Dopiero gdy uwolnił się od tamtej zwycięskiej Barcelony i zaczął górować nad ligą angielską, stopniowo oświecało nas, że Barcelona do tamtych zwycięstw parła po trupach. Wielkiego par excellence gracza Yaya Touré przykuła do prostej roboty obronnej i podawacza piłki na trzy metry, pomiatała nim jak niewolnikiem, który zamiast w zgodzie ze swym wykształceniem grać na skrzypcach lub oddawać się pracy umysłowej, musi zgrywać analfabetę i gnić w harówie fizycznej.

Wszyscy pamiętamy tamte sceny - on potulnie wycofany, pilnuje się, by nie wykonać zbyt brawurowego ćwierćruchu naprzód, jakby 191 cm od stóp głów z definicji czyniło go tragarzem, wokół niego dokazują rozbawieni Iniesta z Messim i inni kurduple, cały splendor spływa na nich, nasz skazaniec słyszy co najwyżej kilka ciepłych słów z powodu swej wszechstronności, gdy m.in. w zwycięskim finale Ligi Mistrzów ze środka pomocy przesuwał się do środka defensywy i wywiązywał ze swych obowiązków bez zarzutu. Właśnie, "bez zarzutu". Na komplementy bardziej wyszukane liczyć nie miał prawa.

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich. 
 
Agata Żelazowska poleca
Podobne artykuły
Więcej
    Komentarze