie nawet z Ameryki i proponowali produkcję tych łódek.
B.K.: On był szalenie skromny, ale oprócz tego miał niesamowite poczucie humoru. Kiedyś nam opowiadał o tym, jak został lotnikiem. Jego ojciec był lekarzem i miał znajomych w komisji badającej adeptów latania. Ojciec chciał, żeby syn poszedł w jego ślady, a nie, żeby został lotnikiem, więc poprosił jednego z tych znajomych, żeby wymyślili Januszowi jakąś chorobę, aby tylko go zdyskwalifikować. Jakoś Januszowi udało się pokonać zmowę, przez komisję przeszedł i dostał się do szkoły lotniczej. Puenta tego opowiadania brzmiała: „Wszyscy ci pacjenci, których ja mógłbym mieć, powinni mi dziękować za to, że nie zostałem lekarzem".
L.K.: Nie. Ostatniego lata siedziałem przy jego łóżku. On leżał na wznak, nawet nie miał siły ruszać głową. Pytał mnie, co dzieje się na zewnątrz. Tylko kilka razy wspomnieliśmy o starych czasach. Na kilka lat przed śmiercią Janusz usiłował pisać historię absolwentów dęblińskiej Szkoły Orląt. Często mnie wypytywał, czy pamiętam kogoś. Ale ja kształciłem się w Szkole Podchorążych Lotnictwa - Grupie Technicznej w Warszawie, której zresztą nie ukończyłem, bo wojna wszystko przerwała. Janusz żałował, że nie udało mu się skompletować historii swojego rocznika 1937.
B.K.: Siedział lub półleżał na kanapie, już poważnie chory, w pokoju telewizyjnym u nich, a ludzie przychodzili i zadawali mu pytania, nieświadomie go męcząc. Ja nawet szepnęłam na boku: „Haniu, zabierz go stąd, przecież on nie ma siły".
L.K.: Opowiadał, jak to w 1937 r. ukończył szkołę i doszło do zabawnego zdarzenia. Absolwenci otrzymali promocję na stopień podporucznika i mundur oficerski. Tradycyjnie należało złożyć wizytę dowódcy szkoły. Podpowiedział im starszy oficer, że ta pierwsza kurtuazyjna wizyta nie powinna przekroczyć kwadransa. Wybrał się Janusz wspólnie z kolegą. Siedzą na herbatce, miło im się rozmawia z panem pułkownikiem, kiedy spod munduru kolegi wydobywa się głośne dzwonienie. On nastawił budzik, żeby nie przekroczyć czasu przewidzianego etykietą.
B.K.: Wszędzie. Jeszcze Ludek na tym skorzystał. Bo oni razem lecieli kilkakrotnie do Polski na zloty lotników.
L.K.: Przyjechałem na lotnisko w Toronto, Janusz już tam czekał. Usiedliśmy razem i zaczęliśmy rozmawiać. Podszedł do nas jakiś pan, przedstawił się jako kierownik LOT w Toronto. Zapytał, czy ma do czynienia z panem Żurakowskim. Zapytał mnie, czy lecę pierwszą klasą. Odpowiedziałem, że jestem w zwykłej klasie economy. „Ale panowie są razem? No to musi pan polecieć wspólnie z panem Żurakowskim pierwszą klasą". I tak dzięki poważaniu, jakim Janusza obdarzali, poleciałem w warunkach luksusu.
B.K.: Na samą uroczystość w ciągu dnia przyprowadzono na krótko Janusza. On już się ledwo trzymał. Była tam rodzina, między innymi wnuczka i wnuk. Wnuczka studiuje inżynierię lotniczą i sama już jest pilotem. W swoim przemówieniu powiedziała, że na jej wybór życiowy wielki wpływ miał słynny dziadek.
Witold Liliental
PS Ludek Kraszewki sam miał własną historię, którą opowiedział mi już po tej rozmowie. Jest tak niezwykła i pełna przygód, że chciałbym przybliżyć ją też Czytelnikom w najbliższej przyszłości
Wszystkie komentarze