Szybko dowiedzieliśmy się od niego, jakimi mężczyznami mamy być w przyszłości: prawdomównymi, otwartymi, ambitnymi, dostrzegającymi człowieka w człowieku, stającymi w obronie swojej i słabszych.

Pięćdziesiąt siedem lat temu bardzo wysoki próg Technikum Chłodniczego w Gdyni (4,5 kandydata na jedno miejsce) przekroczyło ponad 200 czternastolatków i kilka lub kilkanaście dziewcząt. Moja klasa „B” liczyła tylu, ilu pomieścić mogło skrzydełko dziennika z wykazem uczniów – 48. Przed ten wystraszony tłumek wyszedł on – profesor Tadeusz Henicz. Wysoki, postawny mężczyzna, wuefista, więc wysportowany, świetnie zbudowany, każde odzienie leżało na nim zawsze idealnie, ale brak mu było tylko jakiejkolwiek fryzury, stąd ksywa Łysy przy nim trwała na stałe.

Szybko dowiedzieliśmy się od niego, jakimi mężczyznami mamy być w przyszłości: prawdomównymi, otwartymi, ambitnymi, dostrzegającymi człowieka w człowieku, stającymi w obronie swojej i słabszych. To tylko niektóre z cech, jaki w nas utrwalał.

Na początek Rysiek, nasz kolega niepozornie wyglądający, stał się ofiarą „fali”. Starsi uczniowie – najstarszy wtedy w szkole był Stasio Grek, miał 28 lat – utworzyli „korytarz” i odpychali Ryśka od „ściany” do „ściany”, aż chłopak się odwinął i rąbnął w brodę jednego z napastników. Padł, miał złamaną szczękę i na to wszedł nasz wychowawca: krótki wywiad, sprawdził, czy kolega uderzył „czystą” ręką i sprawa się skończyła – to była obrona własna. Kiedyś rzuciłem w kolegę trampkiem, uchylił się, lecz podwójna szyba wyleciała. Wyrok: wymontuj okno, jutro przynieś oszklone. Koniec.

Kiedyś mój ojciec wybrał się do mnie na wywiadówkę. Nie wiem dlaczego był w stanie wskazującym na nadużycie alkoholu – takim go dostrzegłem przed szkołą. Nie chciałem wracać do domu, ale spotkana na ulicy mama jakoś mnie ubłagała. Na drugi dzień poszedłem do technikum w podłym nastroju, a przed wejściem zobaczyłem profesora Henicza. Czekał na mnie. Powiedział tylko: „pamiętaj, że dzieci nie odpowiadają za swoich rodziców”. Potem się dowiedziałem, że nie miał w tym dniu zajęć od rana, przyszedł specjalnie, aby powiedzieć mi to jedno zdanie.

Pod wpływem profesora byliśmy tacy aktywni, że w naszej klasie skupiały się wszystkie władze samorządowe i nie tylko samorządowe całej szkoły, która była dość duża: 25 klas technikalnych, tyle samo zasadniczych, razem z półtora tysiąca luda. Było u nas centrum samorządowe szkoły (to znaczy ja, jako przewodniczący), szefowie innych organizacji młodzieżowych, byli tu miłośnicy teatru i główni aktorzy szkolnej sceny, zespół muzyczny i soliści grający na różnych instrumentach, no i, oczywiście, podstawowi zawodnicy wszelkich sportów uprawianych w szkole i jej reprezentacji. WF był naszym ulubionym przedmiotem, chociaż nasz wychowawca nikogo nie oszczędzał. Wychodziliśmy mokrzy od potu, a Łysy zawsze dopilnował, by żaden nie wymknął się bez wymoczenia się pod prysznicem.

Dotarliśmy do matury. Z 48 pozostało 24 plus ci, co do nas doszli, razem 33. W trakcie pożegnalnego spotkania z profesorem były trzy nieprzewidziane przerwy: nasz twardy wychowawca musiał wybiegać na korytarz, bo łzy nie pozwalały mu mówić.

Po maturze spotkaliśmy się po raz pierwszy po siedmiu latach, był z nami profesor, pochwaliliśmy się tym, co się z nami dzieje, większość po wojsku i po studiach, część pływała po morzach i oceanach, każdy miał jakieś osiągnięcia. Potem spotykaliśmy się co pięć lat – tak silną grupę nieformalną stworzył z nas Łysy. Kiedyś byłem z moją pierwszą żoną w szpitalu, żona cierpiała w długiej kolejce, kiedy z zaplecza wyszedł profesor doktor habilitowany Tadeusz Henicz. Po naszym odejściu ze szkoły zrobił bowiem drugą specjalizację – rehabilitację i pracował w Akademii Medycznej w Gdańsku. Podszedł do nas i po chwili już lekarze się chorą zaopiekowali. Ponad dziesięć lat temu Jurek Klama (kolega z klasy) po operacji guza mózgu został przykuty do łóżka. Natychmiast pojawił się nasz wychowawca, pomógł w rehabilitacji, zorganizował ją w długofalowym planie.

Pięćdziesiąt dwa lata po maturze spotkaliśmy się z profesorem Heniczem po raz ostatni, na jego pogrzebie. Przyszło nas 12, czyli połowa żyjących jeszcze jego wychowanków z klasy „B”. Ale to nic. O jego niezwykłej osobowości świadczy fakt, że na tym pogrzebie byli jego wychowankowie, którzy szkolną drogę pod jego skrzydłami rozpoczęli w 1957 roku. Ja ukończyłem moją pełną zakrętów i wybojów belferską drogę w tym roku, po 46 latach, i jeżeli odniosłem w czasie jej trwania jakiś wychowawczy sukces, to zawdzięczam go także jemu.

Akademia Opowieści: "Nauczyciel na całe życie"

Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także o innych ludziach, którzy byli dla was inspiracją na całe życie.

Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Teksty najlepiej przysyłać za pośrednictwem naszej FORMATKI. Najciekawsze będą publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach grupy Wyborcza.pl.

Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.

ZWYCIĘZCY DOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:

za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto,
za drugie miejsce – 3333 zł brutto,
za trzecie miejsce – 2000 zł brutto.

Komentarze
Piękne
już oceniałe(a)ś
16
0
jak bym czytał o profesorze Wicherku i mojej klasie C
już oceniałe(a)ś
5
0
Być może...ale nie w Polsce. Tu bydło przypomni i wypomni dziecku rodowód.
@AeR_1957
Nie, to w tej samej Polsce.
już oceniałe(a)ś
8
0