"Wieczorem 10 maja 1996 roku w wyższych partiach Everestu rozszalała się zabójcza śnieżyca, która uwięziła mnie i dziesiątki innych wspinaczy w strefie śmierci najwyższej góry świata. Burza śnieżna zaczęła się jako odległy, głęboki pomruk, a potem raptownie przybrała formę wyjącej białej mgły przetykanej grudkami lodu. Pomknęła w górę Mount Everestu i pochłonęła nas w ciągu kilku minut. Nie widzieliśmy nawet własnych stóp. Prędkość wiatru przekroczyła tej nocy sto trzydzieści kilometrów na godzinę. Temperatura otoczenia spadła do minus sześćdziesięciu stopni".
W burzy zaginęło ośmiu himalaistów. Gdy niebo się przetarło, ratownikom, himalaistom z kilku wypraw działających na Evereście, udało się odnaleźć kilka ciał. Wśród nich - Becka Weathersa, wziętego patologa z Dallas. Był wtulony w filigranową Japonkę Yasuko Nambę. Zamarzli razem. Ona wcześniej zdobyła szczyt, on nie.
- O tym, co stało się podczas tamtej burzy, przeczytaliśmy już wystarczająco wiele. Dziennikarz Jon Krakauer, który tak jak ja był klientem ekspedycji Roba Halla, dokładnie opisał wszystko i ocenił zachowanie wspinaczy. Oberwało się Bukriejewowi, który postanowił później opowiedzieć tę historię na nowo w książce "Wspinaczka. Mount Everest i zgubne ambicje". I tak dalej, i tak dalej.
Nie chciałem tego wszystkiego powtarzać. U Krakauera i Bukriejewowa czytelnicy otrzymują potężną porcję danych do analizy, ale to przysłania osobiste historie. W tych książkach nie do końca widać ludzi: ojców, synów, matki. Chciałem podzielić się swoją prywatną opowieścią, w której roi się od wątpliwości.
- Nie wiedziałem, czy jeszcze zobaczę dzieci i żonę. A wcześniej miałem wątpliwości, czy potrafię ich wystarczająco wspierać. Ale przede wszystkim musiałem zastanowić się, co sprawia, że chcesz znaleźć się w takim miejscu jak Everest. No bo po co my tam jeździmy? Co chcemy osiągnąć? Przed czym uciekamy?
Kiedy wracasz z Everestu, starasz się złożyć swoje życie w jeden kawałeczek, przywrócić mu sens. Zmienić priorytety, wszystko przewartościować. Żeby jakoś dalej żyć.
Po przebudzeniu tam, na Przełęczy Południowej, nie miałem pojęcia, czy jestem w stanie wszystko zmienić. Ale czułem, że muszę spróbować.
- Moje wcześniejsze życie toczyło się tylko na dwóch płaszczyznach: praca i wspinanie. Byłem patologiem, w szpitalu spędzałem całe dnie, bo to zajęcie, które angażuje cię nawet po godzinach. Gdy wychodziłem z pracy, rozpoczynałem trening. Wracając do domu, czasami nie miałem nawet siły wyjść z samochodu. Nie mówię o sile fizycznej, ale przede wszystkim psychicznej. W domu w zasadzie tylko spałem.
Przyjaciele starali się wytłumaczyć mi, że lubią mnie nie za to, co robię w górach, ale za to, jaki jestem. Ja myślałem, że jeśli uda mi się zrealizować ambitne cele wspinaczkowe, to będę lepszą osobą. Ale jeżeli tak sądzisz, to znaczy, że nie czujesz się komfortowo w swojej skórze. Żyjesz wyobrażeniami o przyszłości, planami, nie istniejesz tu i teraz, teraźniejszość nie przynosi ci ulgi.
Po Evereście zrozumiałem, że nie muszę dłużej próbować definiować siebie przez kolejne cele. Zresztą nawet gdybym chciał, to i tak bym nie mógł, bo straciłem palce. Poczułem, że najważniejsze, żebym polubił swoją skórę. Ciasną, ale własną. Ważne okazało się znalezienie spokoju w byciu sobą, a nie w ciągłych próbach kreacji.
- Tęsknię. W górach jest to szczególne poczucie spokoju, porażające piękno odludnych miejsc, sam na sam z dziką przyrodą.
Nigdy nie żałowałem, że zacząłem się wspinać. Szkoda tylko, że straciłem z oczu to, co naprawdę ważne, czyli rodzinę. Nie wypośrodkowałem tego.
Całą rozmowę czytaj w sobotę w "Wyborczej"
Znajdziesz nas na
,
i
Jesteśmy też na
Dołącz do nas i dziel się opiniami.
Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl
Trailer filmu "Everest"
Trailer książki Becka Weathersa "Everest. Na pewną śmierć"