Zawsze byłam nogą z wuefu. Gdybym trafiła na złych nauczycieli, dziś pewnie opływałabym tłuszczem i wgapiona w telewizor zażerała się słodyczami i czipsami. Ale miałam kupę szczęścia - moich wuefistów wciąż widzę jako superbohaterów, choć oni pewnie sami wcale tak o sobie nie myślą.

Paskudna i szara połowa lat 80. Zaczynam naukę w podstawówce. Było nas z wyżu demograficznego tylu, że klasy nierzadko dochodziły do „h”, a lekcje wychowania fizycznego musieliśmy mieć na korytarzach albo w szkolnych łącznikach. I nie była to przypadłość jedynie mojej podstawówki na poznańskich Ratajach.

Od samego początku było wiadomo, że sportowiec ze mnie żaden. Nie pomogły nawet piękne, pachnące świeżością lakieru do parkietów, sale gimnastyczne w nowej szkole, do której przeniosłam się w IV klasie z połową dzieciaków z osiedla. Wuef to było po prostu zło. Rzut piłeczką palantową – masakra, rzut wielką piłką lekarską – podobnie. Bieg na 60 metrów – koszmar, bo ledwo się człowiek rozpędził, już był na mecie, bieg na 600 metrów – koszmar z drugiego bieguna, ciągnął się i ciągnął, na szczęście były na osiedlu takie krzaki, za którymi można było nieco ściąć. Robiłyśmy to wszystkie.

Najgorsze były jednak te wszystkie gry zespołowe – dwa ognie, piłka ręczna, siatkówka, koszykówka. Gdy nauczyciel bierze dwie najlepsze dziewczyny, żeby nie były ze sobą w drużynie i one mają wybierać za chwilę swoje zespoły – ja już wiem, że będę siedzieć na ławce albo stać pod ścianą do samego końca. Aż wreszcie któraś z nich westchnie: „No to Ola”...

Ratowała mnie jedynie gimnastyka. Stanie na rękach, mostek ze stania – to były moje piątki, które jakoś podciągały ostateczne oceny z wuefu. Jeszcze nie wiedziałam, że przede mną gwiazdy wśród koszmarów – skok przez skrzynię i kozła.

Rozbieg, odbijasz się i...

Mariola Mulkowska, moja wuefistka z podstawówki, stawała na rzęsach, bym w końcu przefrunęła przez skrzynię. Jednak na nic się to zdało. Poobijanych kolan nie zapomnę chyba do końca życia. Mimo to potrafiła na każdej lekcji stworzyć taką atmosferę, że do głowy mi nie przyszło, by skomleć rodzicom o zwolnienie z wuefu. To ona rozjaśniła nam drugą połowę lat 80., robiąc zajęcia z aerobiku.

Była pierwszym wspaniałym wuefistą, którego spotkałam. Miała taką supermoc, że potrafiła docenić nie tylko ostateczny wynik, ale cały wysiłek włożony w ćwiczenia. Oceny z wuefu przez kilka lat podciągała mi chyba przede wszystkim za to, że się nie poddawałam.

W tym samym czasie chodziłam też na SKS-y z... koszykówki. Dziś mam 156 cm wzrostu, więc proszę sobie wyobrazić, ile miałam w podstawówce. A jednak! Roman Mis, który miał wuef z chłopakami, był tak fajnym i charyzmatycznym nauczycielem, że nie przeszkadzała mu taka pchła jak ja. Chodziłam na SKS-y tak długo, aż sama nie zrozumiałam, że koszykówka chyba jednak nie jest dla mnie. Pana Romana zapamiętajcie, bo wróci w wielkim stylu na maratonie. Ja tymczasem idę do ogólniaka.

X LO jest tym miejscem, gdzie znów dopadł mnie skok przez kozła. Lekcja wygląda tak: dziewczyny – jedna po drugiej – spokojnie skaczą, a Przybylska znów jakoś nie za bardzo (za to konsekwentnie). Młody wuefista, zaraz po studiach, jest bezradny. – Nie, nie, poczekaj, to trzeba inaczej – nagle salę przecina prof. Janina Zawieja. Dopiero w drodze na swoje lekcje, więc jeszcze nie w dresie. Zrzuca pantofle, zakasuje spódnicę, w rajstopach bierze krótki rozbieg, odbija się i frunie przez kozła. Oklaski! – Chodź, dziecko – Zawieja chwyta mnie za rękę. Kręcę głową, czuję, że nic z tego nie będzie. A ona prowadzi mnie w inne miejsce sali, skracając rozbieg o połowę. Biegnę, odbijam się i... tak! przefrunęłam przez kozła!

Pokochałam Janinę Zawieję, uwielbiałam mieć z nią potem wuef, do dziś żałuję, że nie dałam się namówić na naukę jazdy na nartach. Bo ona nauczyłaby mnie tego na pewno. Potrafiła – jak w podstawówce Mariola Mulkowska – docenić, że najsłabsze ogniwo na zajęciach cały czas się stara.

Maraton z nauczycielem

Jesień 2008. W Poznaniu tysiące biegną maraton. Wśród nich – ja. Jestem na ok. 35. kilometrze, już idę, zmęczona. Nagle słyszę obok: – Nie wiem, czy mnie pani redaktor pamięta...

Toż to Roman Mis! Mój wuefista z podstawówki. Idziemy trochę razem, gadamy o życiu – po tylu latach jest o czym. Z naprzeciwka zbliża się do nas grupka młodzieży, z rozciągniętym transparentem z napisem „Gimnazjum nr 24”. Wiem, że ta szkoła działa tam, gdzie wcześniej była moja podstawówka. – Co wy tu robicie? – pyta zdziwiony Roman Mis. A któryś z chłopaków: – Pomyśleliśmy, że już pana poholujemy do mety.

To była klasa, w której miał właśnie wychowawstwo. Pobiegł razem z nimi, a ja pomyślałam, że wciąż jest świetnym nauczycielem, bo tylko dla takiego kilkanaście osób chciałoby zarwać kawałek niedzieli. I też pobiegłam, już do mety. Tak mi to dodało skrzydeł.

Z Romanem Misem jeszcze przez kilka lat spotykaliśmy się na maratonach i półmaratonach w Poznaniu i Pile.

Co od nich dostałam?

Bieganie długich dystansów jest idealne m.in. do porządkowania myśli. Raz na jakiś czas biegają więc ze mną myśli o wuefistach. Chyba naprawdę miałam kupę szczęścia, bo na tych nauczycieli raczej się narzeka. A ja swoich widzę niczym superbohaterów rodem z „Avengersów”.

Może ta wielka różnica bierze się stąd, że nauczyciele wuefu często zachowują się jak trenerzy i chcieliby wyłuskać spośród dzieciaków najlepszych, przed którymi sportowa kariera? Ja na szczęście trafiłam na takich, którzy wiedzieli i czuli, że niepotrzebny mi trener, tylko dobry pedagog. Cała trójka moich nauczycieli wuefu – choć raczej nie działała w porozumieniu – uświadomiła mi, jak ważny w życiu człowieka jest ruch. I że nie muszę być mistrzynią świata, ważne, żebym umiała wstać od biurka i potrenować. Dla własnego zdrowia. Jeśli dziś odczuwam potrzebę ruszania się, to raczej nie dał mi jej inteligencki dom rodzinny, lecz właśnie cierpliwi i umiejący podejść do małej łamagi nauczyciele wuefu. Choć przed maratonami miałam fantastycznych trenerów (Wojciech Staszewski, Artur Kujawiński – dziękuję!), to nie trafilibyśmy na siebie, a ja nie mówiłabym o sobie „maratonka”, gdyby nie gleba latami użyźniana przez troje moich wuefistów z lat szkolnych.

Ofiarowali mi też bezcenną świadomość, nigdy nie wyrażoną wprost w słowach – że każdy, nawet największa łamaga, zasługuje na wsparcie, jeśli tylko stara się podołać zadaniu, które przed nim stoi. Że każdy powinien móc spróbować w życiu wszystkiego – niech sam się przekona, czy to jest dla niego, czy nie. Że nieraz wystarczy robić coś w życiu wystarczająco dobrze, bo nie każdy z nas musi być od razu najlepszy na świecie. Że dobrze jest nieraz zmagać się z tym, co nie do końca sprawia nam radość. I że wspaniale jest odnaleźć dla siebie miejsce w świecie, który jakiś czas temu wydawał się nam totalnie odległy.

Bo wiecie: w życiu nie chodzi tylko o to, żeby przeskoczyć przez kozła.

Czekamy na opowieści o Waszych nauczycielach

Akademia Opowieści: "Nauczyciel na całe życie"

Rozpoczęła się III edycja Akademii Opowieści. Czekamy na wasze opowieści o nauczycielach z podstawówki, liceum, uczelni, ale także na opowieści o waszych mistrzach życia. Może nim być wasz szef, kolega, wychowawca. Ktoś, kto był dla was inspiracją na całe życie. Zachęcamy, byście nam o nich napisali.

Regulamin akcji jest dostępny TUTAJ. Opowieści można przysyłać za pośrednictwem FORMATKI.

Najciekawsze teksty będą sukcesywnie publikowane na łamach ogólnopolskiej "Gazety Wyborczej" oraz w jej wydaniach lokalnych lub w serwisach z grupy Wyborcza.pl. Nadesłane prace wezmą udział w konkursie, w którym jury wyłoni trzech zwycięzców.

ZWYCIĘZCOM PRZYZNANE ZOSTANĄ NAGRODY PIENIĘŻNE:

• za pierwsze miejsce w wysokości – 5556 zł brutto
• za drugie miejsce w wysokości – 3333 zł brutto
• za trzecie miejsce w wysokości – 2000 zł brutto

Komentarze
Piękna opowieść.
już oceniałe(a)ś
6
0
Piękni ludzie, nauczyciele polscy, polskie diamenty.
już oceniałe(a)ś
5
0
tak trzymać!
już oceniałe(a)ś
1
0