Pan Waleśkiewicz zaszczepił w nas zamiłowanie do budowy silników elektrycznych. Przynosiliśmy je potem do klasy, by rywalizować między sobą. To, że dziś buduję takie silniczki z moim wnukiem, wywodzi się właśnie z tamtych czasów.

Jest koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Mała, wiejska szkoła w Winnicy, w powiecie pułtuskim. Trwa długa przerwa, na której dostajemy bułkę posmarowaną pasztetówką i kawę z mlekiem do picia. W stłoczonej na korytarzu dzieciarni wyraźnie widać postać dyżurującego na tej przerwie postawnego nauczyciela. Nie znam go, ale wkrótce mam poznać, bo oto podchodzi do mnie ze starszym kolegą - i wyraźnie mnie przywołuje ruchem ręki. Staję więc - jak to pierwszoklasista – przestraszony, z kubkiem gorącej kawy w ręce, nie mając pojęcia, o co może chodzić i dlaczego z nauczycielem podszedł do mnie chłopak z siódmej klasy.

– Ty podobnież umiesz czytać? – zwraca się do mnie wprost. Kiwnąłem głową na tak. Nauczyciel wyjmuje spod pachy podręcznik do chemii dla siódmej klasy, otwiera na przypadkowej stronie i mówi wprost: - To czytaj. Kubek z kawą wyraźnie mi przeszkadza, więc „pan” bierze go ode mnie i stawia na parapecie okna, do którego podchodzimy. Wokół jest już niewielki tłumek, bo „coś się dzieje”, warto więc się pogapić. Przypadkowo otwiera stronę podręcznika, pokazuje palcem akapit na samej górze i mówi :- Tutaj!

Zaczynam czytać – ja, który na tym poziomie nauki miałem „prawo” czytać chyba tylko to nieśmiertelne zdanie: „Ola ma kota”, czytam. Po dwóch przeczytanych przeze mnie zdaniach pan zwraca się do jakiegoś – znanego mu najwidoczniej, bo po nazwisku – wyrośniętego ucznia i pyta wprost: - Dałbyś radę tak przeczytać? Zapytany odchodzi bez odpowiedzi.

Pracownia fizyczno-chemiczna

W takich, jakże codziennych szkolnych okolicznościach, dla mnie jak się okazało bardzo szczęśliwych, poznałem pana Leona Waleśkiewicza. Później, przechodząc kolejne etapy szkolnej edukacji spotykałem p. Leona na szkolnych korytarzach, głównie w czasie dyżurów. Dyżurował chyba chętnie, bo widać go było często, ale był też niezwykle skuteczny w tej powinności: zawsze panował porządek i gwar nieodbiegający od „przerwowej” normy dla takiej zbiorowości. Było w tym trochę zasługi „explorera”, jak nazywaliśmy – dla uczczenia amerykańskiego sztucznego satelity – gumową dyscyplinę noszoną w kieszeni jego spodni. To były czasy kar cielesnych w szkole i p. Leon wcale nie był jedynym, które takie dyscyplinowanie nas stosował. Ale był tym, który to robił skutecznie, a przede wszystkim – chyba - sprawiedliwie. Skąd się wziął ten Explorer w nazwie? Loty kosmiczne, zapoczątkowane w tamtych latach, były pasją p. Leona. To pod jego wpływem i za jego przykładem co drugi chyba chłopak w klasie miał własną kronikę lotów kosmicznych, do której wklejaliśmy zdjęcia radzieckich i amerykańskich kosmonautów, opisywaliśmy loty, czekaliśmy na następne wydarzenia. Trochę jak zbieranie zdjęć aktorek czy muzyków. Stąd nazwa Explorer dla dyscypliny, działającej jak błyskawica, nie była przypadkowa.

Teraz drugi obrazek. Jest rok 1962. Dowiadujemy się, że p. Waleśkiewicz będzie naszym wychowawcą. Ponadto rozpoczynamy naukę fizyki, czyli przedmiotu, którego p. Leon uczy. Urządził pierwszą w szkole pracownię, pracownię fizyko-chemiczną, co jak na warunki wiejskiej szkoły było niemałym wyczynem. Z pewnością pomocą w tym dziele był fakt, że p. Waleśkiewicz był zięciem kierowniczki szkoły. Ale najważniejsze było to, że lekcje w tej pracowni, początkowo tylko fizyki, potem także chemii, były dla nas niezwykle ciekawe. Tam było tyle eksponatów, tyle zaskakujących doświadczeń wykonywaliśmy w trakcie lekcji, że te czterdzieści pięć minut mijało jak chwila. Zostawaliśmy więc na czas przerwy w pracowni, by choć pooglądać w gablotach te eksponaty, zgadywać, do czego mogą służyć i kiedy ich użyjemy na lekcji.

„Oddaję najlepszego ucznia”

Lekcje były niezwykle wciągające, jak byśmy dziś powiedzieli, interaktywne. Zaszczepił p. Waleśkiewicz w nas na przykład zamiłowanie do budowy silników elektrycznych. Przynosiliśmy je potem do klasy, by rywalizować między sobą, ale także z „panem” w tej konkurencji. To, że dziś buduję takie silniczki z moim wnukiem, wywodzi się właśnie bezpośrednio z tamtych czasów. Ale lekcje fizyki były bodajże tylko dwie w tygodniu, przerwa pomiędzy lekcjami była krótka, w dodatku za chwilę do pracowni wchodziła inna klasa. A gablot z eksponatami było tak dużo. Ociągaliśmy się więc z wyjściem do tego stopnia, że często była potrzeba użycia „explorera”. Z tą dyscypliną w ręce pan Leon wyrzucał nas z pracowni. Zdarzało się więc, że ktoś za długo oglądający na przykład butelkę lejdejską obrywał gumą po plecach, bo pewnie inaczej trudno by było nas wygonić. Taka był w nas ciekawość rozbudzona przez naszego najlepszego „pana”.

Wtedy, w połowie lat sześćdziesiątych, widziałem się w roli przyszłego elektronika, może nawet związanego z lotami kosmicznymi. Los pokierował moim życie zupełnie inaczej. Nigdy już potem żaden nauczyciel fizyki w szkole średniej nie wzbudził we mnie zainteresowania tą dyscypliną. Ba, stało się wręcz odwrotnie.

Od tamtej pory wiem, że to od osobowości nauczyciela, jego zaangażowania i umiejętności zależy tak wiele, żeby nie powiedzieć, że wszystko. Nie tylko lekcje fizyki były ciekawe. Również w wychowawstwo, bo w kształtowanie naszych zachowań, postaw i charakterów wkładał wiele serca. Takie problemy, które dziś widzimy znacznie ostrzej, niż były postrzegane wcześniej, jak troska o zwierzęta czy ochrona środowiska, były na porządku dziennym naszych lekcji wychowawczych. Działo się tak, mimo iż chętniej rozmawialibyśmy o sukcesach i porażkach w budowie naszych modeli silników niż o długości łańcucha dla psa zagrodowego.

Obrazek trzeci. Kończę szkołę podstawową w roku 1964 i mam pójść do szkoły średniej. Mój wychowawca, czyli pan Leon Waleśkiewicz, długo rozmawia z mymi rodzicami na temat tego, jaka szkoła byłaby najlepsza dla mnie. Zna mnie dobrze: dwa lata wychowawstwa, trzy nauczane przedmioty, bo poza fizyką i chemią także matematyka. Więc odradza rodzicom pójście „na skróty” i wybór szkoły średniej najbliżej miejsca zamieszkania. Wręcz prosi, a nawet nalega. Nieskutecznie. Ale w opinii - którą przechowuję do dziś w domowym archiwum – pisze o mnie: „Oddaję najlepszego swego ucznia” i podpisuje: „Wychowawca kl. VII L. Waleśkiewicz”. Wiem, że potem interesował się moimi postępami w średniej szkole.

Pamięć pozostaje

Nie na zasadzie rewanżu, ale z głębokim przekonaniem mogę powiedzieć, że Pan Leon Waleśkiewicz był moim najlepszym nauczycielem. Nie tylko w mojej ocenie. I choć później miałem okazję poznać jeszcze wielu bardzo dobrych nauczycieli, pedagogów czy profesorów, to Leon Waleśkiewicz jest tym, o którym mogę dziś z całym przekonaniem, bez żadnego zastanawiania się, powiedzieć, że to nauczyciel mojego życia. Takiego zaangażowania w dydaktykę i wychowanie uczniów nigdy potem już nie zauważyłem. Nie tylko w swoich szkołach, ale także u nauczycieli moich dzieci, choć to oczywiście zupełnie inne czasy i odmienne warunki. Wyprowadziłem się z rodzinnych stron wkrótce po ukończeniu tej świetnej podstawówki w Winnicy, ale pamięć o tamtych nauczycielach i wychowawcach pozostała we mnie na zawsze.

Pan Leon zmarł w 2013 r.

KONKURS "AKADEMIA OPOWIEŚCI"

Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także na opowieści o waszych mistrzach życia. Może nim być wasz szef, kolega, wychowawca. Ktoś, kto był dla was inspiracją na całe życie. Zachęcamy, byście nam o nich napisali. Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Można je przysyłać za pośrednictwem FORMATKI.

Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach ogólnopolskiej „Gazety Wyborczej” oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.

ZWYCIĘZCOM PRZYZNANE ZOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:

za pierwsze miejsce w wysokości 5556 zł brutto,
za drugie miejsce w wysokości 3333 zł brutto,
za trzecie miejsce w wysokości 2000 zł brutto.

Komentarze