To było chyba jeszcze przed studiami lub na pierwszym roku, kiedy nieżyjący już poznański marszand Mariusz Rosiak, który miał Galerię R, zorganizował w Świnoujściu „Euroart – I Biennale Sztuki w Świnoujściu”. Ja z kolegami pomagaliśmy tam „logistycznie”, taka praca na wakacje. Wtedy poznałem Knafa.
Leszek Knaflewski z żoną Aleksandrą Ska byli gwiazdami wydarzenia, my z kolegami trzymaliśmy się na uboczu. Ale pamiętam, że zrobił na mnie wrażenie, był osobą, która wyciągała energię z pomieszczenia, charyzmatyczną.
Kilka lat później, kiedy już studiowałem na ASP w Poznaniu [dziś UAP – red.], zapisałem się do jego pracowni Audiosfery. Wytrzymałem tam tylko rok, bo okazało się, że praca z dźwiękiem to nie mój klimat. Ale poszedłem tam właśnie ze względu na Leszka i Konrada Smoleńskiego, który był jego asystentem. W pracowni panowała bardzo fajna atmosfera, jakby freejazzowa. Wtedy byliśmy w relacji lubiany student – lubiany profesor.
Leszek nigdy nie był surowym nauczycielem. Natomiast był w pewnym sensie „poznański” – przywiązany do reguł studiowania. Mogliśmy siedzieć na zajęciach, a potem iść do Kisielic na piwo. Ale zawsze w którymś momencie mówił „dobra – koniec, nie może być tak, że studenci widzą mnie w aż tak nieformalnych sytuacjach”. Zakładał też, że skoro jesteśmy na uczelni, to są pewne zasady. Możemy je łamać, ale wszystko ma swoje konsekwencje. Jeżeli ktoś nie chodził na zajęcia, to nie zdawał. Ale jeżeli ktoś nie chodził, bo to był pomysł na realizację artystyczną, to tu już można było dyskutować. Z tej jego metody staram się czerpać. Studentom pozwalam na dużo, pozwalam na skrajne rozwiązania, dopóki nie są dla nikogo obraźliwe. Ale jednak to jest uczelnia, chodzić trzeba.
Knaf był natomiast krytyczny. Ale w odpowiedzialny sposób. Potrafił osądzać, czasem w sposób prosty, ale nigdy nie w prostacki. Potrafił skrytykować pracę, ale – nawet w jednym zdaniu – powiedzieć, dlaczego to robi.
Raz na jego zajęcia zrobiłem instalację audialną z wielkich drewnianych głośników, do których zmontowałem muzykę z fragmentów pobranych z internetu. To było coś między białym szumem a soundscape artem. Dużo dźwięków.
Leszkowi się nie spodobała. To było dla mnie duże rozczarowanie. W końcu pracowałem nad tym pół roku, a po drodze otrzymywałem pozytywny feedback. A jak była gotowa, to powiedział, że średnio. – Ale jak średnio? – wkurzyłem się. – Przecież wszystko było do tej pory dobrze. On mówi: – Koncept okej, ale wykonanie już nie za bardzo.
I wypunktował, że skoro głośniki są z drewna, to czemu akurat takiego, czemu kabel jest biały, a nie czarny, czemu takie proporcje, a nie takie, bo wtedy to znaczy to, a to tamto… itd. Rozebrał pracę na czynniki pierwsze. Poczułem lekkie ukłucie. Ale później sam zacząłem stosować podobną metodę we własnych realizacjach i dydaktyce – dokładnej analizy każdego elementu tworzącego pracę w kontekście szerszej narracji artystycznej. Nawet jeśli to jest rysunek w ramce, to ważne jaka to ramka. Lechu bardzo zwracał na to uwagę.
Uczenie artystów w ogóle jest trudne. Można nauczyć pewnych umiejętności manualnych czy rzemieślniczych, ale na to, czy ktoś zostanie dobrym artystą, składa się bardzo wiele czynników. Dobrzy pedagodzy na uczelniach artystycznych to wiedzą i potrafią w sposób nienachalny nakierować daną osobę na rozwiązania, które niekoniecznie są supernowatorskie, ale dobre dla tej osoby w tym czasie. Knaf miał do tego talent. Wypracował bardzo fajną metodę kształcenia młodych ludzi. Czerpał z nich energię. Następnie wykorzystywał ją, by zrobić coś swojego. Odmłodzić się. Ale po to, by pokazać studentom, że i oni z tej swojej energii mogą lepić coś nowego. Pamiętam, że tak było, gdy miał wystawę w Galerii Piekary. Pokazał tam kilka bardzo dziwnych filmików nagranych w szkole i w domu. To było coś tak nowego względem tego, co wtedy się działo na uczelni, nawet wśród młodych. Pomyślałem, że to już nie tylko kwestia talentu czy praktyki artystycznej, ale czujności. Pokazał, że biorąc coś od młodych, dodając do tego doświadczenie, można stworzyć zupełnie nową jakość.
Zawsze był otwarty, żeby coś skomentować, naprawić, podpowiedzieć. Był też serdeczny, zawsze darzył dobrym słowem, chociaż prywatnie potrafił być bardzo upartym typem, z gatunku „tak ma być i koniec”. Przeżywał też, że kiedy my – jego studenci – zaczynaliśmy budować własne kariery i mieliśmy coraz więcej rzeczy do wpisania do CV, to przestaliśmy tam wpisywać, że u niego studiowaliśmy. Ale to nie były wyrzuty. Może poczucie odpowiedzialności. On ciągle czuł się naszym nauczycielem.
Nasze relacje zmieniały się, z czasem były coraz bardzo zażyłe. Pracowaliśmy przy wielu wspólnych projektach. Widywaliśmy się pewnie z raz w tygodniu albo pracując, albo po prostu, żeby pogadać. Obaj mieszkaliśmy na Jeżycach, mieliśmy blisko do siebie. Zawsze można było do niego wpaść. Pytałem go, co myśli o tym czy tamtym, on pytał mnie. Dziś taką relację „jak artysta z artystą” mam w zasadzie tylko z Olą Ska.
Jego śmierć to był cios. W 2014 r. Leszek doznał wylewu. A jeszcze tyle rzeczy było do zrobienia, które już się nie wydarzą. Plany na wydanie książki o grupie Koło Klipsa, którą współtworzył, plany wystawowe – wszystko ucięte.
Lechu stawał się żyjącym klasykiem, który tworzy na bieżąco i jest dalej świeży, ale świat przypomina sobie też o jego wcześniejszych realizacjach. Ludzie interesowali się jego pracami z lat 80. To było super, miało potencjał.
Jedna z wielu prawd, które głosił, mówiła, że życie weryfikuje artystę co dekadę. Pierwsza dekada – po studiach. Druga dekada to zaliczenie dołka, bo wchodzą nowi. Jeżeli dociągniesz do trzeciej i potrafisz się w tym odnaleźć, to znaczy, że jest okej. W roku swojej śmierci obchodził 30-lecie pracy twórczej.
Honza Zamojski – urodził się w 1981 r. w Poznaniu, tu mieszka i pracuje. Autor rysunków, instalacji, filmów wideo, artbooków, kurator, wydawca, wykładowca.
Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także o innych ludziach, którzy byli dla was inspiracją na całe życie.
Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Teksty najlepiej przysyłać za pośrednictwem naszej FORMATKI. Najciekawsze będą publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach grupy Wyborcza.pl.
Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.
ZWYCIĘZCY DOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:
za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto,
za drugie miejsce – 3333 zł brutto,
za trzecie miejsce – 2000 zł brutto.
Wszystkie komentarze