Skończyło się krótkim "Siadaj, ndst, daj zeszyt!". Szmyrgnąłem Mu ten zeszyt na biurko. Wydawałoby się, że po takim wstępie moje relacje z Tomkiem i z fizyką będą lodowate.

AKADEMIA OPOWIEŚCI

Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także o innych ludziach, którzy byli dla was inspiracją na całe życie.

Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Teksty najlepiej przysyłać za pośrednictwem naszej FORMATKI. Najciekawsze będą publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach grupy Wyborcza.pl.

Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.

ZWYCIĘZCY DOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:

za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto,
za drugie miejsce – 3333 zł brutto,
za trzecie miejsce – 2000 zł brutto.

***

Do pierwszej klasy warszawskiej „Poniatówki” trafiłem w roku 1969. Miałem tam szczęście do dość niestandardowych nauczycieli. Angielskiego np. uczyły mnie najpierw pilotka w rajdach samochodowych słynnego „Czterdziestolatka”, czyli Andrzeja Kopiczyńskiego, a później żona znanego z wydarzeń marcowych Henryka Szlajfera; matematyki – uczeń prof. Sierpińskiego, późniejszy profesor Instytutu Matematyki PAN, zmarły niedawno Andrzej Rotkiewicz.

Długopisem w fuszerkę

Największy jednak wpływ na moje życie, aż do dziś, wywarł nauczyciel fizyki Tomek Tratkiewicz – późniejszy kolega i przyjaciel. Już nasze pierwsze spotkanie było dość emocjonujące. Tomek ustawił na swoim biurku pustą szklankę ze spodkiem i łyżeczką oraz inne brzęczące przedmioty. Zaczął przedstawiać klasie reguły gry podczas nauki swojego przedmiotu. W klasie po pewnym czasie rozlegał się coraz większy hałas rozmów i komentarzy. Na ten moment czekał Tomek – z całej siły uderzył w biurko. Ono samo i znajdujące się na nim brzęczące przedmioty wydały odpowiedni, bardzo donośny dźwięk, który zmroził rozgadanych pierwszaków. Tomek już nigdy więcej nie musiał szczególnie uciszać klasy podczas lekcji.

Później przyszły pierwsze prace domowe w osobnym zeszycie, które należało rozwiązywać zgodnie z podanymi przez Niego zasadami. Przez kilka pierwszych tygodni systematycznie je sprawdzał, przechodząc po klasie. Gdy natknął się na jakieś istotne niedoróbki, np. niezgodny z podanymi zasadami rysunek czy brak sprawdzenia jednostek w zadaniu, potrafił ostentacyjnie przedziurawić długopisem taką fuszerkę. Później robił to tylko od czasu do czasu, ale wtedy już wszyscy starali się przestrzegać obowiązujących reguł.

Mama wezwana do szkoły

Mój pierwszy bardziej indywidualny kontakt z Nim też nie był najprzyjemniejszy. W podstawówce na lekcjach wiedza „sama” wchodziła mi do głowy. Potem na przerwie, przed kolejną lekcją danego przedmiotu, rzut oka do notatek wystarczał na świetne oceny. Gdy trafiłem do tablicy rozwiązywać zadanie z przerobionych dzień wcześniej wektorów, improwizowałem odpowiedzi na pytania naprowadzające Tomka z tej lekcji. Skończyło się krótkim „Siadaj, ndst, daj zeszyt!” (by wpisać ocenę do tabelki w zeszycie). Jako dobry uczeń, nieprzyzwyczajony do niedostatecznych, próbowałem polemizować, a potem szmyrgnąłem Mu ten zeszyt na biurko. On na to wezwał do szkoły mamę.

Wydawałoby się, że po takim wstępie moje relacje z Tomkiem i z fizyką pozostaną lodowate. Ale już pod koniec klasy pierwszej byłem w klasowej delegacji u dyrektorki liceum z prośbą, by pozostał On naszym nauczycielem. Po maturze zaś i tuż po uroczystym zakończeniu olimpiady fizycznej (byłem piąty) wypiliśmy w kawiarni bruderszaft. Parę lat trwało, zanim zacząłem zwracać się do Niego po imieniu. Tomek bowiem był człowiekiem i nauczycielem niezwykłym. Perfekcjonistą – każdą lekcję miał przygotowaną i dokładnie przemyślaną, każde przerobione w klasie zadanie miało głęboki sens. Zestawy zadań z prac domowych też miały precyzyjnie ustalone cele. Tomek już wtedy wierzył w stawianie i rozwiązywanie problemów jako najlepszą formę uczenia fizyki oraz tzw. ciągi zadaniowe jako narzędzia prowadzące do stopniowego, coraz głębszego zrozumienia danego zagadnienia.

Co sobotę po lekcjach, od 15 często do 20, prowadził kółka fizyczne. Rozwiązywaliśmy na nich niezwykłe zadania pochodzące z radzieckich książek i rosyjskich tłumaczeń światowej literatury fizycznej (oryginały były piekielnie drogie). Robiliśmy też ciekawe doświadczenia. To nie wszystko – mieliśmy w innym dniu po lekcjach zajęcia z metod matematycznych fizyki. Prowadzili je byli uczniowie Tomka – laureaci i finaliści olimpiady fizycznej. Później i ja, i wielu moich kolegów kontynuowaliśmy tę tradycję. Olimpijczyków miał On zresztą sporo – również przede mną i dwójką moich kolegów z klasy – choć specjalnie o to nie zabiegał po pierwszych sukcesach. Jednym z nich był chłopak, który robiąc doświadczenia chemiczne w podstawówce, stracił wzrok. W ogólnopolskiej olimpiadzie fizycznej zajął 2. miejsce – dziś jest profesorem fizyki i specjalistą od ogólnej teorii względności.

Wychował olimpijczyków

Tomek, gdy mnie uczył, miał około trzydziestki i dopiero zaczynał swoją nauczycielską przygodę. Dlatego niektóre rzeczy za „moich czasów” wydarzały się po raz pierwszy, w innych brałem udział lub je obserwowałem już jako student albo dorosły nauczyciel. Gdy kończyłem pierwszą klasę, odbył się w „Poniatówce” pierwszy Szkolny Turniej Fizyczny zorganizowany przez Tomka i jego byłych uczniów. Później, jako coroczny, przekształcił się w międzyszkolny, a w latach 80. uczestniczyły w nim prawie wszystkie liczące się w fizyce warszawskie licea. Tradycją turnieju było, że jego kolejni zwycięzcy byli przynajmniej finalistami, a najczęściej laureatami olimpiady fizycznej, bywali wśród nich i medaliści, również złoci, Międzynarodowej Olimpiady Fizycznej.

Moja licealna klasa była dobierana według liczby lat nauki angielskiego przed liceum, a nie stosunku do nauk ścisłych. Tym niemniej ponad połowa mojej klasy bez problemów zdawała i dostała się na kierunki techniczne i ścisłe na UW i PW. Również jednak humaniści sobie u Tomka radzili pod warunkiem myślenia, bo to cenił. Niedawno zmarły mój sąsiad ze szkolnej ławki Jacek Kamiński (był w ekipie tworzącej później stołeczny dodatek GW), humanista i przyszły polonista, miał u Tomka po klasie pierwszej 4. Później się zajął innym sprawami, ale większych problemów z fizyką nie miał do matury.

W połowie lat 70. Tomek i inny, zmarły kilka lat temu, wybitny warszawski nauczyciel fizyki Stanisław Lipiński z gronem byłych uczniów stworzyli nieformalne środowisko pasjonatów dydaktyki fizyki. Organizowali obozy fizyczne dla uczniów (byłem z żoną w ich kadrze) i seminaria dotyczące dydaktyki fizyki. Po stanie wojennym, mimo że Tomek działał w „S”, nadal aktywnie zajmował się dydaktyką fizyki. Ładnych kilka lat prowadził dział zadań z fizyki w miesięczniku „Delta” – w latach 1985-86 robiliśmy to wspólnie. Co ciekawe – był laureatem olimpiady chemicznej z Zamościa, później studiował na PW inżynierię chemiczną. Wyrzucono go po studenckich demonstracjach spowodowanych zamknięciem „Po Prostu”. Zaczął uczyć fizyki w „Poniatówce”, też go zresztą na rok wyrzucono ze względów politycznych – wrócił na prośbę rodziców po zmianie dyrekcji. I tak się fizyką i jej filozofią zachwycił, że pozostał jej wierny do końca życia.

Zarażał pasją

Pod koniec lat 70. zaczął studia na fizyce UW i doszedł do absolutorium. Pracy magisterskiej nigdy nie obronił – Jego perfekcjonizm powodował, że nigdy nie była dość dobra do obrony. Jednocześnie był tak wybitną postacią, że na tym samym wydziale prowadził ze studentami zajęcia z dydaktyki fizyki. Ostatnim dziełem Tomka po roku 1989 było stworzenie w fizyce i chemii wielkości swojego liceum – jako wicedyrektor sprawił, że do dziś jest ono w ogólnopolskiej czołówce. Nowotwór zabrał Go wcześnie – w roku 1997. Na pogrzebie było ok. 2 tys. Jego uczniów, byłych uczniów i ich rodziców. Uczył nie tylko fizyki – poprzez nią naukowej kreatywności, rzetelności, systematyczności, umiejętności współpracy w grupie czy choćby swobodnego korzystania z obcojęzycznej literatury. Po studiach, dzięki Tomkowi, od razu wiedziałem, co chcę robić – w roku 1980 zacząłem pracę z młodzieżą i robię to do dziś. Nie tylko jako nauczyciel fizyki – również w innych swoich zawodowych rolach. Zawsze pomagały mi różne elementy ze wspólnych z Tomkiem ponadćwierćwiecznych rozmów i działań. Do dziś, poza mną, w stołecznych szkołach, i to tych z najwyższej fizycznej półki – Poniatowskim i Władysławie IV – uczą byli uczniowie Tomka. Nie licząc mojej żony, która już przed naszym ślubem, dzięki kontaktom z Tomkiem, tak się zaraziła jego pasją, że też zaczęła uczyć fizyki.

Komentarze
Zaloguj się
Chcesz dołączyć do dyskusji? Zostań naszym prenumeratorem
Wspaniały nauczyciel- tylko pozazdrościć!
już oceniałe(a)ś
2
0
Po przeczytaniu tego artykułu o Wspaniałym Nauczycielu nasuwa mi się jedna gorzka myśl. Teraz nie mógłby uczyć w żadnej szkole, ponieważ absolutorium to wykształcenie średnie. Pozdrawiam AS
@asior
ależ uczą teraz nauczyciele bez magisterium, a po ostatniej deformie ich liczba (procentowo) wzrośnie
już oceniałe(a)ś
0
0
Dzięki za ten tekst. Tomek Tratkiewicz był wybitnym nauczycielem i wspaniałym człowiekiem. Uczył mnie fizyki w Poniatówce (matura 1969), potem do przedwczesnego odejścia wpływał na moje życie, a i dzisiaj często o nim myślę...
już oceniałe(a)ś
1
0