Gdy do grona gimnazjalnej młodzieży miał dołączyć pewien niepokorny nastolatek, niektórzy przestrzegali: "Po co ma pani sobie brać kłopot na głowę". Odpowiedziała: "Mamy bać się dziecka? Trzeba mu pomóc!". Ten "łobuz" stał się bardzo dobrym uczniem i uwielbianą przez kolegów gwiazdą szkolnego teatru.

AKADEMIA OPOWIEŚCI

Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także o innych ludziach, którzy byli dla Was inspiracją na całe życie.

Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Teksty najlepiej przysyłać za pośrednictwem naszej FORMATKI. Najciekawsze będą publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach grupy Wyborcza.pl.
Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.

ZWYCIĘZCY DOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:
za pierwsze miejsce – 5556 zł brutto,
za drugie miejsce – 3333 zł brutto,
za trzecie miejsce – 2000 zł brutto.

****

Janina Wielka. Taki przydomek wiele lat temu nadali jej uczniowie. Delikatna i drobna, a jednocześnie pełna jakiegoś majestatu. Rzeczywiście, miała w sobie coś z królowej. Piękna i elegancka (razem z innymi uczennicami lubiłyśmy podpatrywać jej oryginalną biżuterię), gdy mówiła, słuchało się z otwartą buzią, wystarczyło, by spojrzała, i pokorniał nawet największy huncwot. Gdy przemawiała na szkolnych uroczystościach czy apelach, bił od niej spokój, pewność siebie, choć potem zwierzała się, że bardzo przeżywa każdy występ, rumieniła się i machała lekceważąco ręką, kiedy ktoś ją komplementował.

Jej pierwszą sceną, jak mówiła, było wzgórze w lesie, na którym recytowała przed niewidzialną publicznością. Opowiadała, że od dziecka marzyła, by zostać nauczycielką, a choć głód wiedzy, fascynacja literaturą i sztuką przyciągał ją do wielkich miast, od początku wiedziała, że po studiach chce pracować z dziećmi na wsi i pomagać tym wszystkim Antkom, Rozalkom i Jankom Muzykantom.

To już koniec lekcji? Tak szybko?

Los rzucił ją do podstawówki w małej gminie na Mazowszu. Połowa lat 70. Szara niełatwa rzeczywistość, zmęczeni, często pozbawieni złudzeń pedagodzy, powietrze w pokoju nauczycielskim przeżarte dymem papierosowym, pretensjami i frustracją i ona taka inna, polonistka pasjonatka. „Z życiem! Z życiem! Robimy, działamy!” – powtarzała. Razem z nią do klasy wchodziły charyzma, radość, entuzjazm i słońce.

Twierdziła, że „arcydzieła kultury są najlepszym sposobem edukacji”, organizowała więc wyjazdy do teatrów i muzeów, zabierała nas na wycieczki szlakiem pisarzy, poetów i malarzy. Sama układała trasy i pełniła funkcję przewodnika. Wystawiała spektakle, z powodzeniem mobilizowała do udziału w konkursach i olimpiadach, a jej lekcje… Nigdy w życiu już takich nie miałam. Do dziś pamiętam omawianie ballad Mickiewicza w blasku świec, inscenizacje „Dziadów” czy „Ani z Zielonego Wzgórza”, zajęcia w plenerze, wyjaśnianie zawiłości gramatyki na przykładzie popularnych piosenek, a nawet tańce między ławkami, żebyśmy poczuli rytm omawianej poezji. I ten jej głos, fenomenalny talent aktorski, gdy recytowała, czytała, opowiadała. Zawsze pozostawało się z niedosytem. To już koniec lekcji? Tak szybko?

Wyzwalała w nas talenty, o których nie mieliśmy pojęcia, uczyła tolerancji, szacunku, miłości do przyrody i sztuki, otwierała drzwi do wielkiego świata i mówiła: „Nie bój się, wierzę w ciebie”. Wszystkie dzieciaki chciały dostać się do jej klasy. Rodzice tłumnie przychodzili do szkoły, żeby to ona objęła wychowawstwo. Trudno się dziwić. „Kto chce zapalać, musi sam płonąć”, a ona płonęła.

Zawsze stawała po stronie ucznia

Wielu jej uczniów i wychowanków zostało nauczycielami. Ja również. Po reformie z 1999 roku objęła stanowisko dyrektora gimnazjum. Na wsi stworzyła szkołę, do której ciągnęły dzieci z okolicznych miast. Udowodniła, że szkoła na prowincji nie musi być prowincjonalna, może być wyjątkowa. Ja i kilkoro jej byłych wychowanków dołączyliśmy do grona pedagogicznego. Mogliśmy się przekonać, że jest nie tylko świetnym nauczycielem, ale również szefem.

Zawsze stawała po stronie ucznia, niejednokrotnie na radach pedagogicznych walczyła o dziecko, któremu nikt nie chciał dać szansy. Gdy do grona gimnazjalnej młodzieży miał dołączyć pewien niepokorny nastolatek, niektórzy przestrzegali: „Niech pani dyrektor go nie przyjmuje. Jest spoza obwodu. W podstawówce nie mogli sobie dać z nim rady. Po co ma pani sobie brać kłopot na głowę”. Odpowiedziała wtedy: „Mamy bać się dziecka? Trzeba mu pomóc!”. Ten „łobuz” dzięki jej wsparciu uwierzył we własne możliwości i stał się bardzo dobrym uczniem, uwielbianą przez kolegów gwiazdą szkolnego teatru. Gimnazjum ukończył z wyróżnieniem, a dziś studiuje w szkole lotniczej. I cóż, musieliśmy przyznać rację pani dyrektor, że i tym razem nie zawiódł jej instynkt pedagogiczny.

Codziennie obserwowałam, jak wchodziła do klasy obładowana pomocami naukowymi i w asyście dzieci, które nieustannie omawiały z nią swoje sprawy. Czasami denerwowałam się, że uczeń, zamiast być u mnie na lekcji, wypłakiwał się w jej gabinecie. Gdy widziała, że ktoś jest markotny, chory, przybity, zabierała do siebie, pocieszała, a przede wszystkim słuchała.

Jedna z uczennic powiedziała wprost, że w momencie, gdy walił jej się świat na głowę, to ona ,,uratowała ją od autodestrukcji’’.

A ileż razy pomogła nam, nauczycielom! Wychodziła naprzeciw naszym pomysłom, dopingowała, wspierała nie tylko w sprawach zawodowych, ale również prywatnych, mimo że sama zmagała się z wieloma trudnościami. Nawet w obliczu ciężkiej choroby zachowała entuzjazm i wciąż powtarzała „Z życiem, działamy!”. Imponowała nam tym, że mimo czterdziestu lat pracy często wydawała się młodsza od nas – zaawansowanych sklerotyków i malkontentów. Zazdrościliśmy jej tej umiejętności ogarniania milionów spraw, harmonijnego łączenia obowiązków nauczyciela, wychowawcy, szefa. Irytowała się, gdy bazgraliśmy w dziennikach. „Ludzie, kto to rozczyta?”. Nie tolerowała bylejakości i wszystkiego musiała sama dopilnować.

O naszej szkole mówiono Hogwart

Włączała się w każdą uroczystość, szukała sponsorów, by dzieciaki mogły bezpłatnie uczestniczyć w wycieczkach szkolnych, prowadziła lekcje otwarte, organizowała poranki poetyckie, a nawet kupowała środki czystości. Czy ktoś zna dyrektora jakiejś instytucji, który przejmuje się tym, by w łazience było pachnące mydło i żeby panie sprzątaczki miały najlepsze środki czyszczące? Nie wiedziała, co to rutyna czy znużenie. Jej osobisty słownik nie uwzględniał wyrażeń: „nie chce mi się”, „mam doła”, „nie dam rady”. Mówiła wprost, o co ma pretensje, co jej się nie podoba, czasami ostro rozstawiała nas po kątach, ale gdy ktoś miał gorszy dzień, pierwsza wyciągała rękę z pomocą. Wspierała akcje charytatywne, z jej inicjatywy powstał szkolny wolontariat, a także drużyna harcerska.

Urodzona estetka. Wymyśliła, by w pracowni geograficznej stał taki globus, jak w auli Uniwersytetu Wileńskiego, i dopięła swego. W korytarzu przy wejściu kazała postawić pianino, aby uczniowie w czasie przerw mogli na nim grać, za nic mając przestrogi „zniszczą, zabrudzą”. Sama przywoziła obrazy, tworzyła galerie, przy których potem prowadziła lekcje. Raz przydźwigała do szkoły wielką paczkę. Okazało się, że to grafiki Napoleona Ordy do biblioteki. Sprowadziła także wygodne kanapy i fotele, aby dzieci miały swoje miejsce, gdzie mogę odpocząć, poleżeć. Gdy dowiedziała się, że Muzeum Narodowe wydało limitowaną serię „Syzyfowych prac’’ Żeromskiego, natychmiast zakupiła książki, bo przecież nagrody dla uczniów muszą być wyjątkowe. Chyba jednak najbardziej podobał nam się jej pomysł szkolnego stroju (toga i biret), który obowiązywał od pierwszego roku gimnazjum.

W Warszawie, Krakowie czy na Monte Casino nasi uczniowie robili za zakopiańskiego misia. Każdy chciał sobie robić z nimi zdjęcie.

W powiecie mówiono o naszej szkole Hogwart.

Gdy zapowiedziano likwidację gimnazjów, gdy protesty, liczne pisma i prośby zawiodły, gdy zgasła ostatnia nadzieja na uratowanie szkoły, ona pokazała nam, czym jest hart ducha. Na jej oczach umierało dzieło jej życia, miejsce, które tworzyła z sukcesami przez dwadzieścia lat, a mimo to pocieszała nas, walczyła, żebyśmy znaleźli zatrudnienie w innych placówkach. Niektórzy mówili z rozgoryczeniem: „Pani dyrektor, po co pani robi remont? Po co pani nadal kupuje książki do biblioteki? Po co pani wyręcza dyrektorkę, która ma tu przyjść na pani miejsce?”. Ona niezmiennie odpowiadała: „Pracujemy do końca. Nie możemy pozwolić, żeby ostatnie roczniki były poszkodowane”.

I przyszedł ten ostatni dzień w gimnazjum, ostatni dzwonek, ostatni raz wypowiedziane hasło: „Gimnazjaliści birety z głów”. I gdzieś między rozpaczą, wściekłością, zawodem i żalem pojawiła się myśl, że miałam jednak szczęście. Wiele lat pracy w fantastycznej szkole pod skrzydłami niepospolitej osoby, która jeszcze na koniec z uśmiechem nas strofowała: „Ludzie, no co wy! Gimnazjum się skończyło, ale życie trwa dalej!”.

Janina Pawełek – Janina Wielka, mój Nauczyciel, mój Wychowawca, mój Mistrz!

Komentarze
Zaloguj się
Chcesz dołączyć do dyskusji? Zostań naszym prenumeratorem