Chociaż najstarszy z muzyków Pearl Jam skończył 50 lat, kapela wciąż potrafi pokazać współczesnym gwiazdkom alternatywy ich miejsce w szeregu. Oto sześć dowodów na to, że zespół ze Seattle posiadł tajemnicę wiecznej rockowej młodości. Robert Sankowski pisze o płycie ?Lightning Bolt?
REKLAMA
fot. AP
1 z 6
Sześć atutów PJ. 1) Niekonwencjonalna promocja
Zawsze słynęli z rezerwy wobec przemysłu muzycznego. Ale w czasach, gdy showbiznesowa machina zagarnia praktycznie każdą, najmniejszą niszę dzisiejszej sceny, nawet oni ugięli się przed wymogami rynku. Przez lata nagrywali dla pododdziałów koncernu Sony Music. Po wygaśnięciu kontraktu postanowili przejść na własny garnuszek i założyli firmę Monkeywrench, ale trzy lata temu stanęli przed koniecznością wypromowania nowego materiału "Backspacer". Wtedy zachowali się standardowo - zaprosili dziennikarzy z całego świata do Seattle na specjalne promocyjne spotkanie. Przy okazji premiery dziesiątego albumu "Lightning Bolt" pokazują, że nawet do tego elementu rynkowej działalności można podejść kreatywnie. Zamiast udzielać setki wywiadów, postawili na czwórkę przyjaciół, którym udostępnili przedpremierowo nowe nagrania. W gronie wybranych znaleźli się: odpowiedzialny za głośny serial "Girls" producent i reżyser Judd Apatow, Carrie Brownstein, kiedyś liderka punkowo-feministycznej kapeli Sleater-Kinney, dziś współtwórczyni i gwiazda komediowego serialu "Portlandia", australijski mistrz surfingu Mark Richards oraz były zawodnik futbolu amerykańskiego Steve Gleason. Łatwo powiedzieć, że zespół poszedł na łatwiznę - zamiast męczyć się z zadającymi wciąż te same pytania dziennikarzami (sam pamiętam wymęczone twarze muzyków, którzy akurat polskich przedstawicieli mediów podejmowali ostatniego dnia promocji "Backspacer"), pogadali w sympatycznej atmosferze z kilkoma przyjaciółmi. Jak zaznaczają muzycy, skonfrontowali się z ludźmi, którzy patrzą na ich muzykę z nieoczywistej perspektywy. Przy okazji zwrócili też uwagę na tych przyjaciół - choćby na Gleasona, który zmaga się ze stwardnieniem zanikowym bocznym i aktywnie działa w fundacji wspierającej ludzi dotkniętych tą nieuleczalną chorobą.
2 z 6
Sześć atutów PJ. 2) Punk rock wiecznie żywy
Powiedzieć, że Pearl Jam są nieodrodnymi synami amerykańskiego undergroundu lat 80., to nic nie powiedzieć. Przywiązanie do tych korzeni słychać było u nich zawsze - nawet wygładzony, pięknie brzmiący debiutancki album "Ten", który zamienił zespół w światową gwiazdę, miał w założeniu brzmieć dużo bardziej chropowato i surowo. Potem grupa nieraz udowadniała, że choć jest uważana za ikonę grunge'u, umie przełamać swój wizerunek i odrzucić pokusę przemiany w spiżowy pomnik gatunku. Najczęściej robiła to, podrzucając fanom agresywne, bezkompromisowe piosenki, które miały promować nowe albumy. W przypadku "Lightning Bolt" jest podobnie. Płytę poprzedzał singiel "Mind Your Manners". Jak zapewniał gitarzysta Stone Gossard, to numer, w którym Pearl Jam postanowili przedstawić własną interpretację estetyki Dead Kennedys. Piosenka rzeczywiście przytłacza punkowym czadem, ale bliżej niż do grupy słynnej Jello Biafry jest jej do tak ważnych dla amerykańskiej sceny hardcore'owej kapel z lat 80. jak Hüsker Dü czy The Wipers. Tak czy inaczej - Pearl Jam wciąż wiedzą, jak wykreować porządny gitarowy hałas. Ale ich licencja na zaskakiwanie przewiduje również inne chwyty. W kończącym płytę folkowym "Future Days" nagle rozbrzmiewa dźwięk skrzypiec, a mimo to Pearl Jam nie straci nic ze swojego charakterystycznego stylu.
3 z 6
Sześć atutów PJ. 3) Sentyment do lat 80.
Dekada, w której dorastali muzycy legendy ze Seattle, to nie tylko hardcore i scena niezależna. Nikt tak jak Pearl Jam nie przerzuca mostów między undergroundem a rockowym mainstreamem. A kiedy ten ostatni miał się lepiej niż w latach 80.? "Lightning Bolt" przynosi co najmniej kilka wycieczek w świat brzmień z tamtej dekady. Już w "My Father's Son" po gwałtownej introdukcji objawia się nagle melodia rodem z radia nadającego hity z ejtisów. W strukturze "Yellow Moon" jest coś z folku czy bluesa, ale wykorzystano tu brzmienia każące myśleć o klasycznych płytach U2 czy Simple Minds. Największym ukłonem w kierunku tej dekady jest jednak "Sirens". Zespół sam przyznaje, że to najbardziej otwarta i jednoznaczna próba podejścia do tematu "stadionowej ballady" w historii Pearl Jam. Próba w pełni udana. Tej piosenki, jej narastającej dramaturgii, wzorcowo klasycznej gitarowej solówki, a jednocześnie klasy, która nawet przez chwilę nie pozwala ześlizgnąć się w kierunku rockowego banału, pozazdrościć mogliby Guns n'Roses czy Bon Jovi w momencie największej popularności. Być może nie wszyscy fani Pearl Jam są na to gotowi, ale warto pamiętać - Vedder i spółka zawsze podkreślali, że po nich spodziewać się można naprawdę wszystkiego.
4 z 6
Sześć atutów PJ. 4) Dyskretny urok klasyki
Może to upływający czas każe sięgać po pierwsze fascynacje, a może muzyczna dojrzałość pozwala oddzielić członkom Pearl Jam to, co w historii naprawdę ważne od przelotnych mód i trendów. Na "Lightning Bolt" grupa wyraźnie sięga do przeszłości bardziej zamierzchłej niż moment, w którym jej muzycy po raz pierwszy złapali za instrumenty. Gitarzysta Mike McCready odgrażał się nawet, że na płycie będzie słychać nawiązania do Pink Floyd. Niekoniecznie tak jest, ale skojarzeń z gigantami rocka i tak nie brakuje. Numer tytułowy czy "Let The Record Play" to ewidentna wycieczka w czasy stadionowego grania z lat 70. Ten pierwszy rusza niemrawo, aby za moment przeistoczyć się w protopunkowy kawałek zabarwiony riffem godnym The Who. Finał piosenki to już rasowy rock and roll, jaki mógłby się narodzić na przecięciu estetyki najbardziej dynamicznych utworów Bruce?a Springsteena i piosenek Eltona Johna w rodzaju "Saturday Night's Alright For Fighting". Ten drugi to jeszcze jedno zaskoczenie - oparty jest na riffie z zardzewiałego chicagowskiego bluesa i sprawia wrażenie piosenki wyjętej z katalogu nagrań ZZ Top czy starego Aerosmith.
5 z 6
Sześć atutów PJ. 5) Szlachetny dźwięk gitary
Pearl Jam ma na pokładzie dwóch znakomitych instrumentalistów - wyczulonego na rozmaite nowinki Gossarda i skłaniającego się ku klasyce McCready'ego. Obaj to gitarzyści dość nieoczywiści. Są obdarzeni dużą wyobraźnią i techniką, ale podporządkowują swoje umiejętności wymogom zespołu. Czasem wyrwą do przodu jakimś riffem czy wirtuozerskim popisem, ale na ogół pamiętają o naczelnej zasadzie punk rocka: solówki to obciach. Ale nie na "Lightning Bolt". Kilka momentów na tej płycie zrobi duże wrażenie na wielbicielach gitarowych popisów. "Sirens" wieńczy czyste gitarowe solo godne Richiego Sambory (to numer McCready'ego). Równie ładne dźwięki gitary rozładowują napięcie narastające w "Infallible". Największą niespodzianką jest jednak brzmienie instrumentu w "Pendulum" - tak czyste i klarowne, że każe myśleć o starych nagraniach The Shadows z lat 60.
6 z 6
Sześć atutów PJ. 6) Eddie Vedder
Przywoływanie frontmana Pearl Jam wśród atutów zespołu to oczywista oczywistość. Vedder to Vedder - osobowość, ikona, rasowy showman. Trzeba jednak zaznaczyć, że wszyscy przyzwyczajeni do jego głosu fani powinni wsłuchać się w piosenki z "Lightning Bolt" uważniej. Eddie jest w świetnej formie wokalnej - słychać to i w czadowych numerach, i w stonowanych kompozycjach w rodzaju "Pendulum" czy "Future Days", gdzie ma okazję pokazać pełnię możliwości swojego głosu. Nie zapominajmy też o Eddiem jako kompozytorze. Na płytę trafiła piosenka "Sleeping By Myself", wcześniej nagrana przez Veddera solo na albumie "Ukulele Songs". Zespół zmienił tę stonowaną, melancholijną balladę w kolejnego rockowego powerplaya. Zresztą, czy jest coś, czego Pearl Jam nie potrafiłby zrobić?
to chyba jeden z ostatnich bastionow prawdziwej muzki,bez zadecia,skromny choc wyrazisty,moja latorosl uwielbia ten zespol wraz ze swym ojcem, czyli mna.
Wszystkie komentarze