Ten wielbiciel "Królika Bugsa", który ma na koncie utwór o Nocy Kryształowej i ścieżkę dźwiękową do sadomasochistycznego porno odmienił współczesną muzykę. W poniedziałek, 15 lipca na początek Warsaw Summer Jazz Days jubilat John Zorn będzie świętował sześćdziesiątkę.
REKLAMA
1 z 7
Zorn: hiperjubileusz hiperrobociarza
Guru nowojorskiej sceny świętuje 60. urodziny z imponującym rozmachem. Na trwający od kwietnia do października (dzień urodzin to 2 września) festiwal Zorn@60 składają się dziesiątki koncertów w obu Amerykach, Azji i Europie. W Sali Kongresowej zaprezentuje dziś aż siedem składów tworzonych przez 20 muzyków, w tym takie tuzy jak wokalista Faith No More Mike Patton, gitarzysta Marc Ribot, pianiści John Medeski i Jamie Saft, basista Trevor Dunn i perkusista Joey Baron. Tendencja do hucznego obchodzenia przez Zorna okrągłych jubileuszy jest rosnąca. Pięćdziesiątkę świętował przez miesiąc, ale tylko w jednym klubie, nowojorskim Toniku. Aż strach pomyśleć, co będzie za dziesięć lat. Może innemu muzykowi moglibyśmy zarzucić megalomanię. Ale mówimy o hiperrobociarzu, który w swej twórczości pomieścił niemal całą XX-wieczną muzykę, osobiście maczał palce w powstaniu prawie 600 płyt, a własnym nazwiskiem sygnował 150. Prowadzona przez niego wytwórnia Tzadik wypuściła od 1995 r. 711 albumów. Zorn osobiście przygotował je wszystkie do wydania. Od lat 70. mieszka w tym samym, zastawionym dziesiątkami tysięcy płyt, mieszkaniu w East Village na Manhattanie. Nie ogląda telewizji, nie czyta gazet, ogranicza kontakty. Nie prowadzi strony internetowej, o koncie na Facebooku nie wspominając. Dobę maksymalnie wykorzystuje na pracę. Skąd wziął się ten muzyczny stachanowiec?
2 z 7
Zorn: między patelnią i saksofonem
Z Nowego Jorku oczywiście. Nie sposób zrozumieć Zorna, nie uwzględniając artystycznego klimatu Wielkiego Jabłka lat 70. i 80. W jego domu rodzinnym słuchało się niemal wszystkiego: od klasyki przez country, jazz po rock'n'roll. Jako nastolatek grał na basie w kapeli surfowej, ale pod wpływem muzyki twórcy teatru instrumentalnego Mauricio Kagela zainteresował się współczesną awangardą. Studiował kompozycję w Webster College w St. Louis, ale nie ograniczał się do zgłębiania partytur klasyków. Sam też intensywnie tworzył. Jego pierwsze utwory to wściekłe, dzikie i hałaśliwe improwizacje. - Siedziałem na podłodze, otoczony dziecięcą perkusją, szklankami, rondlami, patelniami, magnetofonem, gramofonem, zestawem telewizyjnym, odkurzaczem i moim saksofonem sopranowym. Rzucił studia i zafascynowany freejazzową awangardą wrócił na Manhattan. Zastanawiał się jak rozwinąć pomysły czołowych reprezentantów tzw. szkoły nowojorskiej: Johna Cage'a i Earle'a Browna. Chodziło o to, by włączyć improwizację do struktury kompozycji. Ujarzmić indywidualny styl improwizatora, a zarazem sprawić, by nie czuł się zniewolony. Wymyślił tzw. utwory gry (game pieces). Kompozytor tworzy reguły gry, zaznajamia z nimi muzyków, a następnie zamienia się w dyrygenta pilnującego jej prawidłowego przebiegu. W jednym z utworów dwunastu muzyków, grając solo, w duecie i trio, musiało wykonać dwieście kombinacji możliwych w tych składach. Kiedy indziej mogli według własnego widzimisię zmienić styl gry z bluesowego na jazzowy albo klasyczny. Żadnych nut. Wykonanie utworu (najsłynniejszy z nich to "Cobra") za każdym razem daje inny efekt. - Ważne było dla mnie, aby nakłonić improwizatorów do skupienia się nad uczynieniem każdego momentu szczególnym - mówił.
3 z 7
Zorn: punkowe piski
Gdy pod koniec lat 70. rejestrował dla wytwórni Parachute pierwsze nagrania, w Nowym Jorku wybuchło zjawisko nazwane no wave. Podczas koncertów organizowanych na poddaszach obskurnych kamienic dzieciaki pozbawione perspektyw, pieniędzy i zahamowań z furią połączyły punkową energię z freejazzową fantazją. Zorn nie pozostał obojętny na szorstki urok no wave. Jedna z jego pierwszych płyt "Locus Solus", zainspirowana dziełem francuskiego pisarza Raymonda Roussela, zawiera 38 miniaturowych kolaży brzmiących tak, jakby nowave'owe petardy coverował zespół narkotyzujących się smerfów. To głównie zasługa saksofonowych pisków Zorna i obracającego płytami winylowymi z maksymalną prędkością Christiana Marclaya, pioniera kreatywnego didżejowania. Zorn wraz z Arto Linsdayem, gitarzystą słynnej nowave'owej grupy Lounge Lizards, i propagatorem gitarowego noise'u Fredem Frithem założył klub The Knitting Factory, świątynię sceny downtown, która zastąpiła no wave w roli najbardziej kreatywnego środowiska muzycznego Nowego Jorku. W tym klubie i kilku innych na Manhattanie improwizatorzy używający jazzowego instrumentarium osiągali rezultaty, które dla miłośników klasyki gatunku były nie do przyjęcia. Konserwatywnym recenzentom nie przypadł do gustu album "Spy vs Spy", na którym Zorn przepuścił muzykę ojca free jazzu Ornette'a Colemana przez punkowy filtr. Zorn odpowiedział im, nagrywając utwór pod tytułem "Jazz Snob Eat Shit".
4 z 7
Zorn: geniusz czy hochsztapler?
- Kiedy podnosiłem saksofon, nie próbowałem wpisać się w kontekst jazzu, ale w kontekst warsztatów, improwizowania, rozmów o ideach. O to chodziło na scenie downtown - wyjaśniał. - Archaiczna koncepcja kompozytora z wieży z kości słoniowej ukazującego się z księgą kompozycji, a następnie przekazującego muzykom tablice z góry Synaj w tym świecie nie funkcjonowała. Zorn zyskuje międzynarodową sławę w drugiej połowie lat 80., nagrywając m.in. albumy "The Big Gundown" z pastiszami muzyki Ennio Morricone do spaghetti westernów i "Spillane" inspirowany kryminałami Mickeya Spillane'a. Definiuje na nich swój niepodrabialny styl, zderzając wzniosłe recytacje z melodyjkami rodem z filmów klasy B i ukochanych kreskówek o króliku Bugsie z serii "Looney Tunes". "Geniusz postmodernizmu czy hochsztapler?" - głowili się recenzenci. Oponentów Zorn zaginał erudycją. Wykonywał muzykę Debussy'ego, Messiaena czy Skriabina. Dedykował utwory Charlesowi Baudelaire'owi czy Marcelowi Duchampowi. Inspirowało go też malarstwo śląskiego surrealisty Hansa Bellmera, które umieszczał na okładkach. A na wydłużającej się do dziś liście z muzyką filmową Zorna figurują ścieżki dźwiękowe do japońskiego anime, undergroundowego, sadomasochistycznego porno czy gejowskiej komedii romantycznej.
5 z 7
Zorn: Japonia kocha ekstremę
Na wizerunek muzycznego terrorysty Zorn zapracował na przełomie lat 80. i 90., powołując do życia dwie ekstremalne formacje. Z Naked City oszałamiająco połączył free jazz i grindcore, gatunek łączący najbardziej skrajne elementy punk rocka i metalu. Najkrótszy utwór trwa osiem sekund, najdłuższy - minutę z hakiem. Ta muzyka przypomina eksplozję w fabryce zbrojeniowej, tylko że rozpisaną na ujadający saksofon, gitarę, klawisze, bas, perkusję i opętańcze wrzaski japońskiego krzykacza Yamatsuki Eye, później zastąpionego przez Mike'a Pattona. Trio Painkiller Zorn utworzył z kolei z Billem Laswellem, basistą, producentem i jednym z filarów sceny downtown, oraz Mickiem Harrisem, perkusistą hardcorowo-metalowej grupy Napalm Death, cieszącej się w latach 80. sławą najszybszej na świecie. Japonia oszalała na punkcie obu grup, a Zorn miłość odwzajemnił. Kraj Kwitnącej Wiśni z niezwykle prężną i bezkompromisową sceną undergroundową stał się jego drugim domem, a pobyt w Tokio zaowocował najważniejszą przemianą w życiu. - Konfrontacja z tak odmienną kulturą pomogła mi docenić własną. Jeśli nie pojechałbym do Japonii, nie zająłbym się tak mocno żydowską tożsamością - wyjaśniał.
6 z 7
Zorn: od noise'u do muzyki relaksacyjnej
Manifestacją nawrócenia była płyta "Kristallnacht" z poświęconym Nocy Kryształowej utworem "Never Again". Kolaż ogłuszającego hałasu szyb tłuczonych w sklepach i mieszkaniach w trakcie pogromu w Niemczech w 1938 r., krzyku przerażonych Żydów, radiowych przemówień Hitlera i śpiewu kantorów to jedno z najbardziej przejmujących dźwiękowych dzieł o Holocauście. Zorn poszedł za ciosem i założył wytwórnię Tzadik oraz kwartet Masada - z trębaczem Dave'em Douglasem, kontrabasistą Gregiem Cohenem i perkusistą Joeyem Baronem. Nazwa grupy nawiązuje do żydowskiej twierdzy, której załoga wolała popełnić samobójstwo, niż poddać ją Rzymianom. Mistyczne tematy autorstwa Zorna wykonywane przez Masadę z freejazzowym zacięciem otworzyły nowy rozdział w historii muzyki żydowskiej, poszerzany do dziś o kolejne płyty z Tzadikowej serii "Radical Jewish Culture". Radykalizm Masady i jej klonów (wersji elektrycznej czy smyczkowej) nie jest jednak radykalizmem muzycznym. - Znalazłem w sobie odwagę do pisania ładnych melodii - wyjaśniał Zorn. Prawdziwy szok miłośnicy spazmów spod znaku Naked City przeżyli jednak na początku tego wieku, słuchając albumu "The Gift". Założyciel Tzadika wraz ze swą świtą nagrał muzyką ekstremalnie... ładną, lekką i przyjemną, koktajlową mieszankę easy listeningu i brzmień okołokaraibskich, z klimatycznymi klawiszami, plumkającą gitarą, szumem morza i śpiewem ptaków w tle. "Nawet nie wyobrażałeś sobie takiej twarzy Johna Zorna" - głosi napis na okładce. "The Gift" nie okazał się wcale jednorazowym skokiem w bok, od 2007 r. Zorn uprawia tę bezwstydną muzyczną relaksację z zespołem The Dreamers.
7 z 7
Zorn: jak mówicie po polsku "spierdalaj"?
- Kiedy dobiegasz sześćdziesiątki, przestajesz mieć wątpliwości. Wiem, dlaczego jestem na tej planecie i co mam robić - deklaruje w rozmowie z "The New York Timesem". Udzielił ostatnio kilku wywiadów, ale rocznicowe zamieszanie nie zmniejszyło jego legendarnej niechęci do dziennikarzy. - Ludzie zrozumieją to, co robię, dopiero kiedy umrę. Krytycy są najbardziej szczęśliwi, kiedy obiekty ich zainteresowań są martwe - twierdzi. Niechęć Zorna do prasy najlepiej pamiętają polscy fotoreporterzy. - Jesteśmy pierdolonymi Żydami z Nowego Jorku i nie przyjechaliśmy tutaj, by pozować do zdjęć, ale żeby grać - tak przywitał ich na Warsaw Summer Jazz Days w 1998 r. Pięć lat później na tym samym festiwalu zapytał fotografa: - Jak mówicie po polsku "spierdalaj"? Poniedziałkowy koncert na WSJD ma trwać trzy i pół godziny. Oprócz dobrze znanych kompozycji w wykonaniu Electric Masady i The Dreamers usłyszymy: utwór "Illumination" na fortepianowe trio jazzowe inspirowany poezją Rimbauda, "The Holy Visions" na pięć głosów kobiecych o życiu XII-wiecznej mistyczki i kompozytorki Hildegardy z Bingen, kwartet smyczkowy "The Alchemist" oraz materiał z nowej płyty grupy Moonchild (Patton, Medeski, Dunn, Baron) poświęconej Templariuszom. Spektakularnie zapowiada się też "Song Project" - godzina muzyki Zorna z napisanymi specjalnie na tę okazję nowymi tekstami Seana Lennona, Laurie Anderson, Mike'a Pattona i Jesse'ego Harrisa (zdobywca Grammy za piosenkę "Don't Know Why" w wykonaniu Norah Jones), a śpiewanymi przez dwóch ostatnich. Fotoreporterom przypominamy: nazwisko szacownego jubilata po niemiecku znaczy "gniew".
Wszystkie komentarze