Był 2015 r., skończyłam 17 lat i szkołę w rodzinnym Kijowie. Na studia pojechałam do Warszawy. Przez pięć lat robiłam licencjat z politologii i magisterkę z zarządzania.
Chciałam pracować dla swojego kraju. Wróciłam do Ukrainy.
Minęły dwa lata. Przez ostatnie pół roku stażowałam w ukraińskim parlamencie oraz pracowałam przy różnych kampaniach PR. Chodziłam na rozmowy kwalifikacyjne, spodziewałam się, że w marcu lub kwietniu zostanę asystentką deputowanego.
W grudniu ub.r. dostałam od rodziców klucze do dwupokojowego mieszkania, na jego kupno czekaliśmy trzy lata.
Nie trafił w nie żaden pocisk, mieszkanie czeka na mnie i narzeczonego.
26 marca mieliśmy wziąć ślub w urzędzie.
W połowie lutego do mediów wyciekły amerykańskie ostrzeżenia dla naszego rządu, że Rosjanie niebawem zaatakują.
Bardzo się przejęłam się tymi wiadomościami.
Przygotowałam plecak z dokumentami na wypadek potrzeby ucieczki. Rano 24 lutego okazało się, że zapomniałam o wielu rzeczach, na gwałt szukałam power banków czy mojej srebrnej biżuterii na czarną godzinę.
Chyba do końca nie wierzyliśmy, że będzie wojna.
Wieczorem przez atakiem byłam na spacerze z koleżanką. Kijów radował się życiem. W centrum obok stacji metra Arsenalna mnóstwo ludzi, trąbiące samochody w korkach, my też czekałyśmy w kolejce do restauracji. – Zobacz, to niemożliwe, aby nas zaatakowali – uspokajałam siebie i przyjaciółkę.
W metrze też był tłum. Przesiadałyśmy się na inną linię, powiedziałam przyjaciółce: wojny nie będzie, ale na wszelki wypadek wiedz, że bardzo cię kocham.
W domu siedzieliśmy z narzeczonym na kanapie. Mówiłam, że jestem niesamowicie szczęśliwa, mamy gdzie mieszkać, czekamy na ślub, układa się nam.
Później zadzwonił do mnie Michał Żakowski z Radia 357, znalazł mnie przez znajomych. Jakie nastroje są w Kijowie? – pytał. Przez pół godziny przekonywałam go, że wojny nie będzie.
***
Na kilka dni przed atakiem każdej nocy narzeczony albo ja budziliśmy się, aby sprawdzić wiadomości. Nad ranem 24 lutego zaświeciła się lampka nocna. – Zaczęło się – powiedział narzeczony.
10 minut później usłyszałam syreny, a później wybuchy. Może to było na lotnisku Żulany? Mieszkamy niedaleko.
Wyjrzałam przez balkon na ulicę. Oblał mnie zimny pot, zaczęły drżeć ręce, poczułam strach przed śmiercią. Przerażała mnie myśl, że na ulicy pojawią się rosyjskie czołgi.
W tym czasie do drzwi rodziców – mieszkają przystanek dalej – zapukał sąsiad: wstawajcie! Tata wcześniej też słyszał wybuchy, ale nie chciał uwierzyć, że to wojna, przewrócił się więc na drugi bok. Po przyjściu sąsiada mama włączyła radio, grały piosenki, więc może to nie atak? Ale po chwili radio zamilkło.
Tata zawsze mnie strofował, gdy panikowałam, co będzie, jeśli Rosjanie nas zaatakują. Wtedy zadzwonił i powiedział: zbieraj się. Wiedziałam, że jest strasznie.
Mieliśmy plan, pojedziemy do domu babci, to 60 km na południe od Kijowa – całe szczęście w odwrotnym kierunku, niż znajduje się m.in. Bucza.
Czekając na tatę, siedzieliśmy w piwnicy. Zadzwoniłam do Michała Żakowskiego, na żywo opowiadałam na antenie, co się dzieje.
Moja prababcia przeżyła Wieki Głód. Cała rodzina pamięta jej opowieść, jak zimą 1932 r. wyszukiwała pojedyncze ziarenka pszenicy między bruzdami ziemi na polu. W oddali widziała odjeżdżające na północ sowieckie pociągi pełne zboża zarekwirowanego chłopom przez bolszewicką władzę.
Prababcia zawsze opowiadała o tym przy rodzinnych posiłkach. Jakoś to we mnie zostało, nawet tu, w Polsce, staram się zawsze robić zapasy makaronu, kaszy i innych produktów na co najmniej miesiąc. Bez tego nie czuję się bezpieczna.
Kilka dni przed wybuchem wojny kupiłam mnóstwo jedzenia w hipermarkecie.
Upchaliśmy to wszystko do naszego malutkiego volkswagena polo. Był zapakowany po dach, między nogami trzymałam kanister z benzyną. Wcześniej nie byłam w stanie ułożyć jakiejś foliówki, tak trzęsły mi się ręce.
Wyjechaliśmy około 8,
Kijów już był zakorkowany. Powtarzałam, że musimy wyjechać z miasta, zanim nadjadą rosyjskie czołgi, bo wtedy nas zgwałcą i zabiją.
Nie wiedzieliśmy, że Rosjanie utkną na drodze pod Kijowem. Nasza stolica to bardzo proukraińskie miasto. Nie wyobrażam sobie, aby rosyjska flaga kiedykolwiek zawisła nad Majdanem Niepodległości.
Przez następne trzy dni nie mogłam się uporać z myślą, jak dalej żyć. Nie uciekaliśmy od biedy i braku pieniędzy.
Może nie jesteśmy superbogaci, ale wiedliśmy w Kijowie spoko życie, mieliśmy pracę, plany. Zdałam sobie sprawę, że z tym już koniec, to niemożliwe.
Przyszły wtedy wspomnienia z 2014 r., kiedy zaczęła się wojna w Donbasie. Dziś jest 115. dzień wojny, ale przecież ona trwa osiem lat. Nasi znajomi walczyli na tej wojnie, wiele moich koleżanek i kolegów musiało uciekać z Donbasu.
Wciąż bałam się, że zobaczę czołgi i że zostanę zgwałcona przez Rosjan.
Podczas ucieczki umawialiśmy się, że w razie złapania przez Rosjan chcemy być natychmiast zastrzeleni. To lepsze niż być gwałconym i powoli mordowanym. Baliśmy się nie tylko okrutnej rosyjskiej armii, ale też kadyrowców.
Do domu babci jechaliśmy cztery godziny, czyli cztery razy dłużej niż zwykle. I tak nam sprawnie poszło, bo nie musieliśmy stać w olbrzymich kolejkach do stacji benzynowych. Nie zapomnę widoku babci bezradnie stojącej na podwórku naszego rodzinnego domu.
O dziwo był internet w komórkach, choć do nikogo nie można było się dodzwonić. Przeczytałam, że Rosjanie zaczęli ostrzeliwać Białą Cerkiew, pobliskie, niewielkie miasteczko.
Zrozumieliśmy, że nie możemy zostać u babci. Krzyczałam, że mamy godzinę, aby się zebrać. W aucie byli tata, mama, babcia, mój narzeczony i ja. Aby się pomieścić, wypakowaliśmy zapasy jedzenia.
***
Postanowiliśmy uciekać do Polski.
W czasach pokoju do Lwowa jechalibyśmy osiem, może dziewięć godzin. Nam zajęło to dwa razy tyle, czasami omijaliśmy główne drogi duktami leśnymi albo jechaliśmy przez pole. Bardzo bałam się, że nasz 10-letni samochód się zepsuje.
Martwiłam się, czy Polska nas przyjmie, moja wiza dawno wygasła. Czy Ukraina pozwoli wyjechać tacie i narzeczonemu?
Gdy przyjechaliśmy do Lwowa, do granicy z Polską korek był na 30 km, czas mijał, a auta w ogóle nie posuwały się do przodu.
Szybko okazało się, że mężczyzn nie wypuszczają z kraju. Babcia zaczęła płakać, że woli umrzeć w domu, który wybudowała razem z dziadkiem, gdzie są groby naszych przodków.
Razem z mamą postanowiłyśmy iść na pieszo do granicy. Babcia nie miała siły iść taki kawał, została z moim tatą i narzeczonym. Znalazłam im nocleg u mojej koleżanki w Łucku. Nie licząc ostrzału lotniska, było tam spokojnie.
Miałam plecak z dokumentami, niosłyśmy dwie foliówki i torbę papierową z rzeczami. W domu nie miałyśmy czasu szukać toreb podróżnych i zapakowałyśmy się w to, co było pod ręką.
Byłam osłabiona, bo tydzień wcześniej uzyskałam negatywny test na COVID, a wcześniej chorowałam przez cztery tygodnie. Ale motywował nas widok tłumu idącego za nami, do granicy doszłyśmy w cztery i pół godziny.
Zator był okropny, oprócz Ukraińców przedstawiciele innych nacji uciekających przed Rosjanami. W tłumie małe dzieci, niemowlaki w wózeczkach, płacz, krzyk – to była bardzo ciężka noc. Zrobiło się potwornie zimno, odmarzł mi duży palec u stopy, dopiero niedawno wróciło mi do niego czucie.
– Jesteście zdrajcami, bo opuszczacie Ukrainę!!! – krzyczał nasz strażnik graniczny. To było tak niesprawiedliwe, jego słowa do dziś bardzo mi ciążą.
W końcu weszłyśmy do Polski. Niepotrzebnie się stresowałam, jak się zachowają polscy strażnicy graniczni. Byli pomocni, sprawnie wbili pieczątki do paszportów. Po chwili dostałyśmy ciepłą zupę. To było cudowne, od ponad dwóch dni niczego nie jadłyśmy ani nie piłyśmy. Zaczynałam mieć halucynacje z wycieńczenia. Mijała trzecia doba od wyjazdu z domu.
Duży samochód straży pożarnej przewiózł nas do Przemyśla. Przed jakimś wielkim sklepem stało mnóstwo Białorusinów, Polaków i Ukraińców z tabliczkami typu „mogę zabrać 5 osób do Warszawy", "4 osoby do Krakowa". Nas zabrał Bartek. Wynajął sześcioosobowego mercedesa i zawoził Ukraińców tam, gdzie potrzebowali. Przywiózł nas do mojego kolegi ze studiów, Białorusina. Spaliśmy u niego kilka nocy.
***
Zawsze uważałam Warszawę za drugi dom, mówię po polsku, zaplanowałam letni urlop u koleżanek.
Ale teraz mama przez całą drogę się martwiła, jak sobie poradzimy w Warszawie?
Uspokajałam ją, poradzimy sobie, pójdę pracować do Żabki, wiedziałam nawet do której. To Żabka na ul. Podleśnej, gdzie kiedyś mieszkałam.
Uratowali nas Radio 357 i jego dziennikarz Michał Żakowski. Jesteśmy dziś dobrymi przyjaciółmi. Radio znalazło dla mnie i mamy miejsce do spania – to było biuro, z którego wyniesiono kilka stołów, bo nikt wtedy tam nie pracował. Wniesiono łóżko, spałyśmy nieodpłatnie przez dwa miesiące.
To pozwoliło nam stanąć na nogi.
Później radio pomogło mi znaleźć pracę od 8 do 16. W każdą niedzielę pracuję też jako współprowadząca podcast „Na dachu świata", jestem wydawczynią, spełniam marzenia. Napisałam też artykuły do "Nowej Europy Wschodniej" – wszyscy byli dla mnie życzliwi, nikomu nie przeszkadzało, że nie mam dziennikarskiego doświadczenia.
Dziś pracuję jako jedyna z rodziny, tata od razu stracił pracę, babcia otrzymuje lichą emeryturę.
Nie mogłam poradzić sobie z dylematem, że uciekliśmy przed wojną, choć tak wielu zostało i walczy. W tyle głowy czaiło się pytanie, czy zdradziliśmy ojczyznę, co nam zarzucił ten ukraiński strażnik graniczny. Poszłam do psychologa, Ukraińców przyjmowano bezpłatnie.
Nigdy nie miałam nacjonalistycznych poglądów, ale zawsze pamiętałam, ile złego wyrządziła nam Rosja. Każde pokolenie Ukraińców było przez nią skrzywdzone. Teraz cierpimy wszyscy. Tak mnie wkurzało, gdy ktoś mówił o Rosji "bratni naród", nie mogłam zdzierżyć tej propagandy rosyjskiej.
Mówię bardzo dobrze po rosyjsku, ale to kolejna przyczyna mojej niechęci i strachu przed Rosją. Moja rusyfikacja zaczęła się, gdy miałam sześć lat i poszłam do szkoły. W domu zawsze mówiło się po ukraińsku, tata całe życie o to dbał. Ale w Kijowie do 2014 r. pokutował stereotyp, że skoro rozmawiasz po ukraińsku, to znaczy, że jesteś z wioski. A przecież nikt nie chce być z wioski. Wszyscy mówili więc po rosyjsku. I w szkole dzieci śmiały się ze mnie, że mówię po ukraińsku. Zaczęłam mówić i myśleć po rosyjsku.
Dopiero na trzecim roku studiów w Polsce zdałam sobie sprawę, że ja, Ukrainka, nie muszę budować poczucia swojej wartości, mówiąc po rosyjsku.
Wciąż jestem zanurzona w kulturze rosyjsko- i ukraińskojęzycznej – oglądam i czytam bardzo dużo blogerów, oglądam vlogerów, mamy wspólnych celebrytów. Porównania się nieuniknione.
Łatwo zauważyć, że Ukraina jest bardziej wolnym krajem niż Rosja.
Weźmy prawa kobiet. W Rosji przemoc wobec kobiet to sprawa rodzinna. Rosjanie mawiają: „bije, znaczy kocha" (bijet znaczyt ljubit). U nas mówi się: „biję, znaczy pójdę siedzieć" (bijet znaczyt siade).
Zawsze byłam dumna, że Ukraina jest bardziej proeuropejska niż Rosja. Na każdym rogu mogę mówić, co myślę o Zełenskim, i nikt mi nic złego nie powie.
Dla mnie teraz to jest walka o ojczyznę, święta wojna, czuję nienawiść do imperialistycznych ciągot zwykłych Rosjan.
Psycholog wytłumaczył mi, że musimy robić to, co każdy może.
To, że mogę brać udział w podcaście w Radiu 357, to moja misja, mój mały wkład dla Ukrainy. Mogę śmiało spojrzeć w oczy moim 24-letnim rówieśnikom, którzy walczą z Rosjanami na froncie.
***
Pomagam też załatwiać pomoc humanitarną, choć na początku było trudno.
Przyjechałyśmy tylko z dokumentami, bo w tłumie na granicy straciłyśmy te nasze foliówki z ubraniami. Widziałyśmy na mieście sporo zbiórek, ale wszystko miało iść na granicę, nikt wtedy nie rozdawał rzeczy Ukraińcom w Warszawie.
Nie miałyśmy pieniędzy. Szłam Krakowskim Przedmieściem i zobaczyłam demonstrację Polaków przeciwko wojnie w Ukrainie. Dostrzegłam tam kolegę, pomachałam mu ręką i rozpłakałam się. Zapytał, co może dla nas zrobić. Zabrał nas do autobusu i pojechaliśmy do Strajku Kobiet na ul. Wiejską.
Przyjęła mnie pani Marta Lempart, kręciło się mnóstwo osób, co chwilę ktoś coś przywoził. Marta dała nam wszystko, czego potrzebowałyśmy – nareszcie miałyśmy co jeść i czystą bieliznę.
Do dziś utrzymuję kontakty ze Strajkiem. Prowadząca organizację pomocową koleżanka z Kijowa poprosiła mnie o zebranie jakichś rzeczy, napisałam do pani Marty Lempart. Mnie chodziło o parę kartonów, ale pani Marta zrozumiała, że chodzi o całego tira. I do Ukrainy pojechało znacznie więcej kartonów, niż miałam zamówić.
Nawiązała się współpraca Strajku Kobiet z Turbotlivi Kotyki (Troskliwe Kocięta), która wcześniej była organizacją edukacyjną.
Pracując w Radiu 357, nagrywam relacje żołnierzy ukraińskich. Okazało się, że wielu z nich to znajomi moich znajomych – raz pochwalili się, że właśnie dostali paczkę od Kotyków. Poprosiłam, aby zrobili zdjęcia – to było jedzenie z transportów wysłanych przez Ogólnopolski Strajk Kobiet. Działo się to w obwodzie donieckim, na początku wojny.
Strajk Kobiet do dziś pomaga Ukraińcom w Polsce i w Ukrainie.
Mieszkamy w Warszawie, ale mama bardzo chce wracać. Boi się stracić pracę, a jej pensja ułatwiłaby życie całej rodzinie. W Kijowie ludzie już się przyzwyczaili, że da się żyć z bombardowaniem i codziennymi alarmami, spoko. Umówiłyśmy się, że poczeka do lipca.
Przez dwa miesiące babcia, tata i narzeczony byli w Łucku. Byłam wtedy rodzinną koordynatorką. Teraz mieszkają u babci pod Kijowem.
Na razie niczego nie potrzebuję. Będę w Polsce co najmniej 18 miesięcy, czyli tyle, na ile pozwala specustawa. Chciałabym wyrobić sobie kartę pobytu – aby to zrobić, musiałabym w Polsce być dziewięć miesięcy. To będzie w listopadzie. Obawiam się, że wtedy przed urzędami ds. cudzoziemców ustawią się tak długie kolejki, że nie zdążę złożyć dokumentów.
Chcę zatrzymać się w Polsce, wojna tak prędko się nie skończy, znaczna część kraju jest zaminowana, do tego masa dywersantów z Rosji. Jeśli Rosjanie znów skierują agresję na Kijów, to rodzina będzie mogła do mnie przyjechać. Nie chciałabym, aby przeżyli to, co ja, kiedy szłam Krakowskim Przedmieściem, szukając bielizny na zmianę i czegoś do jedzenia.
***
Dużo myślę o tym, że przed wojną byłam bardzo ambitna. Denerwowało mnie, gdy ktoś mówił „taki los", bo coś mu się nie powiodło. Narzeczonego motywowałam, że wszystko to nasz wybór, nasza decyzja, kim chcemy być i co osiągnąć. I nikt za nas tego nie zrobi.
Teraz uważam, że to bzdura. Niewiele w życiu od nas zależy, tylko od losu. Nie wierzę, że mogę decydować o swoim życiu, mogę tylko próbować iść drobnymi kroczkami w obranym kierunku.
Jestem tak zestresowana, że prawie nic nie pamiętam z tych trzech miesięcy w Warszawie.
Zawsze miałam wielkie plany, teraz nie chcę już planować, żyję jak na autopilocie i cieszę się chwilą. Pracuję siedem dni w tygodniu i szczerze mówiąc, myślę już o urlopie.
W Kijowie miałam nad łóżkiem tablicę, na której pisałam, co chcę zrobić w najbliższym roku. Spojrzałam na nią 24 lutego. I tam było napisane: ślub, prawo jazdy, wziąć udział w rekrutacji do dwumiesięcznego programu parlamentu kanadyjskiego dla Ukraińców (mój narzeczony bierze w nim udział, ja wcześniej stażowałam w polskim Sejmie) i inne rzeczy typu: schudnąć pięć kilo. Patrzyłam na tę tablicę i czułam, że najważniejsze to przeżyć.
***
Jestem szczęśliwa, że tak mi się ułożyło. Od czasu do czasu chodzę do kolejek posłuchać Ukraińców. To głównie kobiety z dziećmi, sprzątają albo zbierają truskawki za 12 zł na godzinę. Ich relacje to straszne, naprawdę straszne opowieści.
Dlatego tak bardzo dziękuję losowi.
---
not. Waldemar Paś,
Piszcie: listy@wyborcza.pl
Organizacje działają na rzecz wszystkich potrzebujących, czyli również tych, którzy do Polski próbują się przedostać z Białorusi. Wiele z nich wysyła pomoc do Ukrainy, pomagają też uchodźcom Polsce.
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze
dołączam się - dokładnie moje sentymenta wyraziłeś - pozdrowienia i do zobaczenia po zwycięstwie Ukrainy i Europy.
I wkleić pomiedzy każdą linijke kolejną reklamę ?