W Gdańsku zawsze pływały promy. Przewoziły ludzi przez Motławę i Leniwkę, dzisiejszą Martwą Wisłę. Od średniowiecza do połowy XX w. ich konstrukcja prawie się nie zmieniała: brzegi rzeki łączono długą liną, która spoczywała na dnie rzeki, by nie tamować żeglugi. Promy były wielkimi, płaskodennymi łodziami, a właściwie drewnianymi skrzyniami - gdy promowi chcieli przeprawić się na drugi brzeg, po prostu chwytali rękami za linę i przeciągali prom.
W 1955 r. zamiast pojedynczej liny zastosowano stalową „linę bez końca", czyli napędzaną silnikiem elektrycznym pętlę, która przesuwała się w nurcie rzeki, na stałe połączoną z kadłubem promu. Wystarczyło, by promowy zacisnął na linie szczęki hamulca i stateczek przesuwał się na drugi brzeg.
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze
Co by nie powiedzieć o tamtych czasach, to przynajmniej nie dominowała kościelna nowomowa.
To jest efekt pracy kilku tysięcy koni maszyny holownika!
To nie jest ten artykuł, mowa o innym wypadku.
W 1975? Na takiej pływającej trumnie, wożącej za darmo robotników do pracy? Wczoraj się urodziłaś, czy to dziedziczne?
Gdyby pasażerowie jambojeta wszyscy mieli spadochrony to pewnie też by nie dochodziło do faktu że w wypadku samolotu giną prawie wszyscy.