Autor wielu prac internetoznawczych i badawczych, w tym raportu "Mądre zarządzanie. Przyszłość organizacji i organizacje przyszłości", pracuje naukowo w warszawskiej APS
Kto trochę już żyje i ma z "Gazetą Wyborczą" stałą przyjazną więź jako czytelnik, współpracownik lub kontrahent, ten wie, że to nie pierwszy już medialny konflikt z udziałem liderów redakcji. Korzystając z wybranych punktów odniesienia we własnej historii z "Wyborczą", proponuję kilka przemyśleń tworzących wyrywkowy przewodnik żeglowania po medialnym obrazie medialnego konfliktu, którego doświadczamy. Jest ich osiem i na razie nie są uporządkowane.
Po pierwsze: gazety, w tym "Gazeta Wyborcza, istnieją także dla publicznego oporu, a pełnieniu nad nimi mądrego zarządu może sprzyjać introspekcyjne spojrzenie. Wolność "Gazety Wyborczej" od przymusu zewnętrznego i wewnętrznego ujawnia się z siłą mocno już zbrojnego kontaktu medialnego, jakiego jesteśmy świadkami: listów, polemik, dokumentacji, felietonów. To skłania licznych kolejnych autorów do przeglądu własnych systemów wartości i uświadomienia sobie miejsca "Gazety Wyborczej" w ich światach przeżyć. Na łamach głównie internetowej "Wyborczej" powstał samoczynnie cykl redakcyjny, żywo dyskutowany i wart utrwalenia. Poza "Wyborczą" zostały napisane różne materiały odnoszące się do sytuacji z sympatią lub niechęcią wobec jej różnych aktorów.
Jeżeli mogę cokolwiek sugerować – spróbować wglądu w swoje prywatne życiowe historie z "Wyborczą" i jej polityką redakcyjną mogłyby też władze Agory. Nieprzypadkowo przecież zarządzają tą właśnie firmą, a taki czy inny impuls z wnętrza przywiódł te osoby właśnie tu. Po zajęciu na moment miejsca na krześle innym niż zarządcze, z innej perspektywy, może okazać się, że zmediatyzowanie przez "Gazetę Wyborczą" bieżącego konfliktu z zarządem nie jest wojną domową, tylko przejawem sztuki życia publicznego. Można też wtedy przypomnieć sobie, że nie pierwszy raz redakcja "Wyborczej" pisze sama o sobie, żeby się skutecznie obronić. Skoro redaktorzy publicznie bronili się przed wrogą władzą państwową i samorządową, to dlaczego nie mieliby wystąpić z publicznym sprzeciwem przeciw władzom – publicznej skądinąd – spółki? Także na tej możliwości przecież polega wolność mediów. Wiem, że ekspresję tej sztuki poprzedzały próby zaradzenia kryzysowi przez redakcję wewnątrz organizacji i umacnia mnie to w sprzyjaniu publicznemu oporowi.
Po drugie: udane marki medialne nie pozostają emocjonalnie obojętne, ale spektrum emocji jest szerokie, a "Gazeta Wyborcza" i Gazeta.pl tworzą inne tożsamości. Chociaż pierwszą po studiach etatową pracę podjąłem w Gazeta.pl (2006-2012) i za urzędowania trzech po kolei dyrektorów agorowego internetu przejawiałem dużo zaangażowania dla tej marki, to jednak starszy gazetowy znak firmowy – "Gazeta Wyborcza" – nie był mi obojętny już ponad dekadę wcześniej. Jednocześnie mam zrozumienie dla bohaterów legendy o redaktorach i redaktorkach internetu, którzy w trakcie życzeń świątecznych Adama Michnika zadawali sobie bezradne pytanie "kim jest ten człowiek?". Zapewniam, że w takich legendach jest więcej niż ziarnko prawdy. Ważne, jakie wnioski z tego płyną. Oba znaki firmowe z różnych powodów lubię i szanuję do dziś i za oba trzymam kciuki. Nie jest mi wszystko jedno, co z nimi dalej, dlatego wolę je widzieć wyraźnie osobno niż współtworzone w fałszywym powiązaniu.
Po trzecie: strategiczne eskalacje konfliktów są ważnym standardem "Gazety Wyborczej". Kiedy w 2004 roku jako student zamieściłem na łamach miesięcznika psychologicznego fragment napisanej na Wydziale Psychologii UW pracy rocznej, była to praca skoncentrowana na "Gazecie Wyborczej". Analizowałem dynamikę sporu o ustawę medialną na prasowych łamach trzech dzienników: właśnie "Wyborczej", z drugiej strony "Trybuny", a dla kontrastu także bardziej zdystansowanej "Rzeczpospolitej" (Toczyski P. Medialny obraz medialnego konfliktu, 2004.04.01, Charaktery. Magazyn psychologiczny, 54-56). Wtedy największa być może afera polityczna III Rzeczypospolitej – a na pewno jedna z najbardziej medialnych – miała już ponad rok i zdawała się być bliżej końca niż początku. Niekoniecznie pamiętaliśmy, że u jej podłoża leżał wcześniejszy konflikt, którego kulminacja przypadła na okres pomiędzy 8 a 20 kwietnia 2002 roku. W owym konflikcie wokół nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji na łamach mediów doszło z dwóch stron do strategicznej eskalacji.
Po czwarte: inne echa konfliktu nie wnoszą więcej niż dostajemy od samej "Gazety Wyborczej". Strategiczne (raczej niż spontaniczne) eskalacje widać i teraz, gdy niecałe 20 lat później inny dotyczący mediów i społecznie istotny spór znajduje dużo miejsca w "Gazecie Wyborczej", wcześniej odbieranej jako monolit z Agorą. Paradoksalnie, tym razem przebieg konfliktu z powodzeniem dokumentuje sama "Gazeta Wyborcza". Przed laty klimat eskalacji konfliktu o nową ustawę medialną – która wymierzona mogła być w ówczesną Agorę widzianą jako zaplecze "Gazety Wyborczej" – współtworzyły komunikaty pojawiające się w trzech ogólnopolskich dziennikach. Pojawiały się nie tylko w "Gazecie Wyborczej" i "Trybunie" (odzwierciedlających – przyjmijmy dla uproszczenia – stanowiska dwóch przeciwnych stron konfliktu) oraz w "Rzeczpospolitej" (którą dla uproszczenia potraktowałem wtedy jako medium przekazujące zobiektywizowane informacje na temat konfliktu). Miały swoje echa i w innych mediach. Ale to te trzy tytuły dawały wystarczający zapis preludium do głośnego ciągu dalszego. Dziś echo konfliktu też wybrzmiewa w różnych mediach poza samą drukowaną i cyfrową "Wyborczą". Można by dziś popróbować podobnego podejścia i okazałoby się, że bezstronnych przekazów w zasadzie nie ma. Siebie też nie uważałem i nie uważam w sprawach "Gazety Wyborczej" za bezstronnego, mimo że chętnie nasłuchuję głosów z różnych stron.
Po piąte: szanowanie praw i wolności redaktorów "Gazety Wyborczej" jest warunkiem wiarygodności. Dlaczego przed laty student psychologii, nawet zainteresowany dziennikarstwem jako zawodem społecznie doniosłym i psychologicznymi skutkami przekazów medialnych, miałby poświęcać uwagę akurat konfliktowi, w który ówczesny rząd uwikłał Agorę i "Gazetę Wyborczą"? Konfliktów do analiz przecież nie brakowało. Otóż wolność i jakość mediów uważałem za wartość, której kultywowaniu warto sprzyjać nie tylko przy okazji wielkich afer. Jeszcze na początku studiów dostałem od Juliusza Rawicza, nieodżałowanego wicenaczelnego "Gazety Wyborczej", list z rekomendacją do jednego z dziennikarskich stowarzyszeń. Chociaż współpraca z walnym zgromadzeniem dziennikarzy nie była trwała, a temperamentu do pracy w dziennikach nie pielęgnowałem, to później – przez lata – różnych polemik, recenzji, drobnych korespondencji zagranicznych czy krótkich analiz w stałej rubryce "Liczymy się z Polakami" opublikowałem w "Gazecie Wyborczej" około setki. Od drobnych reportaży z podróży i recenzji filmów, przez strony o kulturze i sobotnio-niedzielne magazyny – do rocznego cyklu o badaniach społecznych na łamach Dużego Formatu. Z takiej pozycji marginalnego współtwórcy, raczej sprzymierzeńca niż obserwatora, spostrzegam i doceniam prawa redaktorów. Prawa te i demokratyczny interes publiczny, któremu służą dobre warsztatowo media, widzę jako nadrzędne wobec uprawnień akcjonariuszy do nieskrępowanego wzrostu finansowej wartości ich udziałów i uprawnień rządu do nieskrępowanego propagowania swoich tez. Pewnych dóbr kultury i natury nie poddajemy logice nieskrępowanej własności – i może warto poszerzyć ten katalog o niezależne od władzy dobra medialne, opiniotwórczy krwiobieg sfery publicznej. Niezależna od władzy państwowej "Gazeta Wyborcza", wydawana przez spółkę publiczną, jest też w istocie medium publicznym. Gdyby utrwalenie tego statusu stało w sprzeczności ze wzrostem wartości finansowej, pozwólmy jej rosnąć wolniej.
Po szóste: synergiom z "Gazetą Wyborczą" sprzyja zorientowanie na szacunek. Dla psychologa najciekawsze jest to, czy istnieją możliwości konstruktywnego rozwiązania konfliktu. Konflikt to przecież szansa. Gdybym miał zarządowi Agory cokolwiek podpowiadać, spróbowałbym od zorientowania na szacunek. Pracowałem przez siedem lat jako analityk i badacz w internetowym pionie – i później segmencie – Agory. Także jako twórca różnych projektów internetoznawczych współpracowałem, niekiedy blisko, z dwoma drukowanymi w Agorze dziennikami: "Gazetą Wyborczą" i "Metrem". W efekcie korporacyjne roczne oceny dostawałem pełne uznania dla (cytuję z pamięci) tworzenia synergii między różnymi podmiotami z grupy kapitałowej Agora. Ale nie było to uznanie bezwzględne, bo między osobno rozliczanymi pionami i segmentami łatwo o atmosferę nietwórczego konfliktu, niechęci, nieprzyjaźni. Przestrzenie prawdziwego dialogu i współpracy nie były, jak to zresztą bywa nie tylko w korporacjach, ale i choćby na uczelniach, oczywistością. Gry wojenne i gry wywiadów znajdują analogie w każdym chyba sektorze rynkowym i publicznym. A i pracownicy zmieniający przynależność w obrębie spółki potrafią wykazywać się neoficką żarliwością w udowadnianiu swoich nowych, wykluczających tożsamości.
Po siódme: szacunku w dialogu od lat uczy właśnie "Gazeta Wyborcza". Rejestrując tę atmosferę, ale jej nie ulegając, mogłem swobodnie realizować pomysły prowadzące do sytuacji zwycięskich dla wszystkich zaangażowanych. Jeśli chcieli, mogli tak wtedy – w Agorze, w Gazeta.pl i w "Gazecie Wyborczej" – działać też inni, bo sednem sprawy zawsze było i jest nastawienie, czyli wyraźne zorientowanie na szacunek w dialogu. Jeżeli więc ciepła przyjaźń pewnego pogranicza internetu z papierem i nawet z radiem udawała się, to co było jej podłożem? Właśnie ów szacunek. A dlaczego się szanowaliśmy? Najpewniej taką uogólnioną orientację wobec świata zawodowego niektórzy z nas przynoszą z zewnątrz jako pewną orientację wobec rzeczywistości. Każdy jakąś ma, a my mieliśmy taką. A skąd się wzięła? Otóż przyniosłem ją do Agory właśnie z gazetowych szpalt. Kiedy w latach 90. ub.w. młodzi mieszkańcy warszawskiego Śródmieścia na swoich modnych wówczas wojskowych plecakach, tak zwanych "kostkach", rysowali krzyże celtyckie i różne teksty kontrkultury z drugiego krańca spektrum, ja na swojej wytatuowałem z dumą duże logo "Gazety Wyborczej". Było to jeszcze w podstawówce. Już wtedy z grupą uczestników z warszawskiego Pałacu Młodzieży – i później w liceum – odwiedzałem przy różnych okazjach redakcję przy Czerskiej, drukując w różnych gazetowych dodatkach drobne recenzje i podglądając, jak to robią inni. Z fascynacją przyjąłem zadanie maturalne: przez rok kupujemy "Wyborczą", bo tylko tak zyskamy rozeznanie w świecie niezbędne do zdania ustnych egzaminów na uniwersytet. Uniwersytet dawno za mną, a "Gazetę Wyborczą" chętnie później całymi latami polecałem – bez presji – swoim studentom. I chciałbym móc czynić to dalej.
Po ósme: nowe granice sporu o "Gazetę Wyborczą" zrozumiemy za jakiś czas. Wróćmy do medialnego obrazu medialnego konfliktu sprzed lat. Oczywiście spór sprzed dwóch dekad odbijał się echem także w innej prasie, ale to publikacje pochodzące z dwóch przeciwnych stron sporu oraz od zdystansowanego obserwatora dysponującego takimi samymi możliwościami technicznymi mogły powiedzieć najwięcej. Publikując w 2004 roku tekst o konflikcie eskalującym w 2002 roku, wiedzieliśmy już, rzecz jasna, że analizowane w nim treści sprzed dwóch wówczas lat dokumentowały praźródła wielkiej politycznej afery. Co nam mówią teksty dzisiejsze, dowiemy się w swoim czasie. Pisząc to, nie tworzę atmosfery podejrzeń ani zagrożenia. Rejestruję jedynie fakt, że dwadzieścia lat później do określenia stron sporu o media nie potrzebujemy już "Trybuny". Granice są mniej oczywiste, ale dotkliwie dzielą nawet w jednym biurowcu. Niezależnie od kalkulacji i emocji, podpowiadam dawnym korporacyjnym kolegom: warto zastąpić wzburzenie szacunkiem. Czynię to z niezmienną (nawet jeśli jednostronną) przyjaznością wobec wszystkich zaangażowanych. Zbudowaną na głębokiej więzi czytelniczej z "Gazetą Wyborczą".
Wszystkie komentarze
...kto jeszcze na rabunku naszej wolności, czyli na napaści na "Wyborczą" będzie łaskaw się polansować?
-
Poważny zamach na wolność obywatelską winien wzbudzać poważne teksty i reakcje.
Czy pula się wyczerpała?
Od takich obron pod Twoją obronę Wyborczo racz nam dać schronienie.
Z wrogami poradzimy sobie naonczas sami...
To jest tekścior, po którym zyskałeś wyższy poziom wtf = 20+ (tak jakoś do nieskończoności).
Wow.
Ależ skąd - tekst jest dęty i pseudointelektualny. Jak tego nie widzisz, no to trudno, nie każdy widzi kolory.
dęty i pseudointelektualny, czyli bełkot !
oraz prezes AGORY. wydawało mi się że to podstawowa wiedza, że jak redaktorzy sprzedali swoje udziały to już nie będą osobami zarządzającymi w spółce.
Najważniejszym kontrolującym spółkę akcjonariuszem Agora SA jest Agora-Holding sp. z o.o. :
Procent akcji 11.33%
Liczba głosów 35.35% ma Walnym Agora SA
Wspólnicy: Seweryn Blumsztajn, Helena Łuczywo, Wanda Rapaczynski
Później dokooptowane ze względów formalnych osoby faktycznie niedecyzyjne Barbara Jolanta Piegdoń-Adamczyk i Bartosz Wojciech Hojka.
Wanda Rapaczynski jest też indywidualną posiadaczką akcji Agora SA oraz członkinią
Rady Nadzorczej Agora SA
Liczba akcji 882,990 wartość listopad 2021 6.62 mln.
Procent akcji 1.90%
Liczba głosów 1.39
Hojek i jego zarząd są tylko wysłannikami Heleny Łuczywo , Wandy Rapaczynski i Seweryna Blumsztajna(?).
Czy to prawda, że PZU posiada 17% akcji? Jeżeli tak to jest to "koń trojański" pisu. Ilu pisiorów jeszcze posiada akcje? Jaki jest ciężar pisowskich wpływów w Agorze? Intuicyjne myślenie, ale czy odbiega od prawdy?
Blumsztajn? Dopiero drugi raz czytam, i to tylko tu na forum, że jest po stronie Łuczywo i Rapaczyński a nie Michnika... Uznaje to za niepotwierdzone plotki. Gdyby tak było, to mieliby przewagę w Agora-Holding 4:1 i bez problemu zgodziliby sie dokooptować Michnika, nie narażając sie, że cynicznie wykorzystują jego szlachetny gest rezygnacji z akcji Agory... A zgadzają się pod warunkiem kooptacji jeszcze jednej osoby, swojego dla zachowania przewagi
Jakie wykorzystywanie gestu. Mogł objąć 20lat temu, nie objął, jego sprawa. Nie można szantażować ludzi bo się czegoś 20 lat temu nie zrobiło ...
Do tego niechlujne teksty i brukowe słownictwo.
GW się stacza w tym właśnie kierunku.
Niechlujne teksty, błędy stylistyczne i ortograficzne....
No niestey zresztą racji trochę w tym jest. Tyle, że to jest 'trynd', bo ludzie nie uczą się czytac i pisać, tylko 'tekstować' i 'łotsapować'. Niektórzy tylko jeszcze pamiętają, że jest (lub było) coś takiego jak kultura. To dinozaury w świecie 'po piśmie'.